22 czerwca 2013
(Ro)zwijająca się muzyka świata
O Tych, których ciała „przeniknął dym“[1]
Niczego nie muszę przewidywać, bo i tak nadejdzie z drugą połową wielickiego lata. A choć nadal malachitowo oraz szmaragdowo błyszczy i skrzy się cała zieleń moich kochanych Ogrodów Żupnych; zieleń wspomagana serdeczną krwią różowo, amarantowo oraz cynobrowo kwitnących bulwiastych begonii czy – w bliższym lub na dalszym planie - szałwii z pelargoniami w kamiennych donicach, to właśnie w tym akurat najodpowiedniejszym dla siebie momencie, nadpłynie - najpierw pojedynczą, boleśnie samotną nutą-tematem - niebawem przechodząca w fugę, w Jeremiaszowy Tren, w kadisz, którego mnie jako kobiecie żadną miarą nie wolno odmawiać, cała przepełniona sobą i w sobie rozedrgana, rozdźwięczana, tożsama z Objawieniem: (ro)zwijająca się muzyka świata, kiedy (w dalszej lub bliższej przyszłości) wypełni się owo Zapowiedziane, że:
Wybawione
ze snu
zaczną wielkie ciemności
lasów mezozoicznych
drążyć
zrzucać
lśniące ulistnienie
lat świetlnych
i duszę swą obnażać –
Oranci
z błyskawic
ogołoceni
i z ognia śpiewu wyzuci
klęcząc
potrącają
Zewnętrzności porożem
znów o początku rafy
Praoceanem obmywanej
zwijającej się muzyki świata.[2]
Każdego roku słyszę tę muzykę, gdy przebywam w moim mieszkaniu – słoiku. Przede mną – vis-a-vis – kurtyna rozmaitej gęstości drzewostanu oddziela metropolitarno gwarną ulicę powiatowej Wieliczki; za mną – rozzłocona dal niegdysiejszego Żupnego Sadu, a ja – w zależności od nastroju – zasłuchana w wyższe i niższe tony komarzych skrzypiec, w dygocące cytry wiatru czy w dobiegającą z dziedzińca salinarnego Zamku – straussowską orkiestrę Obligato. W te, od zaułka do zaułka przerzucane niby piłeczka pingpongowa, krzepkie klarnety; z alejki na alejkę śpiewną strugą spływające oboje, czy - jak przebudzone puchacze - pohukujące waltornie, które już nie tylko rozwijają na kształt (zwanej Leporello) obrazkowej książki, muzykę mego Miasta, ale nadto one same mknąc z prędkością światła, światło owo rozpraszają na najpiękniejsze, ponieważ zaklęte w dźwiękach, kolory.
*
Odkąd moja dziecięca pamięć sięga, to dzielnica Klasno zawsze znajdowała się przy drodze na Sierczę. Później zaś ilekroć wyłącznie udawałam się na Klaśnieńską, nieodmiennie ogarniał mnie bliżej nieokreślony smutek, że idę tylko tam, przy czym w moim smutku nie tkwiła żadna przypadkowa melancholia, gdyż Klasno (w swoim czasie mikroskopijne – w mieście Wieliczka – miasteczko żydowskie) jeszcze teraz odzywa się (słyszalnym podświadomie) „Chórem opuszczonych rzeczy”[3]:
Rozbity dzban
CZY DZBANEM BYŁEM, skąd wieczór niby wino wypłynął
A i czasem księżyc więziono w krzewie różanym?
Noc konania staruszki przechwyciłem
Gdy dyszała jak dyszy koźlę do palika uwiązane.
O dzbany, dzbanki! do miary pożegnania przystosowane
Mamy co chować; Naturę płynną.
Jesteśmy jak serca, bo z nas tłoczy się dalej
I stoi cicho niczym czas w zegarze.
