25 października 2013
Uwolnienie matki
Matka odeszła dzisiaj rano. Dokąd, tego nie wiem.
Są tacy, którzy twierdzą, że wiedzą, dokąd mogła teraz pójść. Ludzie ci nie tylko zresztą posiadają taką wyjątkową wiedzę, ale także są w stanie dokładnie opisać wszystko, co się z nią teraz dzieje: gdzie jest, w którym kręgu niebios lub świata astralnego przebywa, co tam teraz porabia i dokąd się udała w tej starej, brązowej sukience, którą zawczasu sobie przyszykowała. Tak samo jak buty i czarne rajstopy, które teraz pani Julia niezręcznymi ruchami zakłada matce na bezwładne nogi.
Myślę sobie jednak, że to nic pewnego. Nie powinno się ufać ludziom, którzy z całkowitym przekonaniem opowiadają rzeczy, których nigdy nie widzieli na własne oczy. O mamie nie mogę teraz powiedzieć nic pewnego. Nic poza tym, że leży oto na starej żółtej wersalce z pękniętą śrubą z jednej strony, przez co był kłopot z jej składaniem i rozkładaniem. Obok krząta się pani Julia, co chwila wzdychając ciężko „Boże, Boże, na co jej przyszło?” albo „co też to życie jest warte?”. Staram się nie słuchać jej narzekań i przyglądam się matce usiłując zrozumieć, co się stało.
Twarz jej już się uspokoiła, jakby wygładziła. Powieka lewego oka trochę się nie domyka; mimo, że dwa razy ją poprawiałem, wciąż co chwilę delikatnie się unosi. Zastanawiam się, czy może coś widzieć przez tę niedomkniętą powiekę, ale to chyba niemożliwe. A nawet gdyby, to co mogłaby ujrzeć? Nic więcej prócz znajomego widoku mieszkania, w którym spędziła ostatnich trzydzieści lat życia, i swojego syna oraz sąsiadkę, którzy prawie w milczeniu, niewiele się do siebie odzywając, odprawiają nad jej ciałem tajemny rytuał. Zapewne uspokoiłoby ją to na tyle, by bez słowa zamknąć oczy i zasnąć, tak jak spała prawie cały czas przez ostatni miesiąc swojego życia.
Zmarszczki, które przez całe życie, stopniowo osiadały na twarzy matki, drążąc coraz głębiej jej skórę, są takie same, a jednak nie dokładnie takie same. Coś się podskórnie zmieniło w ich rzeźbie, skoro twarz nabrała wyrazu niewzruszonego spokoju. Przyglądam się ze zdumieniem, że ta linia, która bierze początek w kąciku ust wyraźnie mówi mi o jej cierpieniu i zgorzknieniu, ta z kolei przecinająca policzek, opowiada o tym, że mimo całego zła i niesprawiedliwości, których doświadczała przez trudne życie, uśmiechała się jednak często, łykając po cichu łzy; jak to się mówi: robiła dobrą minę do złej gry. A z tych linii odczytać można jej samotność i porzucenie. A tu obok siatka innych linii na podbródku, to jakby pieczęć odbita przez choroby, które przeszła, a na nią nałożyła się jeszcze mocniejsza i definitywna pieczęć przybita przez tę ostatnią, końcową i najstraszliwszą chorobę, którą z racji jej odnóży sięgających z jednego miejsca, gdzie się usadowiła, w inne miejsca, odleglejsze, od tysięcy lat ludzie z przerażeniem przyrównywali do raka.
U matki jedno odnóże sięgnęło wątroby, by potem swym pazurem wbić się w mózg.
Uderza mnie myśl, jak to możliwe, że niektóre doświadczenia w naszym życiu zapisują się w takim a nie innym kształcie zmarszczek na twarzach; przecież jest w tym coś niewyobrażalnego, coś co – gdy głębiej nad tym się zastanowić – może doprowadzić do szaleństwa.
