Poezja

Pavlokox
PROFIL O autorze Poezja (80)


Pavlokox

Pavlokox, 1 maja 2018

Achtung!

W szkole cieszyłem się zachowaniem wzorowym.
Byłem dzieckiem naprawdę bardzo ułożonym.
Lubiłem, jednakże bawić się petardami,
Choć podobno groziło to w nocy sikami. 
Pewnego dnia odbył się odpust parafialny,
Połączony z pogańskim paleniem marzanny.
Nasz farosz był po prostu bardzo liberalny
Oraz rozgrzeszał nawet stosunek analny.
Najprawdopodobniej sam takowy uprawiał
Oraz sobie samemu się z tego spowiadał.
Głównym moim celem było kupno achtungów, 
Zazwyczaj sprzedawanych przez jakichś cyganów. 
Michal, który wyglądał na nieco starszego, 
Zakupił za dychę achtunga czerwonego.
Planowaliśmy schować go do mąki w paczce
Oraz zdetonowac na polu w starej taczce.
W drodze do sklepu spotkaliśmy jednak Stasia -
- Chłopaka z porażeniem. Dręczyła go klasa.
Stasiowi można bylo niemal wszystko kazać, 
A on w ogóle nie zamierzał protestować. 
Michał polecił mu iść z nami na pole, 
A także zajadać po drodze z paczki mąkę.
Sam natomiast pobiegł do domu do piwnicy
I pomimo narastającej szybko hicy, 
Wrócił czym prędzej wraz z pudełkiem tekturowym,
Jak się okazało, gwoździami wypełnionym.
Michał włożył achtunga do tego pudełka. 
Następnie, obiecując Stasiowi cukierka, 
Kazał stać obok, by zobaczyć, co się stanie
Zacząłem przeczuwać, że dostaniemy lanie. 
Podpaliliśmy lont. Daleko uciekliśmy.
Żadnego huku jednak nie usłyszeliśmy. 
Staś stał wciąż obok paczki z achtungiem posłusznie
Oraz bąki puszczał ochoczo i radośnie. 
Nie satysfakcjonował nas ten rozwój wydarzeń.
Nic jednak nie miało się obejść bez oparzeń. 
Michał podniósł paczkę i gdy chciał lont wygrzebać,
Stała się rzecz straszna i zacząłem uciekać.
Achtung eksplodował, rozrywając pudełko
Gwoździe podziurawiły Michała jak sitko.
Chłopak przewrócił się nieprzytomny na ziemię, 
Po tym jak przemieścił się cztery kroki chwiejnie. 
Gwoździe wbiły się w policzki i gałki oczne
Wiele z nich wstrzeliło się też w klatkę i krocze. 
Jedna z jego dłoni zwisała poszarpana.
Jego krzyk poraził mnie niczym dobra zmiana.
 
Michał wylądował w szpitalu w ciężkim stanie,
A ja byłem już pewien, że czeka mnie lanie. 
Michał przeszedł bardzo poważną operację.
Niemal dojechał na ostatnią w życiu stację. 
Chłop reanimowany w operacji toku,
Prawdopodobnie nie miał już odzyskać wzroku.
Gwoździe wyciągano przez godzin kilkanaście. 
Lekarz usunął też jądra, mówiąc: "No właśnie!"
Staś nie odniósł obrażeń, tylko się wystraszył. 
Gdy ucieklem, niedoszłego oprawcę gasił.
 
We wszystkich kierunkach trzęsły się moje portki.
Ojciec przyniósł z piwnicy plastikowe worki.
W końcu wyciągnął stary kabel od żelazka.
Rzucił mnie na podłogę, tam gdzie była płaska.
Potem zaczął tłuc mnie kablem po całym ciele. 
Krwiaków i blizn pozostało mi bardzo wiele.
Dostawałem na oślep po głowie i nerkach. 
Wybił ze mnie myśli o wszelkich fajerwerkach.
Kiedy rozebrałem się przed WF-em w szatni,
Zyskałem szacunek pośród chłopięcej matni.
Zwany byłem jak z "Kamieni na szaniec" Rudy,
Natomiast Michał zyskał pseudonim Strzałowy.
Nigdy już jednak nie ujrzał ze szkoły chłopców, 
A aspirowali do miana narodowców.
Liberalny farosz za nimi nie przepadał
I do jednego z nich złośliwie się przystawiał.
Każdego po kolei do zakrystii zaciągał.
Robił to z czego tylko sobie się spowiadał. 
Michał pozniej też jego ofiarą został. 
Wniebowzięty farosz sam siebiego chłostał
Podejrzałem farosza przez okna plebanii,
Otoczonego zmartwionymi gosposiami.
Po nagu zmywały krew ze ścian i podłogi.
Przedziwne, że nie wyrosły mu jeszcze rogi.
 
Historię tą możnaby ciągnąć w nieskończoność, 
Lecz w końcu straciłbym ze zmysłami znajomość. 
Fajerwerki są wynalazkiem bardzo niebezpiecznym
Ale nie, jak w przypadku farosza - odwiecznym.


liczba komentarzy: 1 | punkty: 1 | szczegóły

Pavlokox

Pavlokox, 22 stycznia 2019

Akumulator

Oto i jest kolejna historia z zimą w tle.
Poznacie znów osoby i zachowania złe.
 
W mojej rodzinie było kilka samochodów.
Mój ojciec zwykł mieć zamiłowanie do dieslów.
Dwadzieścia lat skończył nasz stary passat B5.
Na jego tle dochodziło do różnych spięć.
Matka liczyła na zakup czegoś nowego
Lub realizację remontu domowego.
Ojciec stwierdził, że pojeździ jeszcze tę zimę,
A za nowym „gnojem” rozejrzy się za chwilę.
Mrozy nadeszły jednak szybko niespodziewanie.
Fiaskiem zakończyło się auta odpalanie.
Pomogłem więc ojcu wyjąć akumulator.
Wzięliśmy prostownik i jakiś regulator
Oraz zaczęliśmy go w łazience ładować.
Podczas podłączania zwykł iskry wywoływać.
Bałem się być z akumulatorem w łazience,
Choć ojciec rzekł, iż ładowanie jest bezpieczne.
 
Zbliżał się Sylwester. Kupiono ognie sztuczne.
Nie mogłem dłużej czekać na zabawy huczne.
Zabroniono mi je dawać młodszemu bratu,
Lecz dałem i nie obyło się bez dramatu.
W trakcie, kiedy rodzice byli na zakupach,
Skończyłem wartę przy gotujących się zupach
Oraz wyciągnąłem zimne ognie z szuflady.
Na mojego brata nie padł wtedy strach blady.
Zaczął mnie błagać, żebym dał mu zimne ognie.
Uległem, prosząc by uważał na swe dłonie.
Po całym mieszkaniu ganiać się zaczęliśmy.
W którymś momencie w łazience się zamknęliśmy.
Zimny ogień w ręku brata ciągle się palił.
Do akumulatora przy gniazdku się zbliżył.
Wtedy właśnie urządzenie eksplodowało.
Mojego brata elektrolitem oblało.
Kilka bezpieczników natychmiast wyleciało.
W całym naszym mieszkaniu prądu brakowało.
Przydałby się nam zapasowy generator.
W łazience świecił płonący akumulator.
Brat zaczął głośno płakać i się do mnie łasić.
Nie wiedziałem, czy mam pomóc bratu, czy gasić.
Elektrolit musiał go w twarz boleśnie parzyć.
Taki wypadek nie miał prawa się zdarzyć.
Powinienem brata zimną wodą opłukać,
Lecz dym sprawił, że zaczęliśmy się podduszać.
Jak najszybciej z łazienki się wydostaliśmy
Oraz przez przedpokój do kuchni pobiegliśmy.
Kazałem bratu płukać twarz i oczy w zlewie.
Wtedy dostrzegłem, że brat załatwił się pod siebie.
Zaczynali się do nas sąsiedzi dobijać.
Nim jeden zaczął drzwi wejściowe wyłamywać,
Otwarłem je i mieszkanie opuściliśmy.
Natychmiast pogotowie i straż wezwaliśmy.
Nasi rodzice również szybko się zjawili,
Bowiem o niedzieli bez handlu zapomnieli.
Brat miał spuchnięte oczy i liczne pęcherze.
Chciałem już zapomnieć o tej całej aferze.
Poparzonego brata wzięto do szpitala.
Straż pożarna nasze mieszkanie przewietrzała.
Wcześniej, szczątki akumulatora wynieśli.
Na kilka godzin do sąsiadów mnie przenieśli.
 