Przyćmione światło
O moje lustro cienia! zobaczyłam w tobie, widziałam -
Wydobytą dłoń z prochu grobu, w gwiazdę przemienioną
Wrzeszczał czas w swej kołysce trupiej – ujrzałam
Męką w pierścień wygięte wargi Izraela.
Bucik
Miara ludzka zgubiona ; jestem samotnością
Którą jej rodzeństwo po tym świecie szuka -
O Izraelu, to z twoich stóp cierpiących
Jestem krzyczącym wniebogłosy, echem.
Wcześniej jednak zapisał szwedzki mistyk (i zarazem uczony) Emanuel Swedenborg (1688-1772) iż „W mniej dotkliwych piekłach widzieć można nędzne rudery, niekiedy stojące w rzędach na kształt miasteczka z jego ulicami i zakątkami…”.
Z pewnością (przed Zagładą) Klasno raczej nie przypominało opisanego przez (wzorującego się na Swedenborgu) Czesława Miłosza[4] symbolicznego „piekła” w postaci zaniedbanych ulic; specyfika dzielnic żydowskich – analogicznie do innych osiedli – tętniła swym własnym, bynajmniej nie egzotycznym, życiem. Dopiero kiedy najbardziej żywymi i realnymi ludźmi kwaterowano makabryczne „Mieszkania Śmierci”[5], wtedy również Klaśnieńska (z przyległościami) poczęła przywoływać ów na poły zaświatowy, na poły sennie majaczący klimat topików wszystkich – po Holokauście – miejsc wspólnych.
I tak na przykład, gdy z Tatą (w drodze na Sierczę) potykaliśmy się na koleinach, jezdnią nazywanego, gościńca, to mimowolnie oglądać musieliśmy - rozkiwane jak stare zęby, w obszarpanych tałesach z łuszczącego się tynku – rudery, z których to budo kamienic często i znienacka wyskakiwały dożarte kundle. A z kolei pomiędzy domostwami rozciągały się węższe i szersze skrawki zielsk osłaniające swym wybujałym chabździem przepaściście zaśmiecone parowy. Jednakże około Wielkanocy „moja magnetyczna” Klaśnieńska (z przyległościami) bardzo, ale to bardzo odświętniała:
Rozrzedzony mrok – wieczór szafirowy
przekwitłym fioletem ćmią latarnie szpotawe:
kiedy sepią rozgrzane z czernią mokrych grządek
skądś (na różowo) hiacynty zapachniały.
Stylista wiatr na leszczynie drapuje
liściastą szatkę dziewczątku jak driada
a kotka łaciata żwawo maszeruje -
czyżby ze swym kotem umówiona na randkę?
rozradowana, w Wielkim Tygodniu Roku Pańskiego 1970, wiązałam swoje strofy patrząc na złociście rozkwitające jędrne pręty (wówczas powszechnie sadzonej w Wieliczce) forsycji.
Oczywiście, zgodnie z rytmem terkoczących nad ranem budzików, świąteczna Klaśnienska (z przyległościami) nader szybko powracała do uprzedniego stanu powszedniości. Niemniej, nastrój dzielnicy udzielał się nie tylko mnie. Swego czasu, mała Obywatelka Sierczy, Basia, późniejsza wybitna artystka malarka – Pani Borowiec-Kowalczykowa wręcz wizjonersko odtworzyła opisane przez Miłosza owo „mniej dotkliwe piekło” oraz jego – przez nią nazwany „Wichrowym Wzgórzem”[6] - skojarzony z nostalgiczną niesamowitością, katastrofizm. Bowiem nigdzie indziej w Wieliczce, lecz tu właśnie widziało się:
„…Drewniane baraki,
albo jednostopą kamieniczkę, w polu chwastów,
(…) i był zapach niby-kapusty
i niby-wódki…
(…) ten kraj nie znał zdziwienia.
Ani kwiatów. Pelargonie w blaszankach uschnięte,
pozór zieleni zakryty lepkim pyłem.