Kto i w jakim celu ustanowił porządek i reguły tego pisma?
Kto milion lat temu stworzył znaki tych sekretnych run odciskających się nieuchronnie i bezlitośnie, rok po roku na czołach ludzi? Jaka siła wyższa, rozumna lub bezosobowa, sprawia, że porzucenie i zdrada odciska się we właściwy dla siebie sposób na twarzy człowieka? A ktoś bliski mu może bez wątpienia odczytać to jednym precyzyjnym rzutem oka.
Czy zauważyła pani? – pytam panią Julię wskazując ruchem głowy twarz matki. – Tak. Taki spokój widać na niej teraz – jedną ręką chwyta się za serce zbolałym gestem sąsiadka. W drugiej wyprostowanej dłoni żarzący się papieros kopci duszącym dymem. – Ależ ja tu panu nasmrodzę tymi cygarami. Idę już do siebie. Umyta i ubrana. Na nic się tu już więcej nie przydam – i wychodzi otulona w ciężki, astmatyczny kaszel palacza.
Spóźniłem się. Być może do końca życia będę zastanawiał się, co mogła mi powiedzieć matka w swojej ostatniej godzinie. Tego ranka otrzymałem telefon od pani Julii. „Niech pan natychmiast przyjeżdża. Nie wiemy, co robić. Ona chyba umiera” – a potem oddała słuchawkę opiekunce, która przychodziła codziennie, bez sobót i niedziel, żeby zajmować się matką, a głównie ją umyć, bo nic już nie była w stanie wokół siebie zrobić. „Przyszłam rano, chciałam ja nakarmić, a pani Krystyna prawie nieprzytomna. Daję jej łyżkę grysiku, a ona charczy i tak jakby się dusiła. Niech pan wsiada w taksówkę i zaraz przyjeżdża”, przerażonym głosem mówiła opiekunka. Powiedziałem, że będę za dwadzieścia minut.
Nie wziąłem taksówki. Dlatego się spóźniłem. W połowie drogi, zaczął nagle wyć pies na podwórku domu, który mijałem szybkim krokiem. „Chyba już umarła, bo pies to wyczuł”, przemknęła mi przez głowę nagła myśl. I druga dziwna myśl, prawie pewność, pojawiła się w głowie „może ja się teraz spieszę, a ona już nie żyje”.
W miarę jak zbliżałem się do domu, tym silniej rosła we mnie pewność, że pies nie wył bez przyczyny, że matka właśnie przed chwilą umarła. Zobaczyłem karetkę. W drzwiach minąłem się z dwoma facetami ubranymi w pomarańczowe odblaskowe kurtki. Tak teraz wyglądają pracownicy Hadesu, którzy przeprowadzają człowieka na drugi brzeg.
Matko, jak mam oddać ci sprawiedliwość? Nie martwię się, czy jesteś w niebie, czy jesteś w piekle. Gorzej niż na tę nieszczęsną planetę nie mogłaś trafić. Zażyczyłaś sobie, ty - siedemdziesięcioczteroletnia staruszka - pogrzebu bez księdza.
Już wcześniej powtarzałaś: „Tylko pochowajcie mnie bez żadnych tam cyrków. Ma być skromnie, bo ja całe życie skromnie żyłam. I nie wywyższałam się.”
Czy widziałaś, matko, nas, swoich synów, na swoim pogrzebie? Musiał ci się podobać, tak myślę. Piękny i wzruszający miałaś pogrzeb. Dziwne, lecz nie mogę sobie przypomnieć, o której godzinie się zaczął. Może o drugiej? Chyba tak, bo słońce stało wysoko na lekko zachmurzonym niebie. Czy obserwowałaś – jak ja – ten jego cudowny błękit, na którego tle przesuwały się delikatne i pierzaste białe jak mleko chmurki?