Akumulator wybuchł przez zapłon wodoru.
Ciężko jest się pozbyć spalenizny odoru.
Wieczorem rodzice ze szpitala wrócili
I od przemiłej sąsiadki mnie odebrali.
Gdy rzuciła im się w oczy łazienka stara,
Ojciec powiedział, że czeka mnie sroga kara.
Matka spytała ojca, czy jest przekonany.
Ojciec milczeniem potwierdził, że będę lany.
Wiedziałem już na co się szykować.
Zacząłem mej uległości bardzo żałować.
Ojciec kazał mi położyć się na fotelu
I zerwał ze mnie majtki jak kurwie w burdelu.
Następnie związał mi ręce i nogi sznurem.
Do ust dał kijek, bym łatwiej mierzył się z bólem.
Przypiął mnie do fotela pasem transportowym
Tak trywialnie, że prawie oddychać nie mogłem!
Następnie wyjął z szafy rzemień z supełkami,
Które miały spotkać się z mymi pośladkami.
Ojciec wziął zamach i siarczyście mnie uderzył.
Piekący ból z tyłu mego ciała mnie przeszył.
Łzy gwałtownie do mych oczu się cisnęły.
Za każdym razem pośladki bardziej paliły.
Ojciec zadał mi pięć serii po dziesięć razów.
Wypuściłem w trakcie sporo śmierdzących gazów.
Cały czas drewniany kij mocno zagryzałem.
Z końcem drugiej serii na fotel się zeszczałem.
Równocześnie wyłem, krztusząc się własną śliną
Oraz rozważając nad swoją wielką winą.
Matka na to uwagi zbytniej nie zwracała.
Gdy ojciec mnie lał, krzyżówkę rozwiązywała.
Rozpaczliwie próbowałem się jakoś wyrwać,
Jednak pas dawał radę skutecznie mnie trzymać.
Przy piątej serii już milczałem patrząc w ścianę.
Nie czułem już pośladków, które były lane.
 
Gdy było po wszystkim, ojciec odłożył rzemień.
By poprawić resztki włosów, sięgnął po grzebień,
A potem zluzował pas i zdjął ze mnie sznury.
Podduszony miałem twarz w kolorze purpury.
Krztusząc się wyplułem drewniany kijek z mych ust.
Upadł na leżącą na fotelu stertę chust.
Stanąłem niepewnie na silnie drżących nogach.
Poczułem strużki krwi na pośladkach i udach.
Ojciec kazał mi się skłonić i podziękować.
Braku rozsądności powinienem żałować.
Matka podała mi zimny okład z rumianku.
Leżałem na brzuchu, tylko z górą we wdzianku.
 
Zanim ojciec niemalże zatłukł mnie w amoku,
Było jasne, że brat stracił wzrok w jednym oku.
Przez tydzień nie byłem w stanie chodzić normalnie.
Z trudnością przychodziło mi też załatwianie.
Zamiast siadać na desce, musiałem przykucać,
A potem tyłek ostrożnie wodą wypłukać.
Miast siadać w wannie, nauczyłem się brać prysznic.
To lanie miało mi się jeszcze nie raz przyśnić.
Zazwyczaj musiałem potem zmieniać piżamę,
Bowiem w śnie było przyjemne niespodziewanie.
Fotel w salonie starannie umyć musiałem,
Gdy byłem bity, obficie się nań zeszczałem.
Ojciec postanowił w końcu sprzedać passata.
Zszedł segment niżej i kupił tipo (fiata).
Kiedy tylko robiło się zimniej na dworze,
Przypominałem sobie o akumulatorze…


liczba komentarzy: 1 | punkty: 1 | szczegóły

Pavlokox

Pavlokox, 31 grudnia 2018

Łoj! Babina wpadła do ogniska!

Byli sobie dziad i baba.
Pewnego dnia rozpalili ognisko,
Rozpalilililili ognisko…
Łoj! Babina wpadła do ogniska!
„Łoj! Płomienie liżą me ciało!
Łoj! Żar wrzyna się w me stare kości!
Łoj! Swąd mego palonego ciała czuć już u sąsiadów!
Łoj! Jak to boli!
Łoj! Łooj!! Łoooj!!!”
Dziad złapał się za głowę
I pobiegł po wodę.
Nie zdążył…
Zwęglona babina leży w łogniu i jęczy:
„Łoj, jo zła była w życiu…”


liczba komentarzy: 1 | punkty: 2 | szczegóły

Pavlokox

Pavlokox, 17 grudnia 2018

Plantacje

Gdy słońce zachodziło na naszej plantacji,
Oznaczało że zbliża się pora kolacji.
Odchodziliśmy od stanowisk. Stawaliśmy
I aż przyjdzie do nas Pan oczekiwaliśmy.
Przychodził zazwyczaj spóźniony i pijany,
Śmiertelnie poważny i wiecznie rozgniewany.
Nim wszyscy mogliśmy przystąpić do posiłku,
Sprawdzał owoce całodziennego wysiłku.
Jeśli postępy były niewystarczające,
Skazywał wybieranych losowo na chłostę.
Raz Pan przywiązał biedną murzynkę do słupa
I kazał mi ją lać, aż krwią spłynęła dupa.
W tym czasie pistolet do głowy mi przystawił
I patrzył jak korbacz ciało do ścięgien ranił.
Po festiwalu przemocy Biblię nam czytał.
Kiedy już wszystkich z treści kazania przepytał,
Każdy mógł otrzymać porcję wystygłej strawy
I wypocząć przed kolejnym dniem przeprawy.
O szóstej rano siadaliśmy do laptopów,
By wykonywać kolejne porcje projektów.
W tym czasie Pan negocjował nowe projekty
Lub rekrutował narybek do naszej sekty.
Dwustu trzydziestu było nas na pierwszym roku.
Z uczelni wracaliśmy, jak teraz, po zmroku.
Dziki kapitalizm porwał nas na plantację,
Gdzie w naszych bólach rodziły się inwestycje.


liczba komentarzy: 1 | punkty: 1 | szczegóły

Pavlokox

Pavlokox, 31 grudnia 2019

Mumia

W gimnazjum wybrałem się na wycieczkę szkolną.
Miałem klasę niestety bardzo nieudolną.
Trzy doby spędzone w hoteliku nad morzem
Były niekończącym się opierdolem.
Wychowawcy do późnej nocy pilnowali,
Abyśmy alkoholu nie degustowali.
Jeden nasz kumpel był sam zakwaterowany.
Pobyt ze swoją dziewczyną miał zakazany.
Szkoła nie chciała bowiem płacić alimentów.
Prawdę mówiąc, to rola prawnych opiekunów.
 