…
Ani przyszłości. Grały gramofony
powtarzając bez ustanku co nigdy nie istniało,
Rozmowy powtarzały co nigdy nie istniało,
żeby nikt nie zgadł gdzie jest i dlaczego…”
„Tu Żydzi wytwarzali. Tutaj handlowali. Tu był cheder, tam się modlili” – za każdym razem odwiedzin Klaśnieńskiej (z przyległościami) lubił mawiać mój Tata, gramoląc się ze mną na grzbiet Wielickiego Pogórza i czytając przy okazji (do szyldów podobne) zacieki na trądzikowych murach: „A tu, no nie! Co za bandytyzm, jakie zezwierzęcenie, żeby utwardzać gościniec macewami!”
„Macami? A co to za mace?” – dopytywałam się zdezorientowana, bo miałam na uwadze „bezkwasowe płatki”.
„Macewy, nie mace. To są, Aniołku, zabrane i roztrzaskane na gruz nagrobki z żydowskiego cmentarza”.
„I Żydzi się na to zgodzili?” [Wprawdzie nikt mi jeszcze nie umarł, jednak już widziałam siebie broniącą miejsca rodzinnego pochówku!].
„Nie mieli się na co godzić, bo wcześniej ich wywieźli”.
„Wywieźli? A gdzie ich wywieźli?”
„Do gazu”. – Szczerze (i brutalnie) odpowiedział Tata.
[Nieprawdopodobne: do gazu. Gazu, którym zatruć się można na śmierć. I w ogóle gdzie był ten gaz? Tak, o, ustawili ich przed kurkiem z gazem? I dalej co? Mieli ten gaz wąchać? Odkręcać? Dokręcać?]. Tata milczał wyraźnie wzburzony, skoro nie poprawił niegramatycznego „gdzie” zamiast „dokąd”; i milczałam ja, jedynie gdzieś w środku tłukło się moje ściśnięte jak baleron, serce.
Lecz oto niebawem miałam wielce wątpliwą (biorąc pod uwagę sześcioletnią dojrzałość) okazję, dowiedzenia się czegoś więcej o wspomnianym przez Tatę „gazie”.
Pewnej deszczowej lipcowej niedzieli wyruszyła zorganizowana przez Radę Zakładową wielickiej Kopalni Soli wycieczka turystyczno krajoznawcza do Porąbki – Żywca. Że na trasie był Oświęcim (żaden tam „Auschwitz – Birkenau”!) więc – nie bacząc na nieletnich (w mojej małej osobie) turystów - ochoczo postanowiono go zwiedzić.
Wszystko bohatersko obejrzałam: rampy, łaźnie, komorę gazową, dziewicze puszki z cyklonem, stosy rozmaitych przedmiotów, fotografie plus inne – przyprawiające o nerwowy rozstrój – eksponaty. Nie wytrzymałam przy gablotce (między innymi) demonstrującej krwotokiem zalaną odświętną sukienkę malutkiej dziewczynki : białą, w niebieskie kwiatuszki, z bufiastymi rękawkami [nosiłam podobną po mojej dużo starszej siostrze] wybuchając na ten widok lamentującą rozpaczą.
Tata wyprowadził mnie na zaśmiecony skwer przed bramą obozu. Gdy przestałam płakać, wtedy (wysmarkawszy się do czysta w Tatusiną chustkę do nosa) oświadczyłam uroczyście i kategorycznie, iż „moja noga nigdy tam nie postanie. Jeżeli kiedykolwiek tu dotrę, najpierw muszą siłą mnie zawlec!”.
[Słowa rzeczywiście dotrzymałam: nawet celę śmierci świętego Ojca Maksymiliana jedynie znam z fotografii].
Jakkolwiek wspomnienie zakrwawionej sukienki (do teraz) nie daje mi spokoju, jednak po 20 latach od tamtej oświęcimskiej traumy, czteroletnia właścicielka muzealnego eksponatu wyjaśniając mi przyczynę swej zniszczonej odświętnej kreacji, wierszem Nelly Sachs („Ein totes Kind spricht”[7]) opowiedziała mi dlaczego tak się to właśnie stało:
Mama trzymała mnie za rękę.
