14 june 2014
Wspomnienie
To czasami cię dopada. Zazwyczaj znienacka. Gdy wydaje się, że wszystko jest w porządku. Po wspaniałym dniu. Aż tu nagle. Trach! Niebywały smutek. Niewyjaśniona pustka. Niewyjawione odczucie, ukłucie. Patrzysz w nocne niebo i chciałbyś odnaleźć sens. Że przecież jesteś jedną z ponad 7 miliardów jednostek chodzących po ziemi, że ze szczyptą z nich masz coś wspólnego, że masz jeszcze znajomych o podobnych upodobaniach, zawsze pomocnych, pod telefonem, gotowych na spotkanie. Że jest coś jeszcze. Coś więcej. Ale czujesz się cholernie samotny. Bo w tej właśnie chwili nie masz nikogo. Cień nieba. Ciężar osadza się jak sadza. Niewyraźnie, niewyczuwalnie. Aż w absurdzie zaczynasz się unosić. Kołysać. Nie masz nikogo. Nie masz siebie. Puch i pył.
A później zaczynasz biec. Chcesz się otrząsnąć z tego pyłu-puchu. Biegniesz jak najszybciej tylko potrafisz. Aż uda cię palą. I krzyczysz, że jesteś niezniszczalny. Że jesteś ze stali, że nic cię nie złamie. I wszystko zaczyna się od nowa.
Chcieliśmy mieć wspomnienie po sobie. Coś, o czym wiedzielibyśmy od razu, że jest nasze i tylko nasze. Coś, co będzie nas trzymać przy sobie. Coś prawdziwego, co nie pozwoli odejść. Chwila z życia. Teraźniejszość. Nie było w nas nic takiego. Każde tylko rozgrzebywało stare porażki albo gdybało co stanie się w niedługim czasie, a gdy już następował taki czas, to gdybało co znów stanie się w najbliższym niedługim czasie, albo rozgrzebywało tę porażkę, w której nie pozwoliłoby na to, aby mieć ten niedługi czas, tę teraźniejszość. Z głośników leciał Świetlicki z zespołem, wzlatywał i rozbijał się o sufit poddasza: nie bądź gnidą, poczuj freedom. Nie było tatuaży, blizn nie było, ani cekinów i nocy i kosmosu też nie było. Ty bawiłaś się włosami, miałaś zielone oczy, jak ta butelka po czeskim piwie w tym czeskim pubie z tą wieżą z Paryżem. Czeski film. I negowałaś wszystko. Apodyktycznie negowałaś. Nieważne co powiedziałem – jak Świetlicki z zespołem. Potem zaprowadziłaś mnie do swojej siostry, która kelnerzyła w innym pubie i zaczęłyście gdakać po rosyjsku. I potem mi wspomniałaś, że gadając do niej po rosyjsku, wspomniałaś jej o mnie. Chciałem coś powiedzieć, że nieładnie jest rozmawiać w obcym języku, przy kimś, kto nic z niego nie rozumie, ale gdy wyszliśmy dalej, nasze języki sięgnęły już orbit, zenitów podniebień, tuż pod tą kawiarnią, w której swobodnie dopijałaś jaśminową herbatę, wpatrując się w przymarły ruch uliczny. I tak znaleźliśmy wspólny język, pożegnaliśmy się. Pamiętasz, kilka razy przekładaliśmy kolejne spotkanie, kilka luźnych rozmów telefonicznych o niemożliwie nocnych porach, erotyzm tkwił tam na środku drogi, czekając na podmuch w którymś z kierunków. Nie mogłem tego ścierpieć, że w guncie rzeczy oczekujesz bliskości cielesnej. Nigdy już cię potem nie widziałem. Poszedłem więc z bratem na krwiście wegetariańskiego burgera z buraka. On opowiedział mi o swoich planach na życie. I mimo tego, że znajdowałem się w tych planach, to wiedziałem, że to nie to samo, co teraz. Że już nigdy nie będziemy się w tak ostentacyjny sposób obżerać wegeburgerami i śmiać się w jednej chwili z innej chwili. Wspomnienie nie było żadnym wspomnieniem, bo mocno wyryło się w ścianie pamięci, jak piktogram cherlawego troglodyty. Nie było tu miejsca na improwizacje i niedomówienia, nie było mglistych fragmentów, to po prostu nie było żadne wspomnienie. Kafka na strychach Pragi miałby więcej wyborów.