Każdy pokój spędzał wieczór przed telewizją.
Nikt nie chciał się zetknąć z nauczycielką-pizdą.
Przyznaję, że byliśmy wtedy bardzo durni.
Po nocnym seansie filmu na temat mumii,
Nastraszyć kolegę się zdecydowaliśmy.
Najwyższego z nas srajtaśmą owinęliśmy.
Chłop założył też na głowę worek foliowy.
Każdy z nas, by wyjść na korytarz, był gotowy.
Czym prędzej wszystkie żarówki wykręciliśmy.
Z mumią na czele korytarzem ruszyliśmy.
Pod pokoju kumpla drzwiami się znaleźliśmy.
Bacząc, by nie zaskrzypiały, je otwarliśmy.
Kumpel siedział z dziewczyną między kolanami.
Dziwka intensywnie pracowała ustami.
Słyszałem, że była z pochodzenia krzyżówką
Pijaczyny z Ukrainy z jakąś Żydówką.
Szlaufiara czym prędzej od kumpla odskoczyła,
A z kolei jego twarz się zarumieniła.
Nagle przebrana mumia dusić się zaczęła –
Plastikowy worek ze srajtaśmą wciągnęła.
Próbowaliśmy wyciągnąć go z jego gardła.
Przeszkadzała nam przy tym wszechobecność sadła.
Dziewczyna jak najszybciej do nas doskoczyła
Oraz wciągnięty worek wysysać zaczęła.
Ostatecznie pomogło dwóch nauczycieli,
Którzy to nasze krzyki z dołu usłyszeli.
Powiedzieli nam, że za ten wybryk konsekwencje,
Zamierzają wziąć wyłącznie we własne ręce.
Zapowiedział nam także surowy wuefista,
Że za to zdarzenie czeka nas rekonkwista.
 
Rano cała grupa na plażę się udała.
Tam właśnie nasza kara wykonać się miała.
W tym celu kazano na brzuchach się położyć
I wszystkim kolejno kąpielówki zdejmować.
Geograf wziął do ręki szkło powiększające,
Aby skupiać na tyłkach promienie słoneczne.
Cały ten proceder był bolesny koszmarnie.
Gdybym miał taką możliwość, wybrałbym lanie.
„Widzę, że ktoś w twoim domu ma ciężką rękę…” –
Rzekł geograf, gdy zobaczył niejedną pręgę.
 
Tak więc z wycieczki z pamiątkami wróciliśmy.
Wypalone kutasy na tyłkach mieliśmy.
Jaki tej opowieści zatem morał będzie?
Z plastikowym workiem trzeba uważać wszędzie.


liczba komentarzy: 1 | punkty: 2 | szczegóły

Pavlokox

Pavlokox, 15 maja 2015

Gdy przeglądam czasami podręcznik z historii

Gdy przeglądam czasami podręcznik z historii,
I czytam o chłostach, przechodzę w stan euforii.
Rozmyślam o tym bólu i czuję się jak ptak,
Który na pewno, przenigdy nie czuł się jak flak.
Jestem radosny, ale spragniony tych batów
Oraz okrutnych, silnych i bezwzględnych katów.
Ten ból jest tak piękny, że mógłbym wyć i śpiewać
Jednocześnie; podczas chłosty rozkoszować się
Ze śmiechu i radości przepełniającej mnie.
Ale jeśli się to niestety nie spełni, nie.
To niemożliwe. Wiem! Mój ojczym dziś pijany!
Poproszę go i zostanę ubiczowany!
Poszedłem. Zgodził się. Wyszliśmy na podwórze.
Do bata przywiązałem trzy pazury kurze.
On przywiązał mnie do drzewa – na dobrą chłostę.
Wraz z pomocą noża zerwał ze mnie koszulę.
I pierwszy bat. Zobaczyłem Stefana Hulę,
W skoku w Zakopanem. A jego narta to bat,
Którym biczował mnie mój ojczym-kat.
Rozkosz trwała długo – dobre kilka minut.
I kiedy wbił się kolejny pazura kikut,
Usłyszałem samochód. Nie! To moja mama!!
Gdy przed nią stanęła kolorów mej krwi gamma,
Okrzyk z jej ust się wyrwał. Pobiegła zadzwonić
Na policję, aby mnie przed „katem” uchronić.
To koniec. Łezki w mych oczach się pojawiły.
Tak bardzo ci dziękuję, mój ojczymie miły!
Przyjechała policja. Kaftan nałożony.
W ciągu sekund ojczym został odprowadzony.
Matka wbiegła, kata z liścia uderzyła.
Następnie me schłostane plery przytuliła.
Matki uścisk jest piękny, ale baty lepsze.
„Zaraz jedziemy do szpitala.” – matka szepcze.
Surowica już podana, rany zaszyte.
Czy moje plecy będą jeszcze trochę bite?
Leżę bardzo smutny w łóżku i postanawiam:
Znajdę człowieka, który chłostą będzie mawiał:
Chłosta boli, chłosta parzy,
Chłosta wielce nas obdarzy!


liczba komentarzy: 1 | punkty: 2 | szczegóły

Pavlokox

Pavlokox, 15 maja 2015

Słowo o antysemityzmie

Warszawa, 1879 r.
 
Siedzę w celi na lodowatej posadzce,
Wcześniej hasałem wokół w niesfornej gromadce.
Jędrzej, guru grupy, pokazał nam piękny dom.
Aż szkoda, na myśl jakby w niego uderzył grom.
„Bogactwo, majątek – tutaj mieszkają Żydy.”
Powiedział Jędrzej. „Powybijajmy im szyby!
Janek, [tak mnie wołano] rzuć pierwszy, bier kamień!”
Podał mi dość spory głaz i poklepał w ramię.
Nie bacząc, w okno na pierwszym piętrze rzuciłem.
Trzask się rozległ, szkło rozprysło - w środek trafiłem.
Wtem zaś moi kompani poczęli uciekać;
Ja też, lecz stopa z kamienia musiała zjechać.
Upadłem, kolano rozbiłem. Spojrzałem w tył.
Mężczyzna stał w drzwiach i z nienawiści wył:
„Wy bandity! Wy chuliganaw!” – tak on ryczał!
„Swołocz! Ja budu wam! Milicja! Będziesz kwiczał!”
Zląkłem się bardzo. Dopędziła mnie obława.
Tu nie ma żadnych Żydów! Rusy dotkła sprawa!
Chciałem się ruszyć, ale kolano bolało.
A przyjaciele? Żadne z nich nie poczekało.
Z okien patrzyli inni mieszkańcy. Facet podszedł,
A razem z nim strach do mnie jeszcze większy przyszedł.
Alexander Kotzebue był mężczyzną w drzwiach.
Wiele mniej przeraziłby mnie giełdy duży krach.
To brat namiestnika Warszawy! Słynny malarz!
Co ja miałem począć?! Z czego zapłacić haracz?!
Wtem pochwycili mnie dwaj rośli mundurowi.
Nim do dorożki zabrali, ręce mi skuli.
 
Sąd, godzina trzecia. Ostatnią ma rozprawa.
Zbiegła się dosyć spora część miasta Warszawa.
Ponoć ten sędzia lubił na chłostę skazywać.
Nie chciałem się jednak mundurowym wyrywać.
Sędzia zapytał: „Dlaczego rzuciłeś w szybę?
Przy domu artysty miałeś taką potrzebę?”
„To nie ja chciałem! To Jędrzej! Łon mi tak kazał!”
„A skoczyłbyś do Wisły jakby ci nakazał?”
„Łon powiedział, że tak trzeba, bo tam som Żydy.”
„Szto ty skazał?! Łoj, nie prędko łopuścisz dyby…
Jam też Żyd, i szto? Rzucisz mi w głowę kamieniem?!
Albo uderzysz mnie tera jakim rzemieniem?!”
Zamarłem. „To aż tak pan sędzia jest bogaty?!”
„Molczats!!! Porki mu trza!!! Dwa mendle na trzy knuty!
A noc prześpisz w więzieniu - kat jest na urlopie.”
Na myśl aż zaswędziała mnie skóra na dupie,
Nogi ugięły. Dostanę prawdziwym batem!
Przeraziłem się. Wiem jak to jest dostać pasem.
To już jest źle. A co dopiero długim biczem!
Stanę więc przed palącego bólu obliczem.
Jak wielkie odniosę rany? Czy się zagoją?
Mam czekać noc spokojnie aż mi skórę złoją?
„A za szybę kopa rubli – pokwitowanie.”
Biada mi! Od ojca jeszcze bardziej dostanę!
 