Wtedy ktoś wzniósł nóż pożegnania:
Mama wypuściła mą rączkę
Aby jego cios mnie nie trafił.
Musnąwszy przy tym moje biodro -
Dłonią swą zakrwawioną –
Lecz wówczas ten cios pożegnalny
Kęs nieprzełknięty w mym gardle przeorał -
I wraz ze słonkiem w brzask wyprowadził
I wzrok wyostrzył -
I słuch wyczulił
I z każdym współczucia słowem wbijał kolec w serce -
Gdy prowadzono mnie do Śmierci
Nadal czułam w momencie finalnym
Wyciąganie dużego noża. Ze mnie.
*
Nazywany wcześniej „eksterminacją” - holokaust[8]w domu moim nie należał do tematów zakazanych. Mieszkańców Kresów południowo – wschodnich (z wyjątkiem Ukraińców-banderowców i przeczołganych na rodzinną ziemię okupanckich bolszewików) łączyła powszechna solidarność cierpienia i wspólnota działania, przenosząc złowrogie „wczoraj” na niepewne „dziś”. „Dziś” natomiast na bardziej jeszcze niepewne „jutro”, albowiem „pojutrze” mogła np. wybuchnąć wojna, a wtedy: „Jedna bomba atomowa / i wrócimy znów do Lwowa…”, na co ja osobiście – wcale, ale to wcale - nie miałam najmniejszej ochoty [Tata twierdził, że jestem bardzo głupie dziecko!].
W złote, pachnące igliwiem oraz bukszpanem sierpniowe popołudnia, Rodziców odwiedzali znajomi z Krakowa. Żydzi. Nikt w tym nie upatrywał żadnej sensacji, nikt też nie dziamgał ani nie perorował o jakimś antysemityzmie, „pojednaniu”, „dialogu”, „zbliżeniach” i „oddaleniach” plus innych, później wyczarowywanych przez fanatyków (byłych – w większości – ubeków) o rzekomej „wyłączności” w męczeństwie określonej nacji.
Np. błog. pamięci dr nauk med. Klara Sandig, absolwentka Akademii Medycznej w Wiedniu, spokojnie opowiadała o swych własnych okupacyjnych perturbacjach oraz o bliskiej krewnej, która – z dwojgiem dzieci - ukrywała się u jednej z arystokratycznych rodzin w Warszawie. Nie wiadomo kto hrabiów zadenuncjował, w każdym razie zginęli wszyscy rozstrzelani na pałacowym dziedzińcu klasycystycznej rezydencji. I ukrywający się, i Gospodarze, i służba.
Podczas popołudniowo niedzielnych konwersacji rozprawiało się również o szmalcownikach oraz powojennych właścicielach pożydowskich ruchomości. W domu moim mówiono o tym z jak najspokojniejszym sumieniem. Rodzice nie mieli czego się wstydzić.
Także i nastrój wielkich Starotestamentowych Świąt potrafił udzielać się memu tradycyjnemu katolickiemu domowi. Pomiędzy Rosz ha-Szana, Jom Kippur i Sukkot przesuwały się promienne dni samospełniającej wrześniowej tęsknoty; dni o smaku gorącego rosołu „z prawdziwej kury” (z domowym makaronem); dni o zapachu strudla z jabłkami, placka ze śliwkami, lipowego miodu, cierpko aromatycznej, podawanej przedzmierzchową porą, herbaty; włoskich, świeżo łuskanych orzechów, winogron koloru (jakże wówczas zakazanego przez szkołę) atramentu, czyli najgłębszego – z odcieniem kwietniowego fiołka – fioletu.