Na poddaszu stały dwa biurka złączone ze sobą w literę L jak ruch skoczka zaznaczały swoją obecność w centrum przestrzennej pracowni. Zaraz obok dwóch regałów, jednego z muzyko i filmoteką, drugiego z mocno przetasowanymi książkami, gdzie obok Daviesa mieszkał S. King a Przy S. Tymie królował Fight Club. Karpowicz polował z Dexterem, a Schmidt kokietował Władcę Much. Hrabal palił skręta z Keretem. Heller żartował ze Stachury, a siekierezadzka mgła pochłaniała wszelkie paragrafy. Zaraz bliżej bezradnie swe ramiona rozłożyła suszarka jak dobrotliwa staruszka, z jednej strony ubłocone dresy po joggingu, a z drugiej przepocona wizytowa koszula. Równowaga wisiała na włosach światła żarówki. Panował kompletny brak. Brak porządku, entropia zdawała się tańczyć na ostrzu jutra, chociaż nie było go widać w mroku spóźnionego wieczoru. Spóźniony wieczór. Na biurkach leżał korkociąg wwiercony w korek po winie. Wymiary, barwy i czasy mieszały się, coś jak u Nahacza. Piętnaście suszonych moreli w otwartej paczce, którą zazwyczaj zabierał ze sobą do auta, żeby mieć co przegryzać, gdy stał w korku jadąc do pracy, biorąc darmowe lekcje z cierpliwości. Były też w swej pogniecionej fakturze bibułki do skręcania tytoniu, którego prawie w ogóle nie palił i stary, wysuszony tytoń wiśniowo-waniliowy, którego prawie w ogóle nie palił. I ta woń rozpanoszyła się w pracowni, nie dając za wygraną świeżemu powietrzu, próbującemu wtargnąć przez uchylone okno. Pracownia diabła, którą był jego bezczynny umysł*. Trzy niedopite filiżanki kawy. W jednej z nich podtopiona ćma. Dwie butelki po wodzie mineralnej. Krople na wyblakłym blacie rysowały rzeczywistość, w której odbijało się światło innej rzeczywistości. Okruchy samotności i butelka po winie. Rzutnik wyświetlał właśnie scenę z „Między słowami” gdy S. Johansen maluje usta. Albo to były „Wspomnienia z gwiezdnego pyłu”, gdy do pokoju W. Allena wleciał gołąb. Jakieś notatki z podpunktami do wykonania na kolejne dni. Niedokończona partia szachów z przewróconym pionem, który właśnie miał otrzymać promocję na królową, ale chyba potknął się na przedostatnim polu. Odważny ważniak. Odważniak. Albo to było dopiero na linii Przepiórki. Ileż podtekstów w figurze. Retoryzm niedomówień. Niby kobieta. Taka słaba, najbardziej niepewna w obecnym czasie na planszach pokoleń. A jednak mająca we władaniu najwięcej pól. Każdy ma chrapkę na królową. Albo bijesz konia, albo posuwasz królową*. Płyty z Nohavicą leżały zwinięte w pozycji embrionalnej. Długopis wskazywał azymut przepełnionego kosza na śmieci, tonącego w papierach. I poszczerbione lustro, w którym odbijała się przestrzeń do wynajęcia.