Sędzia uderzył młotkiem i koniec rozprawy.
Zawieźli mnie więc do innej części Warszawy.
Zabrali do szarego budynku i tak siedzę.
Ciemno tu. Czeka mnie kara. Co to będzie?!
Wtem przez kraty w oknach ujrzałem jakieś cienie.
Ciekawskie postacie – to byli „przyjaciele”!
„A bodaj pieron was! Jeno tyle umicie?!”
Krzyknąłem. „Siedź cicho tera! Czekaj na bicie!”
Łzami się zalałem: „Jędrzej ja cię zabiję!
Wy ubljudak! Ło ja żem biedny… Co to będzie?!”
Ponoć był zwyczaj, że baty w soli maczano,
Zatem błahostką będzie rozbite kolano!
 
Może to dziwne, ale istniała ustawa,
Która dawać więźniom witaminy kazała.
Nie miałem jednak ani trochę apetytu.
Na moich plecach pozostanie blizn bez liku.
Naczelnik odczytał mi chłosty regulamin.
Słuchałem, zajadając się paczką witamin.
Jak trza się zachowywać w poszczególnych fazach?
Skazanemu wolno krzyczeć tylko po razach.
Nie mogę się także odzywać nieproszony.
Z ubrań ponad pas zostanę ogołocony.
Muszę stosować się do rozkazów strażników,
Mundurowych, namiestników i naczelników!
Biurokracja! Ile jeszcze mam się nasłuchać?!
W więzieniu nawet miski nie mogę wypłukać.
Chcę to mieć za sobą. Cały dzień jutrzejszy.
Wyspałbym się, gdyby tylko loch był cieplejszy.
Musiałem się jeszcze do batów przygotować –
- Starannie całe plecy oliwą wysmarować.
 
Cóż żech zapamiętał z tej strasznej nocy w celi?
Odór! Z miejsca, gdzie starzy więźniowie siedzieli.
Jeden z nich wziął zapytał za co mnie wsadzono.
Rzekłem, iż coś stłukłem i źle mnie osądzono.
Przyznałem, że czekają mnie baty i grzywna.
Przeraził się współwięzień: „To nie twoja wina!
Cóż za łokrutne rządy ten kraj łokupują!
Kalectwem chłopca każą! Na śmierć ubiczują!
Pięćdziesiąt minie lat jak siedzę w tej niedoli!
Nie chcę stąd wychodzić! By patrzeć jak cię boli!”
Czy ten nieszczęsny człowiek miał na myśli Żydów?
O wiele bardziej obchodził mnie los moich pleców.
Nie pomogły mi wcale te słowa „otuchy”.
Baty będą ciężkie, nie okazałem skruchy!
„Jak ni bydziesz móg wyczymieć, krzycz wniebogłosy!”
Rzekł więzień, którego raz zbito koło szosy.
„Później żech polegiwoł przez miesionc na brzuchu.
Zrobiły mi się łodleżyny łod bezruchu.
Z tyłu rany, z przodu rany… pożal się Boże!
Widziołech swe bijące serce – jak w horrorze!
Dostałech końskim batem – doszło zakażenie!
Wim, że jesteś hardy. Wyczymiesz ciosów wiele;
Wy wsiegda budziecie imieć śledy na ciele…
Przekonamy się, na którego kata trafisz.
Nie żeby, któryś z nas tu chciał cię jakoś straszyć,
Acz niektórzy mięśnie łod kości łodbijają;
Najcięższe baty do chłostania wybierają.
Nie wiem co gorsze: cyrkowy bicz bardzo długi,
Czy też pejcz z hakami. Krew i tak leci w strugi.
A może złoją cię jeno pasem zwyczajnym.
Tyś bajtel, a łzy ciekną najbardziej łodważnym.
Lepiej w dupę niż w plecy – nie łodbiją nerek,
Co spowodowałoby komplikacji szereg.”
Potem zdjął koszulę by swe blizny okazać.
Na ich widok zemdlałem, chobym zaczął spadać.
 
Przyszli po mnie już o godzinie szóstej rano.
Próbowałem uciec. W kąt celi mnie zagnano.
Z jednej strony chciałem tą chłostę mieć za sobą.
Z drugiej nie chciałem czuć jak plecy strasznie bolą.
W końcu wyprowadzili mnie w ciasnych kajdankach.
Po tej chłoście nie będę mógł jeździć na sankach!
Na furmance zawieźli mnie znowu do centrum.
Podczas jazdy mój strach osiągnął apogeum.
Powoli zbliżałem się do miejsca mej kaźni.
Przybędą z delegacją jacyś ludzie ważni!
 
Gdy stanęliśmy zgromadzenie już czekało.
Dostrzegłem krew. Przede mną już kogoś chłostano!
„Skończyli go batożyć i łodepchnęli.
Padł zara, ale litości żodnej nie mieli.”
Opowiadał wokół ludziom jakiś stary dziad.
„Za moment ukarany zostanie kolejny gad!”
O rety! Dostrzegłem w tłumie moich rodziców!
Rozmawiali spokojnie wśród innych kibiców.
 
„Nieletni Jan Ziemba. Wyrok w imieniu cara:
Szestsdiesjat rubljej platić oraz chłosty kara.
Trzydzieści razów. Każde dziesięć - innym knutem!”
I rzucili mnie na ziemię, przydepli butem!
Jednak zaraz podciągli mnie i skuli w dyby.
Chciałbym, żeby to wszystko działo się na niby…
Nie czekałaby na mnie teraz kara sroga,
Jak ja, głupiec, dałem się podpuścić! Na Boga!
Szarpnąłem się. „Puśćcie mnie! Chcę wrócić do domu!”
Milicjant rzekł: „Żel szto ty? Chcesz się skarżyć? Komu?”
„Puśćcie mnie! Tak przecież nie można! Ja nie chciałem!”
Tłum chichotał, a ja ile sił się rzucałem.
„Jeszcze gówniarza nawet kat batem nie bije,
A łon już niczym węgorz pod nożem się wije!”
Darłem się dalej: „Wypuśćcie mnie!!! No kurwa mać!!!”
Oburzył się tłum wokół. „Więcej batów mu dać!”
„Ja umoliaju was!!!” – rozpaczliwie krzyczałem.
Przeczekano histerię - po niej jeno drżałem.
„Możet byc nie kricziets?” – zapytał mundurowy.
„Ja bojuś…” jękłem, czując żelazne okowy.
Bez nadziei i bez sensu nimi szarpałem
I tak, co jakiś czas sobie pobrzękiwałem.
Czy istniała szansa, że któraś z oków pęknie?
A ja uwolnię się i do domu ucieknę?
A gdybym tak poprosił o zmianę typu kary?
Od chłosty wolę dłuższe więzienia koszmary.
Zaprzyjaźniłbym się bardziej z tymi więźniami,
A tu muszę mierzyć się z ciężkimi razami.
„Teraz?! Nie ma mowy! Był czas, by się odwołać.
Wasza bieda, szto wy nie znali. Możesz wołać.
I tak bym się nie zgodził. Z więzienia można wyjść.
Ból spamiętasz” rzekł sędzia, a ja zacząłem wyć.
W tłumie zjawił się filozof miejscowy.
Osądy wydawał ten demagog sejmowy.
„Czy istnieje sens katować tego młodzieńca?
Czy sąd nie wymyśli innego przedsięwzięcia?
Jaki jest koszt tego całego zgromadzenia?
Tych narzędzi, katów, więzienia opłacenia?
Lepiej uczyć niż karać. Lepiej dać niż lać!”
„Zamilcz socjalisto! Won! Tu nie jest twoja brać!”
Przynajmniej jeden człowiek stanął w mej obronie.
Oddam głos na niego kiedyś i łzy uronię.
 