Pachniała też jesień: herbacianą różą, nasturcją, georginiami, wczesną chryzantemą oraz pruskim kwasem, to jest migdałami. Jesień, która nawijała – niby nitki babiego lata – strzępki melodii rozżalonej harmonii o wierzbach szumiących i w głos płaczącej dziewczynie…
Za to ja – znowu w swoich snach – sfruwałam spod wielickiej synagogi z prędkością głosu, czerwoną i lśniącą niby wiśnia-łutówka skrzydlatą bryczką do samego środka Wieliczki. Wieliczki pustej jak wydrążona dynia; do miejsca o nieokreślonej bliżej dobie, sezonie roku (z wyjątkiem zimy) mimo to rozlatanego trwogą w pozamykanych i zarazem do piwnic zredukowanych a zasiedlonych przez zaszczutych – podobnym cieniom na freskach – ludzi w (niczyich) domostwach.
Bo sny moje wcale nie były koszmarne, a jedynie męczące. I przez długi, długi czas – zupełnie niezrozumiałe.
„Było, lecz nie wróci…”, chociaż „wrócił się proch do ziemi tak jak nią był” (Koh 12, 7), ale czy każdy – z tamtych, gwałtownie zerwanych srebrnych sznurów życia – „duchów do Boga powrócił, który go dał”? – nie mnie sądzić, a jedynie współczuć memu Bogu, Odkupicielowi świata, że wtedy gdy co poniektórzy z przekraczających demarkacyjną linię życia i śmierci, przeklinali Go, to On – z ojcowską czułością - podawał im nad Otchłanią pomocną rękę…
**
Od 1780 roku, w myśl józefińskiej reformy syna cesarzowej Marii Teresy, ciż 150 lat później skazani na pył, ochoczo zasiedlili Klasno – odrębną (od miasta Wieliczki) jednostkę administracyjną, by następnie po wielkim pożarze Śródmieścia (1877) i Klasna (1788) sami przezornie ubezpieczeni w wiedeńskich towarzystwach asekuracyjnych, mogli rozpocząć masowe skupywanie mieszczańskich realności. W 1935 roku w jednej ze swych publikacji Ludwik Młynek wieszczył ponuro, że jak tak dalej pójdzie, to za pięćdziesiąt lat Wieliczka kompletnie „zżydzieje”.
Na pewno za czasów (profesora) Młynka etniczna odmienność Wieliczki nie jawiła się równie sielankowo aniżeli teraz na dawnych fotografiach z kolekcji Pana Wiesława Żyznowskiego[9], niemniej, w – nazywanym pogardą – czasie współczucie i solidarność – w zdecydowanej większości przypadków - zasypały uprzednie animozje. Gdyż w jakąkolwiek zapiekłą nienawiść to ja nigdy, przenigdy nie uwierzę![10]
Żadną miarą nie sprawdziły się proroctwa Ludwika Młynka. Jeszcze nie minęła dekada, kiedy Klasno opustoszało po swych rdzennych mieszkańcach; później zaś pozapadały się w ziemię „jednostope” kamieniczki i rozsypywały (podobne do murowanych baraków) tynkowane (głównie) na różowo - wielopokoleniowe domiszcza. Wdrapując się z Tatą na sierczańską wyżynę, chcąc nie chcąc musieliśmy mijać opuszczoną i zdewastowaną synagogę, z której murów wyzierał niewyobrażalny smutek. Dlatego smutek, albowiem i niczym w wierszu Nelly Sachs[11]:
ŚMIERĆ, GOLEM!
Rusztowanie ustawiono
przyszli cieśle
i jak sfora dysząca
psów
cień twój obiegają spiralny.
GOLEM ŚMIERĆ!
Świata pępek
twój szkielet otwiera ramiona
w pozorowanym błogosławieństwie
Żebra dotykają stopni
szerokości geograficznej obliczonej dokładnie!
(…)
Mieszka w ruinach dwojaka nostalgia
Kamień zasypia zieleniąc się mchem
w trawie gwiazdnica[12]
i z łodyg złote wystrzelone słonka.