Czy też przyszło ci do głowy, że nasze życie jest tak samo ulotne i złudne jak one? Ale zaraz... co ja mówię, jakiej głowy? Nie ma już przecież nigdzie twojej głowy, nie ma już twoich oczu, twoich włosów. Został z nich tylko popiół, tak jak z całego twojego ciała. Odwieczny żywioł ognia pochłonął twoje sterane kości, zmęczone ścięgna, wyschniętą i suchą, cienką jak pergamin skórę, twoje zielone oczy, przez które patrzyłaś na świat. Świat, który nie był ci ani przyjazny, ani nawet życzliwy, raczej powiedziałbym, że wrogi. Kto jednak ośmieliłby się twierdzić, że świat winien być nam przyjazny? Kto?
Tak więc twoja materialna powłoka, matko, została spalona. W najbardziej higieniczny sposób, jaki wymyślili ludzie. Setki lub tysiące lat wstecz twoja rodzina wzniosłaby stos pogrzebowy, a moja dłoń uzbrojona w pochodnię, wzniosłaby się, by przenieść nań ogień. I ten szlachetny gest zawierałby majestat śmierci, który jasno i wyraźnie ujrzałby każdy zgromadzony wokół. Potem cały nasz klan, członkowie rodu, mieszkańcy osady lub wsi, wszyscy powiadam ci, matko, usiedliby w kręgu, śpiewając stare sagi i pieśni, dzieląc się pokarmem i pijąc wino. Wspominalibyśmy cię bez bólu i żalu, wiedząc, że przecież nie umarłaś. Że tylko opuściłaś to chore i stare ciało, ażeby dokonać przejścia w inny wymiar.
Żaden ubrany w strojne szaty z pozłacaną nitką kapłan nie ośmieliłby się nadejść na uroczystość. Wiedziałby, że jeśliby miał czelność przybyć i opowiadać swoje kłamstwa o zmartwychwstaniu ciał, zostałby wyśmiany i wygwizdany przez ludzi. I miałby szczęście, uchodząc cały, bez połamanych rąk i bez odciętego języka – na znak, że kłamstwa rozpowiada o jakimś zbawieniu, baranku bożym i gładzeniu grzechów. Przybyłby natomiast z sąsiedniej wsi stary szaman o oczach, które widzą. I wszedłszy w trans przy monotonnej muzyce bębenków i piszczałek, udowodniłby w oczywisty sposób, że nie kłamie i zmyśla, bo wywracając oczy na wierzch i tarzając się na ziemi w swych skórach, twoim głosem oznajmiłby, żebym poszedł pod zachodnią ścianę naszego domu i wykopał garniec ze srebrnymi monetami, na których widnieją twarze dawno umarłych cesarzy. I tak bym uczynił i znalazłbym ten skarb znaleziony przez ciebie czterdzieści lat temu w polu, o którym nikomu nie powiedziałaś przez całe życie i także nawet na łożu śmierci.
Lecz dziś, żadna dłoń nie ujęła pochodni, by podpalić ogniem stos pogrzebowy. Nikt też z rodziny nie towarzyszył ci w tej ostatniej chwili, gdy najtańsza trumna z sosnowego drewna zajęła się ogniem. Anonimowa ręka pracownika spalarni zwłok przycisnęła guzik gazowego, sterowanego komputerowo pieca. Wszystko odbyło się dwieście kilometrów stąd, szybko, pewnie, anonimowo i skutecznie, a twoje prochy w ozdobnej urnie przywieziono autem do naszego miasta.
22 grudnia 2024
Prostotadoremi
22 grudnia 2024
fantazjeYaro
22 grudnia 2024
2212wiesiek
22 grudnia 2024
śnieg w prezenciesam53
22 grudnia 2024
Błogosław nam Boże Dziecię!Marek Gajowniczek
21 grudnia 2024
2112wiesiek
21 grudnia 2024
Wesołych ŚwiątJaga
21 grudnia 2024
Rośliny z nasieniem i bezdobrosław77
21 grudnia 2024
NEOMisiek
21 grudnia 2024
Mgła pojmowaniaBelamonte/Senograsta