Po kwadransie próśb i gróźb w końcu opadłem z sił.
Teraz nadszedł moment, w którym kat będzie mnie bił…
Cud! Poluzowały się kajdany na rękach.
Wyszarpłem je z dybów i stanąłbym na piętach,
Ale wtem mój czujny ojciec wyskoczył z tłumu;
Wepchnął mnie w dyby nie zadając sobie trudu.
Nowy, cięższy łańcuch pośpiesznie przyniesiono.
Krzycząc po rosyjsku w twarz mnie nim uderzono!
Straciłem przednie zęby, krew się wnet polała.
Stojąca obok zakonnica oniemiała.
Młody kleryk w czarnej sukni błogosławił mnie.
Będąc w dybach nie byłem w stanie przeżegnać się.
Wtem głos zabrał ksiądz prymas Ledóchowski –
- Arcybiskup przychylny Prusom. Zdrajca Polski.
„To zaszczyt być biczowanym jak Jezus Chrystus.
Zgromadzeni tu tylko posłuchamy świstów.
Trzydzieści batów tylko raz starca zabiło,
A takiemu jak ty jeszcze nie zaszkodziło.
O co tyle krzyku?! Musi być jakaś pokuta!
I grzywna w rublach – to bardzo dobra waluta.
Przyjmij wszystkie baty w imię Ojca i Syna
I Ducha Świętego. Niech twarda będzie lina!”
Po tych słowach odprawił jeszcze nabożeństwo.
Bardzo religijne było to polskie księstwo.
Ojciec i matka pozostali nieugięci.
Inni gapie wydawali się wniebowzięci.
Miałem łzy z piachem na wykończonej twarzy.
Stary dziad krzyczał: „Chłosta wielce cię obdarzy!”
Niech zaczną mnie już lać. Niech skończy się ten chaos!
W takim tempie wyrośnie mi już prędzej zarost.
Czekałem z niepokojem na ciosów początek.
Wiedziałem, że to najgorszy w mym życiu piątek.
Nie myślałem, że czeka mnie kara straszliwa,
Choć rozbite okno to w pełni moja wina.
W tłumie stali ludzie posępni lub weseli.
Mundurowi ze stołem batów przybieżeli.
Myślałem nad tym, czy bardzo będzie bolało
I jak wiele bliskich osób mnie oszukało.
„Ja proszu… liekko” szepnąłem, gdy kat był obok.
Rzekł: „Z całej siły! To mój zawód. Ja nie borok!”
Owiał mnie chłód, gdy on rozerwał mi koszulę.
Namiestnik patrzył z uwagą na mą niedolę:
„Ten młody człowiek w pełni zasłużył na karę.
Niech każdy raz zostawi mu na zawsze szramę!
Podgatowić knuty! Graf wsłuch każdogo bita!”
Liczyłem, że mnie ułaskawi, a tu lipa.
 
Kat wziął pierwszy knut. „Adin!” Rozpoczął. Świst, trzask, krzyk.
Myślałem, że to kat z mocy, ale to mój ryk.
„Dwa!” Świst, trzask, krzyk. Poczułem ciepło krwi na plecach.
„Tri!” Ból przypomniał mi o biczowanych Grekach.
„Citirie!” „Nie wytrzymiem!!!” „To początek!
Piec!” Spojrzałem z błaganiem na świątek.
„Łojcze! Łojcze! Dlaczego mnie nie uratujesz?!”
„A po co?! Jak na łopinię rodziny plujesz!
A nie łoszczędzać tutaj go! Lać i po tyłku!
Ażeby ryczał tak jak krowa na Powiślu!”
Nic już teraz nie zdoła mych łez zatamować;
Ani krwi z ran pleców, które kat raczył orać.
Łzy zaczęły mi płynąć teraz szybciej niż krew
Z ran, których nie zdoła nigdy zamknąć żaden szew!
„Nie rób mi wstydu! Przyjmij baty jak mężczyzna!” –
Rzekł ojciec, gdy cień rzucała jego tężyzna.
„To dla twojego dobra!” – powiedziała matka.
Chyba zdawała mi się ta ich gadka-szmatka.
Nie przeszkadzało im, że tłucze się ich syna
Za głupią szybę, i że to nie jego wina.
Sam zgubiłem rachubę już przy pierwszych razach.
Prawie straciłem przytomność w kolejnych fazach.
Medyk cucił mnie octem, gdy spuszczałem głowę.
Nie miał prawa jednak leczyć bólu chorobę.
Ból był tak silny, że aż graniczył z rozkoszą,
A koniec pejcza rozrywał skórę ochoczo.
Wiedziałem, że każdy bat będzie bolał strasznie,
Ale nie myślałem, że skończę aż tak marnie.
Brakło mi tchu, żeby krzyczeć, plecy płonęły,
A włosy kata fruwały jak te Jagiełły.
Krew tryskała na tłum najbliższy widowisku,
Acz nie przeszkadzało to stojącym w tym ścisku.
 
Podczas gdy ja cierpiałem męki za swe winy,
Stary dziad stał przede mną, strojąc dziwne miny.
Tamten stary dziwak wyśmiewał moje męki,
Choć sam pewnie nie przeżyłby takiej udręki.
Chłoście wtórowała też orkiestra z bębnami,
Choć zagłuszałem ją, wyjąc między ciosami.
„A niech się wydziera wniebogłosy kanalia!!!”
Usłyszałem i wnet popuściłem fekalia.
 
„Szesc! Siem! Wosiem! Diewiec! Diesjec!” Zamiast trzasku – plask.
Teraz przyszło, by kat wymienił na inny bat.
Spośród przygotowanych wziął wielki i ciężki.
I gdy zmiażdżone miały zostać moje plecki
Rozległ się pełen wściekłości ryk: „Zostawta go!
To nie łon jest wart! Bierzcie chuligana tego!
Chciał podpalić mój dom! Gangster i antysemita!”
Zobaczyłem przed sobą brata namiestnika.
Trzymał za szmaty mojego guru Jędrzeja.
Czyżby teraz jego oczekiwała haja?
„Atpuscicje jego i dac miedikom. Ruchy!
I szto drugije adna dwuspalnaja knuty!”
„Błagam!!! Wszystko jeno nie chłosta!!!” – wrzeszczał Jędrzej.
„Nakazać jego! Ticho byc, bo będzie gniewniej!”
Namiestnik wydał rozkaz i uwolniono mnie.
Trafiłem do medyków. Ci opatrzyli mnie.
Ostatnie, co pamiętam, to ryk Jędrzeja: „Nie!!!”
Dostał on podwójne baty.
Takie to czasy…
Po jego obu stronach stanęły pręgierze
Dla innych skazańców niedostatecznych w wierze.
Zapadł mi w pamięć tenże obrazek biblijny,
Gdy współczuł mu słaby, a wyśmiewał go silny.
Ponoć po którymś razie kat biczować przerwał,
Spojrzał memu guru w twarz i kontynuował.
Ale po pięćdziesiątym rzekł: „Nie warto bić w mięso”
Skończono, gdy Jędrzej miał łzy i krew pod rzęsą.
Antysemickich wybryków z nim już nie było.
Gro tych jak Jędrzej kwiaty od spodu wąchało.
 