(…)
A wszystkie wykolejone gwiazdy
w upadku znalazłszy się najniższym
powrócą zawsze do Wiecznego Domu.
Bowiem jak powszechnie wiadomo, obrazowe wyobrażenia śmierci niewiele się od siebie różnią: Starzec z wagą lub z klepsydrą bądź owinięty w białą płachtą szkielet kobiecy. Wszak opisany przez Poetkę, równoznaczny zrujnowanej synagodze, Golem, to nie tylko (fizyczna) śmierć; Golem jest także (czy przede wszystkim) ożywionym (chociaż) bezdusznym (s)tworem. Albo inaczej:
„Golem, (hebr. גולם) jest istotą z gliny na kształt człowieka, jednakże pozbawioną logicznie rozumującej duszy (neszama), a zatem również i zdolności mowy. W Biblii interesujące nas słowo pojawia się tylko raz w Ps 139,16, który to werset tradycja żydowska wkłada w usta Adama tłumacząc sam wyraz jako embrion, choć w rzeczywistości oznacza abstrakcję (w średniowieczu na przykład utożsamiano go z greckim określeniem bezkształtnej materii - η υλη (hyle)).
Najbardziej znana legenda opowiada o ulepieniu golema przez rabinaJehudę Löw ben Bezalela z Pragi (w Poznaniu urodzonego) znanego również jako Maharal, kiedy w drugiej połowie XVI wieku nasilać się zaczęły ataki na Żydów praskich. Aby obronić siebie i innych, rabin Marahal uformował z gliny olbrzymią ludzką postać , którą ożywił sobie wiadomym sposobem poprzez wypisanie jej czole bądź włożenie do ust manekina pergaminowej karteczki ze słowem Emet (w języku hebrajskim wyraz אמת, oznacza "prawdę"). Wymazanie pierwszej litery dawało met ( מת czyli "śmierć") odbierającą istocie jej mobilność. Według innych interpretacji, mogło też być napisane nań słowo Adam ("człowiek") gdzie po wykreśleniu pierwszej litery dam czyta się je jako "krew". Tak sporządzona postać była jednak niema i bezmyślna i mogła jedynie wykonywać wydawane rozkazy.
Z kolei według innej wersji legendy: po obronie przed pogromem Żydów, w szał wpadł sam Golem. Wówczas rabin Marahal wyjął mu z ust pergamin, z Emet wykreślił pierwszą literę, przez co humunculus[13]znowu stał się glinianą kukłą[14] ".
* * *
Kilkakrotnie tu przywoływana Nelly Sachs[15] (1891-1970) jest niemiecką poetką pochodzenia żydowskiego, specyfika natomiast całej kultury żydowskiej polega na uniwersalizmie. To że Pani Nelly akurat była obywatelką niemieckojęzycznego kraju, w niczym nie umniejsza faktu jej zdolności lub możliwości przezeń lokowania (w dowolnych krajach czy miejscowościach) judaistycznych toposów. Że nie jest to pogląd karkołomnie wykoncypowany, postaram się wykazać na podstawie jednego z najsłynniejszych dramatów Noblistki pt. „Eli”.
Pozostająca pod przemożnym oddziaływaniem myśli chasydzkiej Poetka akcję moralitetu osadziła w polskim podkarpackim miasteczku (konkretnie: w Jarosławiu). Rzecz osobliwa: w przybliżeniu wygląd jarosławskiego rynku (z ratuszem, z renesansową kamienicą Orsettich, ze stylową studnią, podcieniami itp. architektonicznymi detalami) odpowiada scenerii misterium, pomimo iż Polski jako kraju Autorka nie znała z autopsji.
Akcja rozgrywa się już po Zagładzie, z której całkiem spora grupa skazanych na śmierć, śmierci tej – po prostu – się wykłamała. Mimo to dla Ocalonych w osobach: praczki Gittel, piekarki Basi, dzieci z pobliskiego sierocińca, domokrążcy, garbusa, szlifierza, wędrownego grajka, matki z urodzonym w ziemiance niemowlęciem, żebraka, fryzjera, cieśli, ogrodnika, staruszka, staruszki oraz: dla – wysypujących się z bożnicy – gromady świętujących Nowy Rok, Żydów, wciąż trwa czas żałoby i smutku, ponieważ [tytułowy] Eli nie żyje.