Musi być ci teraz kurewsko dobrze. W ustach papieros. Na uszach Go Slowly Radiohead. Klawisze wystukują słowa o tym, że musi być ci teraz kurewsko dobrze. Zapętlają się gitarowe pasaże. Musi być ci teraz kurewsko dobrze. W echu Toma Yorke’a. W głowie przelazł cały miniony dzień. Minął jak droga do domu. O mało nie rozjechałeś sarny. Dobrze, że włączyłeś długie. Pamiętasz, jak ostatnio twój znajomy potrącił ciężarną sarnę. Było tyle krwi, że się rozpłakał, rozmazał się jak ta sarna i jej młode. Musi być ci teraz kurewsko dobrze. Skoro już wiesz z ilu procent wody składa się ludzkie ciało, i że zawsze z rana powinno się wypić szklankę mineralnej. I że nie rozjechałeś sarny w drodze powrotnej. I że wiesz już ile czasu woda z jednej szklanki przez szmatę przesącza się do drugiej. Papieros odmierzył tę chwilę. Wiśniowo-waniliowa klepsydra. Z zablokowanym czasem. Perkusista w jam session odmierzył wszystkie uderzenia. Musi, bo zaśmiewałeś się do rozpuku z wspólnych dni, spędzonych w towarzystwie znajomych ze studiów. Że marzysz o podróżach, które już kiedyś się odbyły. O kilometrach w przyjemnym zmęczeniu. Coś jak u Kerouaca. O tym, jak przemierzasz drogę, a przednia szyba zasysa wszystkie mijane obrazy. Krajobrazy i panoramy. I to skłębione niebo, tak ciasne od chmur, że masz wrażenie, że to za mało, że świat to za mało, że chciałoby się więcej. O kroplach od deszczu na przedniej szybie, w których odwracały się małe mikroświaty, w których każdy był każdym, tylko nie tym kim jest teraz. O dymie w oczach z wiśniowo-waniliowych papierosów. I o tym, że jutro przebiegniesz las w ubłoconym dresie, aby rozbudzić endorfiny i wdrożyć poranny rytuał stawania się człowiekiem bardziej doskonałym. Aby jeszcze mocniej rozciągnąć swoją rzeczywistość. Mieć przestrzeń, w której znów na nowo będzie można się zagubić.
Ale ani Świetlicki, ani York, ani Kafka, ni żaden Schmidt nie pomoże. Gdzie szukać odpowiedzi? W matce swojej szukaj odpowiedzi. Za wszystkie swoje życiowe przewinienia. To przecież ona cię przewijała.
A pamiętasz, jak chcieliśmy zjeść coś w Pradze. Cały dzień pełzania po brukach. Zmagania ze słońcem i wiatrem. Na przemian. Szukałem muzeum Kafki. Myślałem, że to wystarczy, że tym się najemy. Kręta uliczka i zapach smażonego sera owinęły nasze zmysły. Wciągnęły wirem tajemnym. Wszyscy palili papierochy i wcinali golonki zapijane piwem. Łysy kelner z brzuchem, smutny, znużony i zmęczony życiem nie był opryskliwy jak większość tutaj. Nawet miał w sobie jakiś sympatyzm. Neutralny, a jednak przyjazny mimo wszystko, jakby pogodzony ze światem i ze swoim losem. Dwie równe surowe zmarszczki przy wystawianiu rachunku i jedna z nich sugerująca zalążek poczucia humoru, gdy się okazało, że czterdzieści osiem koron napiwku, a my nie potrafimy oszacować, w którą to stronę, dobrze czy źle. Wiedziałem, że kiedyś tu wrócimy. Rozpadało się gdy już mieliśmy iść dalej. A deszcz automatycznie przybijał te aromatyczne zapachy do bruków. Znów myślałem o tych kroplach na przedniej szybie samochodu. I o tym, że tak właściwie, to nie mieliśmy żadnych wspomnień.
22 november 2024
Pod miękkim śniegiemJaga
22 november 2024
Liście drzew w czerwonychEva T.
21 november 2024
21.11wiesiek
21 november 2024
Światełka listopadaJaga
20 november 2024
2011wiesiek
19 november 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.
19 november 2024
1911wiesiek
19 november 2024
Jeden mostJaga
19 november 2024
0011.
19 november 2024
0010.