Ocknąłem się w lecznicy, w bandaże odziany.
Prawie bym zapomniał, że wcześniej byłem lany.
Z rana i wieczorami zmiany opatrunków
Bezże jakichkolwiek sanitarnych warunków.
Na nikim nie robiły wrażenia me piski,
Gdy medyk przemywał mi rany szkocką whisky.
Ze skórą wyrywano zaschnięte bandaże.
Później czyszczono je niby w gorącej parze
I zakładano mi je na plecy ponownie.
Przyklejano je taśmą niezwykle starannie,
Jakby obawiano się, że same odpadną.
Lekarz myślał, że mięśnie od kości odejdą.
Prawie widziałem widok własnej mogiły.
Tak się nie stało, acz rany wolno goiły.
Dotarło do mnie, że mój czyn nie był chwalebny.
Spowiedzi mej wysłuchał w lecznicy wielebny.
Powiedział mi, że Jędrzej zmarł w męczarniach tracąc krew.
„Jesteś współodpowiedzialny też za jego grzech”
Widzieć jego obrażeń nie było mi dane.
Ponoć jego plecy były tak rozszarpane,
Że widać było kości jego kręgosłupa
W miejscu, gdzie powinna zaczynać się już dupa.
Nawet jakby przeżył, nie działałyby mu nerki,
Bo zahaczył o nie pejcz długi i wielki.
Wykończyłoby go z pewnością zakażenie.
Do końca życia mógłby robić chłop pod siebie.
 
Pogrzeb mnie ominął. Wróciłem po miesiącu.
Spociłem się w lipcowym, upalnym gorącu.
I tak dostałem w domu jeszcze jedno lanie,
Bo ojciec musiał spłacić pokwitowanie.
Nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia.
Zmianie uległy do bicia przyzwyczajenia.
Myślałem, że się po tej chłoście nie pozbieram!
Ale wystarczy, że z rana plecy nacieram.
Nowe szkło sam musiałem malarzowi wstawić,
A on pochwalił, lecz rzekł, że mam się poprawić:
„Nie wybijaj więcej bezmyślnie żadnej szyby!
Nim rzucisz głaz sprawdź, czy faktycznie w środku Żydy…”
 
Gdy przeżyłem tą chłostę miałem lat trzynaście.
A świętej pamięci Jędrzej miał siedemnaście.
Być może nie wierzycie w całą tą historię,
Dlatego podam Wam na dowód alegorię.
Malarz, któremu zbiłem tę nieszczęsną szybę,
Na płótnie zwykł oddawać historie prawdziwe.
Jego obraz z biczowaniem Pana Jezusa
Symbolizuje jak wyglądała ma chłosta.
Są moi oprawcy jako faryzeusze,
Sędzia jako Piłat i inne marne dusze.
Ojciec przedstawiony jest jako Piotr apostoł,
Który się mnie wyrzekł nie przejmując się chłostą.
Broniący mnie filozof to Szymon z Cyreny,
A wokoło niego elektorat mu wierny.
Strażnicy tutejsi to postawni Rzymianie,
Codziennie sprawiający nieszczęśnikom lanie.
Orkiestrę natomiast ujął tu w formie chóru
Który zawodzi, aby zwiększyć czucie bólu.
Pozostali więźniowie wiszą w tle na krzyżach.
No i jeszcze tłum – ludzie o groźnych spojrzeniach.
Jako demon jest tutaj śmiejący się dziwak,
A Jędrzej jako Judasz rozbił sobie biwak.
Matka Boska ukazana w formie karcącej,
A całe to malowidło w oczy mydlącej.
Ukazują je odpłatnie moi wnukowie.
Jeden z nich, za flaszkę, historię to opowie.
Istniała też fotografia mych rannych pleców,
Ale nie wytrwała do dwudziestego wieku.
 
Do dziś, będąc codziennie nad Jędrzeja grobem,
Myślę nad zasłyszanym od malarza słowem.
Czy złym człowiekiem jest żyjący w Warszawie Żyd,
Że bratu namiestnika przeszkadza jego byt?
Czy mam znów szukać na mieście domu pięknego
I na żwirowisku głazu odpowiedniego?
Jedno jest pewne i taka też kolej rzeczy:
Najpierw rzucasz kamień, a potem bolą plecy…


liczba komentarzy: 1 | punkty: 1 | szczegóły

Pavlokox

Pavlokox, 15 maja 2015

Bieszczadzki barszcz

Dawno temu w małej sieni,
Piękny barszcz się światłem mieni.
Chociaż rośl ta jest niewielka,
Swoim parzem chłosta wszelka.
Przyszedł za wschodniej granicy,
Męczy on plecy dziewicy.
Dziadek radził by go wyciąć.
Ojciec proponował przyciąć.
Babka chciała go posolić.
Farosz prosił by się modlić.
Ciotka za to nie wiedziała,
Że barszcz to poważna sprawa.
Wzięła rękoma wyrwała.
Potem z bólu ocipiała.
Pęcherze i oparzenia.
Ten barszcz wszystkich w górach wpienia.
Nie wiadomo, co z nim zrobić:
Czy go spalić, czy zamrozić?
Stryj począł go pasem łoić.
Liście i łodygę kroić.
Słońce, upał - barszcz paruje.
Na ratunek biegną wuje.
Biedny stryj przestał oddychać.
Przed barszczem trzeba uciekać!
Matka dała go więc krowie.
Efekt: mleko anyżowe.
Zwierzę też się poparzyło
I już długo nie pożyło.
Wymion nie dało się goić,
A krowy tym samym doić.
Synek poszczuł barszcza psem.
Źle potem było z psim nosem.
Biedna córcia w barszcz se wbiegła,
A wieść o tym się rozległa.
Mieszkańcy gór nie wiedzieli,
Jaki los barszcza podzieli.
Czy po straż pożarną dzwonić?
Po co jednak złoto trwonić.
W góry przybył więc uczony
I rzekł choć był zagoniony:
"Wy nie wiecie, ale ja wiem
Jak obcować trzeba z barszczem."
I założył okulary;
W kombinezon wdział się cały.
"Gdy tylko zacznie padać deszcz
Barszczem wstrząśnie ogromny dreszcz.
Wtedy on nie będzie parzył,
Więc go solą będę darzył."
Babka na to się zdziwiła.
Sama się tak już siliła.
Uczony zrobił inaczej,
Bo tak trzeba było raczej.
Ściął kozikiem baldachimy,
By później w ogniu zginęły.
W pustą łodygę wsypał sól.
Górale myślą: "Taki chuj!"
"Wszystko. Dobranoc. Dziękuję.
Teraz sól barszcza otruje."
Wkrótce rośli już nie było,
A wszystkim się dobrze żyło.
Nikt jednak się nie spodziewał,
Że barszcz się rozmnażać umiał.
Wiatr, włosy, sierść psa, owady -
Z barszcza zrodzą się gromady!
Bo ta inwazyjna rośl
To w Bieszczadach od dawna gość!


liczba komentarzy: 1 | punkty: 2 | szczegóły

Pavlokox

Pavlokox, 15 maja 2015

Anielski barszcz

Pojechałem w Bieszczady do stryja Władka.
Tam, na wsi, biegała dzieci spora gromadka.
Wśród nich była też moja kuzynka Anielka:
Jeszcze nie czteroletnia, z warkoczem, maleńka.

Raz, w piękny dzień, dzieci zechciały wyjść na łąkę.
"Idź z nimi." kazał mi stryj, krojąc chleba kromkę.
"Pilnuj Anielki! Uważaj, bo tam rośnie barszcz!"
Jak to możliwe, żeby zupa rosła? To żart?
Barszcz przeto rośnie w garku jak wrze, nie w polu.
Odziałem się - czekały inne dzieci w holu.
Anielka przywitała się. Wyszliśmy z domu.

"Władku mój? Komuś powierzył łopiekę? Komu?
Tępak twój bratanek! Ło jednym jeno myśli!"
Rzekła do Władka ciotka, gdy ogórki kiśli.
"Sama głupiaś! Mądry chłopak, zdrów jak każdy."
Stryjek był wyraźnie innego zdania zawżdy.

Po godzinie dzieci już hasały po łące.
Chwila zadumy, radość Anielki, zające.
Nagle spostrzegłem biegnącego do nas Zbyszka.
To mój przyjaciel. Znam go od małego pyrtka.
"Wiesiek! [tak mam na imię] Chodź chyżo nad rzekę!
Dziołchy się kąpią, będziemy mieli uciechę!"
"Nie mogę! Muszę na dzieci, Anielkę baczyć."
"Na chwilę jeno! Nie chcesz na ciała popaczyć?"
"Nie chcę, lecz pragnę. Anielko, wrócę za kwadrans!"
Nie przypuszczałem jak wielki zajdzie mezalians.