Coś osobliwego musiało być w tym ośmioletnim chłopczynie, skoro wszyscy, którzy przetrwali nie potrafią o nim zapomnieć. Gittel pokazuje ślady krwi na koszulce chłopaczka; płaczą za nim, odbudowujący wojenne zniszczenia, murarze; przywołują sieroce dzieci. Najbardziej jednak cierpi i rozpacza z jego powodu dorosły przyjaciel – trzydziestosześcioletni szewc Michał, ocalony niejako wbrew sobie i własnej woli, ponieważ w tym najtragiczniejszym z tragicznych dni, on wyjechawszy na krótko z miasta, życie wprawdzie ocalił, lecz jednocześnie postradał najbliższych: narzeczoną Miriam oraz zaprzyjaźnione dziecko sąsiadów o wielomówiącym i wieloznaczącym imieniu „Eli”.
Może i Mały byłby się jakoś uchował, gdyby nie to, że (li tylko ubrany w swoją nocną koszulinę) widząc pędzonych na egzekucję własnych rodziców, pobiegł za nimi przerażony, gwiżdżąc przeraźliwie na - zza pazuchy wyjętej - pasterskiej fujarce. A kiedy gwizdał tak i gwizdał, jakby tą wibracją maltretowanego powietrza wstrząsnąć chciał całym Wszechświatem, jakby przywoływał Tego, Który zasiada na tronie z gwiazd i szafirów, to wówczas – niewiele od pastuszka starszy żołnierz-pacholę – uderzył go w głowinę karabinową kolbą, przy okazji wybijając mu przedni (mleczny) ząb. Eli upadł buzią do ziemi. Wieczorem, gdy było już po wszystkim, zupełnie nieświadomy ostatnich zdarzeń Michał powrócił do wyludnionego miasta.
Zwijała się i rozwijała muzyka świata: cykały świerszcze, kiedy szewc wraz z towarzyszącym mu szlifierzem chowali się po strychach jarosławskich domów; gwizdem pastuszej ligawki świszczała torturowana aura, przygrywał gęślarz - włóczęga, tańczyły i śpiewały sieroty, szofar[16] dudnił oraz jękliwie i psalmicznie zawodzili chasydzi.
W Wieliczce, niczym w misterium Nelly Sachs, w misterium dodajmy napisanym w 1943 roku w jednym z zimnych emigracyjnych pokojów w Sztokholmie (!) zdarzyło się niemal identycznie. Pamięć 27 sierpnia 1942 długo jeszcze przechowają wielickie mury i kamienie. Nie łudźmy się, że tak nachalnie i chaotycznie zagęszczane Miasto bezkarnie pozwoli się popychać ku – nie zawsze promiennie – majaczącej przyszłości. W pewnym momencie rozdęty do granic możliwości ten inwestycyjno urbanistyczny balon trzaśnie, a ci których niegdyś ciała przeniknął (lub miał przeniknąć) dym powrócą w chwili:
KIEDY ODDECH
zbuduje chatę nocy
i podąży
szukając swego cierpiącego nieba
a ciało
ta winnica krwawiąca
napełni antałki ciszy
i oczy przemienią się
w widzące Światło
gdy w tajemnicy
wszystko się rozpłynie
i podwoi wszystko -
Narodziny
wszelkich Jakubowych drabin wyśpiewają organy Śmierci
wtedy
iskra wspaniałej pogody zapali
czas -[17]
[1] Cytat zaczerpnięto z jednego z wierszy Nelly Sachs pt. „O die Schornsteine” (O, krematoriów kominy) pochodzącego z tomu „In den Wohnungen des Todes”, 1947 („W mieszkaniach Śmierci”; tłumaczenie własne, podobnie jak inne, w niniejszym tekście zamieszczone przekłady).