Patrzymy prosto z krzaków na gołe niewiasty.
We wchłanianiu ich kształtów nie wadzą nam chwasty.
Nasycyli my się i wracamy do dzieci.
Mijaliśmy w drodze sporo wysokich kwieci.
Wtem, Zbyszek ujrzał Anielkę i począł ryczeć:
"Anielka, zostaw!!!" nie mogąc przestać dyszeć.
Udawała, że tańczy z ogromną rośliną.
"Łod soków w ciele tego barszcza ludzie giną!"
Zamarłem słysząc słowa, które krzyczał Zbyszek,
A Anielka przykładała do oczu listek.
Zbyszek odciągnął dziecko zdziwione i rzecze:
"Szybko do wody! Bo słońce skórę jej spiecze!"
Dopędziła mię obława. Czeka mię kara!
Przybiegliśmy nad rzekę, a tam Rusów zgraja:
"Nie pribliżajtesk izwraszczentsam! Biegi dermo!"
Nic nie rozumiem. Barszcz? Słońce? Jestem ofermą!
Nie było wyjścia, jak biec z powrotem do domu.
A może wcale nic się nie stanie nikomu?

Biegliśmy więc szybciej niż średniowieczni gońce,
Nieszczęśliwie dla Anielki - prosto pod słońce.
"Wiesiu! Wiesiu! Łoczy swędzą. Ni mogę paczyć!"
Zaczęła jęczeć Anielka i trwogą raczyć.
Będąc w połowie drogi poczęła też stękać,
A my ze Zbyszkiem coraz to bardziej się lękać.
Spojrzałem na Anielkę, czerwone rączęta.
Czerwona buzia i biedne chude nóżęta.
Na nas, spóźnionych, już czekali w końcu pola.
Anielka z płaczem rozpędziła się w ramiona.
"Anielkę poparzył barszcz! Trzeba do szpitala!"
Wykrzyknął Zbyszek. Ciotka pobielała cała.
"Moje dziecko! Moja Anielka! Do znachorki!"
Rykła ciotka. Pobiegli wszyscy do doktorki.
Został mój stryj. Spojrzał na mnie. Pogładził wąsy.
"Nie pójdziesz dziś wieczorem na ubaw na pląsy.
Idź i czekaj na piętrze w moim gabinecie.
Wraz z pasem. Co się łodwlecze to nie uciecze."
 
Czekałem w stresie. Stryjek wrócił po godzinie.
Jest źle – wnioskowałem łatwo po jego minie
I odgłosie jego ciężkich kroków na schodach.
Nie pójdę na bigiel. Mogę marzyć o lodach!
Rzeźbione na zamówienie drzwi otwarły się.
Jak wyglądał cały ten gabinet właściwie?
Biblioteka, biurko i maszyna licząca.
Fotel, fajki, cygara – fanty nie dla brzdąca.
Zgodnie z rozkazem ze spodni się rozebrałem;
Kładąc się przez fotel o podłogę oparłem.
Stryj bez słowa, pociągając nosem, pas chwycił
By następni smagać mnie nim po gołej rzyci.
Ciężko było znieść bez krzyku lanie piekące,
Acz przeze mnie jego córka była w gorączce.

Tymczasem u znachorki Anielka leżała.
Przy ciotce i innych babach naga kwiczała.
Najpierw stara kobieta napluła na rany.
Później patrzyła, czekając na jakieś zmiany.
"Barszcz zła rośl być. Rany pokrzywami przecierać.
Potem płukać. Równo kwaśne mleko rozdzielać."
I sama poczęła tak robić, a dziecko wyć.
"To konieczne, jeśli dziewczynka ma dalej żyć!"
Patrząc, można było stwierdzić, że dziecko żyło,
Ale jej oczu, jak były, tak ich nie było.
A wyła coraz ciszej i ciszej Anielka.
Po godzinie w bąbel jej napuchła twarz wielka.
"Teraz wystarczy przekłuć. Pod tym nowa skóra."
Rzekła pewnie znachorka, choć była to bzdura.
Przekłuła bąbel, wycisnęła krew, osocze.
Nie było nowej skóry. Kości i warkocze.
Jeno tyle zostało z główki mej kuzynki,
A mi wcale nie więcej ze zbitej dupinki.
 
Mimo zakazu wymknąłem się na imprezę,
Licząc przy tym na mego wujostwa niewiedzę.
Ku mojemu zdziwieniu żałobę ogłoszono,
A także wielkie, czarne płótna wywieszono.
I pomyśleć, że żałoba ogarnęła wieś
Przez ten jeden przerośnięty, niebezpieczny kwieć.
Za kościółkiem, na wzniesieniu umieszczono grób,
Zapis się tam znalazł, specjalny dla małych dusz:
"Tu leży Anielka i jej pluszowy miś.
A barszcz Sosnowskiego, jak rósł - tak rośnie do dziś..."


liczba komentarzy: 1 | punkty: 1 | szczegóły

Pavlokox

Pavlokox, 15 maja 2015

Rozalka (na podstawie noweli Bolesława Prusa "Antek")

Zawczasu dziś przyszła po mnie matka do szkoły.
Nauczyciel zza katedry spojrzał zdziwiony.
Prędko jednak matka powód przedstawiła:
Moja siostra, Rozalka, dość się zaziębiła.
Trzeba było w domu pomóc, dzieckiem się zająć,
A jeśli jej się pogorszy – znachorkę nająć.
Zazwyczaj w szkole to ja cięgi dostawałem.
Dzisiaj mnie to ominie, nawet gdy kłamałem.
Nauczyciel wypisał kwitek i poszliśmy.
Dotychczas w chorobie jeno się modliliśmy,
Acz teraz było gorzej - musieliśmy działać.
Dobrze, że zaczęliśmy pieniądze odkładać.
Gdy przyszliśmy do domu Rozalka leżała;
Ojciec stał przy niej z dziadkiem, a babka płakała.
Mimo grubego przykrycia cała się trzęsła,
Tak, że aż poruszały się od łóżka przęsła.
„Nie pomogły ziółka i nie pomógł rumianek.
Jak nie przyjdzie znachorka, nie ujrzy jej ranek.”
Rzekła zapłakanym głosem siedząca babka.
Sam poczułem łzy w oczach oraz moja matka.
Pobiegłem więc do chaty starej kobiety.
Słomiane drzwi, dziwne symbole, obraz piety.
Na bujanym fotelu kobieta w łachmanach.
Podniosła się do mnie, opierając na grabiach.
„Czego ci trzeba, młody człowieku?” chrypnęła.
Poczułem odór zgnilizny, gdy odetchnęła.
„Siostra ma chora, leży w domu zaziębiona.
Przyjdź do nas!” zapłakałem. „Bo umrze nam łona!”
Znachorka oznajmiła, że przyjdzie przed zmierzchem.
Podałem jej adres i już do domu biegłem.
Jasne słońce chyliło się ku zachodowi –
Widok ten znany każdemu apostołowi,
Do którego modliła się moja rodzina,
Odkąd to Rozalka zaczęła być sina.
 
Przed zmrokiem kobieta zastukała kołatką.
Ojciec prędko otworzył drzwi przed starą swatką.
Będąc jeszcze w płaszczu spytała, gdzie jest dziecię.
Rzekliśmy, że w izbie, gdzie babka zawsze plecie.
Znachorka weszła czyniąc niedbały znak krzyża.
Na biurku czekała gotowa monet ryza.
Kobieta podeszła do łóżeczka Rozalki;
Dotknęła wpierw jej, a później także jej lalki.
Osłuchała, powąchała i werdykt dała:
„Franca jest w niej wielka, a łona zimna cała!
Dziewczynkę trzeba rozgrzać, im prędzej tym lepiej!
W piecu najszybciej dziecięciu zrobi się cieplej.
Nie ma na co czekać! Czy jest dziś rozpalone?”
Przesłyszałem się? Jej zdania były złożone…
Jednakże ojciec z dziadem do piwnicy zeszli,
A stamtąd do kuchni stosik drewna wnieśli.
Babka przyniosła dużą, hebanową deskę.
Matka zdjęła znad pieca wczorajszą przepierkę.
Czy oni chcieli Rozalkę włożyć do pieca?!
Przeto ona zapali się tam niczym świeca!
Czekałem w niepokoju na rozwój wydarzeń.
W końcu spytałem: „A co w przypadku łoparzeń?!”
„Na krótko ją wsuniemy. Nic się jej nie stanie!
Acz wyjdzie z niej niedyspozycja, młody panie!”
Rzekła znachorka, a matka po córkę poszła,
Która to jeszcze nawet trzech stóp nie urosła.
Zdjęła jej fartuszek, wyjęła spod pierzyny
I przyniosła ją na desce. Czy to są kpiny?!
„Piec już rozpalony – pierwszy raz tej jesieni.
Boże, niech on choróbstwo w Rozalce wypleni!”
Wzniosła intencję babka. Drzwiczki uchylono,
A deskę z Rozalką na widłach położono.
Ojciec począł wsuwać konstrukcję w środek pieca.
Przez podmuch, aż podwinęła się wszystkim kieca.
Dziecko ocknęło się: „Co robicie, matulu?”
„Śpij grzecznie, nie zamykamy cię przecież w ulu.”
Rzekła babka. „Jeszcze chwila i będziesz zdrowa,
Lecz wpierw musi wyjść z ciebie przeklęta choroba.”
„Przeto wy mnie spalicie, matulu! Matulu!!!”
„Przestańcie!!!” Doskoczyłem szybko. „Won smarkulu!!!”
Na nic mi to było. W łeb jeno oberwałem.
Trzymałem się za czoło i w kącie płakałem.
Wtenczas deskę wsunięto do środka. Zamknięto.
Wszyscy domownicy klęknęli niczym w święto.
Przy drugiej zdrowaśce rozległ się płacz i stukanie,
Które przy czwartej przeszły w wycie i walenie.
„Już właśnie wychodzi schorzenie i demony.
Spokojnie! Jak co, to z pomocą przyjdą gromy”.
Dziadek chwycił pogrzebacz i w drzwiczki zastukał.
„Zaraz Cię wyciągniemy! Nikt cię nie łoszukał!”
Ryk i walenie ucichło. Poczułem zapach –
Ostry, kwaśny – Rozalka była w opałach!
„Można łotworzyć. Szybko córkę wyciągnijcie,
A później razem ze mną jej zdrowie wypijcie!”
Ojciec otworzył, a w głębi pieca leżał trup.
Poczułem się jakby rodziców zabił mi wróg.
Patrzyłem w szoku jak ojciec wyciąga deskę,
A na niej pomarszczoną, brunatną Rozalkę.
„Ło mój Boże!!! Co się stało???!!!” Matka krzyknęła,
Na to znachorka zastanawiać się zaczęła.
„Wielkie nieba! Za szybko wylazła choroba!
Dziewczę poczerniało. Nie miało w sobie Boga…”
Dębowa deska była zwęglona od spodu.
Ojciec podtrzymywał ją, ale jeno z przodu.
Wtem pękła i nieboszczka trzasła o podłogę.
Matka wzniosła ją, zrywając z niej skórę,
Która zwisała z niej tak jak jakiemuś zwierzu.
Do czasu pogrzebu skryliśmy ją w spichlerzu.
 
Znachorka za chęci wzięła pół ryzy monet.
Więcej nie przyszedł do niej nikt z mężczyzn i kobiet.
W nędzy i gnoju zmarła niedoszła doktorka.
Z mych bliskich na jej pogrzeb przyszła jeno ciotka.
 
Nigdy nie zapomnę widoku mej siostrzyczki,
Histerii rodziny, wyjęcia jej przez drzwiczki,
Swojego płaczu, niewywietrzonego smrodu
I nieudanych prób na pogrzeb jej ubioru.
Gorąca jej skóry odrywanej od deski.
I tej całej tragedii, strasznej rodzinnej klęski.
Co noc śni mi się czerwień jej bez włosów głowy,
Włożenie do trumienki lalki i podkowy,
Bo lubiła obserwować biegnące konie.
Wiedziała, że to koniec, gdy jej ciało spłonie?
Dosyć tego wspominania, trzeba żyć dalej.
Do szkoły chodzić i przyjmować wciry śmielej!


liczba komentarzy: 1 | punkty: 4 | szczegóły


  10 - 30 - 100  



Pozostałe wiersze: Cudownych rodziców mam..., Fala, 25 batów za nic, Morskie Oko, W Polsce jedyny prawdziwy, Adrian, Geneza, Mój ojciec: Pewnego jesiennego wieczoru..., Muszę wam coś o sobie powiedzieć..., Przebudzenie wiosny, Ojczymie, Komórka z kamerą, Maleńki stosik, Mumia, Mój ojciec: Dzień Dziecka, Niedziela handlowa, Księżniczka plantacji II: Ostatni ucałunek, Księżniczka plantacji, I tak dobrze, że nie mieszkałem w Norwegii. Dekadę później, I tak dobrze, że nie mieszkałem w Norwegii, Ga-Pa, Hulejnoga, Nie powiedziałem więcej nikomu, Głupi wiek, Matka i automobil, Akumulator, Dziadek mróz, Łoj! Babina wpadła do ogniska!, Plantacje, Działka, Ojczym na materacu, Braciszek, Święty Mikołaj, François Ravaillac, Brunatne szambo zalało syreny, Góral, Uroczysty Dzień Komunii, Prawicowiec, Achtung!, Liczniki, Wychodek, Kulig, Awaria dźwigu, Wyższy X: Globus, Błędy młodości, Wyższy IX: Niższy, Wyższy VIII: Jedzie pociąg z daleka, Latarnik (na podstawie noweli Henryka Sienkiewicza "Latarnik"), Chłost Anna, Wyższy VII: Biwak Zapałowicza, Ojczym, Średniowiecze. Epizod II, Średniowiecze. Epizod I, Wyższy VI: Finał, Świniobicie po ciężkiej nocy, Wyższa, Cegiełka, Deklaracja pracowitości, Jutro zaczyna się dziś, Grzałka, Polityczny diss - na Marka G., W szatni, Kulig, Chłopiec z zapalniczką, Drakońska wymiana, Drakońska wymiana, Młody, Kamienna twarz wielebnego, Awantura o Basię, Porachunki za wschodnią granicą, Chluśniem bo uśniem, Peron, Oko za oko. Barszcz za barszcz, Wszyscy jesteśmy Chrystusami, Wyższy (na podstawie powieści Hanny Ożogowskiej "Złota kula"), Rozalka (na podstawie noweli Bolesława Prusa "Antek"), Anielski barszcz, Bieszczadzki barszcz, Słowo o antysemityzmie, Gdy przeglądam czasami podręcznik z historii,

Regulamin | Polityka prywatności | Kontakt

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


kontakt z redakcją






Zgłoś nadużycie

W pierwszej kolejności proszę rozważyć możliwość zablokowania konkretnego użytkownika za pomocą ikony ,
szczególnie w przypadku subiektywnej oceny sytuacji. Blokada dotyczyć będzie jedynie komentarzy pod własnymi pracami.
Globalne zgłoszenie uwzględniane będzie jedynie w przypadku oczywistego naruszenia regulaminu lub prawa,
o czym będzie decydowała administracja, bez konieczności informowania o swojej decyzji.

Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1