[2] Nelly Sachs: „Erloeste aus Schlaf” (w: „Flucht und Verwandlung”, 1959 („Ucieczka i przemiana”).
[3] Z cyklu „Choere nach der Mitternacht“ („Chóry po północy“ w cytowanym zbiorze „W mieszkaniach Śmierci”), por. przypis 1.
[4] Zob. wiersz tegoż „Po drugiej stronie”.
[5] Patrz przypisy 1 i 3.
[6] Reprodukcja w: Aniela Birecka: Mistyczna Wieliczka (lapis specularis). Wieliczka 2007. – s.64
[7] „Umarłe dziecko mówi” (ze zbioru „W mieszkaniach Śmierci”).
[8] Jako definicja określenie owo ewoluowało od pojmowania go w znaczeniu „całopalenia zwierzęcia ofiarnego” poprzez - w ogóle – unicestwienie ofiary aż do masowego zniszczenia komuś kogoś (np. niewygodnych ludzi) lub komuś czegoś [por.: wielce teraz modny i wyjątkowo niestosowny słowny wytrych: „masakra”].
Od lat pięćdziesiątych minionego wieku „holokaust” jest odpowiednikiem pojęcia: „wymordowania (w latach 1941-1945) przez nazistów Żydów europejskich”.
[9] Par.: Wieliczanie na opisanych fotografiach. Kraków 2009
[10] Zob. m. In. relację, przypuszczalnie naocznego świadka, Kazimierza Pająka, autora książki pt. „Wieliczka – stare miasto górnicze”. Kraków 1968. – s.126 + następne.
[11] Zob.: „GOLEM, TOD!” W: „Zaćmienie gwiazdy”, 1949 („Die Sternverdunkelung”).
[12] Stellaria media: liczne pokładające się pędy gwiazdnicy tworzą niewielkie kobierce. Jajowato zaostrzone liście; kwiaty drobne, białe. Azotolubna. Jej typowe i ulubione występowanie to porośnięte trawą hałdy. Stosowana w medycynie ludowej.
[13] „sztuczny [wysmażony w tyglu] człowiek” (przyp. autorki)
[14] Powyższe informacje odpisałam ze swej własnej – pomyślanej jako rozprawa habilitacyjna - pracy na temat: ”Dwugłos ocalałych proroków: Nelly Sachs i Roman Brandstaetter – próba konfrontacji” (2003-2006).
[15] W miarę obszerny oraz poprawny życiorys N. Sachs opracował Ryszard Krynicki, tłumacz oraz wydawca jej „Wierszy wybranych”(Kraków 2006).
[16] Trąbka wykonana z rogu zwierzęcia koszernego specjalnie zakrzywiona na znak, iż człowiek przyjąć musi wolę Boga, Który przecież dla tego człowieka pragnie szczęścia! Dęcie w róg jest wołaniem o Boże miłosierdzie. Eli (imiennik proroka Eliasza, żydowskiego Patrona do spraw beznadziejnych) nie dysponując trąbką (szofarem) użył własnej gwizdawki (przyp. autorki).
[17] Tytuł oryginału: „Wenn der Atem die Huette der Nacht errichtet hat…“ ze zbioru „Ucieczka i przemiana“ .
26 listopada 2024
doskonałośćBelamonte/Senograsta
26 listopada 2024
Oczekiwanie na nowego GodotaMisiek
25 listopada 2024
AfrykankaTeresa Tomys
25 listopada 2024
2511wiesiek
25 listopada 2024
Bajkaabsynt
25 listopada 2024
0019absynt
25 listopada 2024
Pod skrzydłamiJaga
25 listopada 2024
Widzenie wielu poetówdoremi
25 listopada 2024
refleksjasam53
25 listopada 2024
AniołyBelamonte/Senograsta