29 january 2025

Madera - zielona wyspa

Maderskie lotnisko, znajdujące się w okolicy Santa Cruz, uznane zostało za jedno z najbardziej niebezpiecznych na świecie. Wprawdzie pas startowy ma prawie trzy kilometry (na początku miał zaledwie tysiąc sześćset metrów), ale świadomość, że ląduje się na skraju oceanu, na stu osiemdziesięciu palach wysokości kilku pięter, sprawia, że człowiek cieszy się nie w momencie, gdy maszyna dotknie ziemi, ale dopiero wtedy, gdy wyhamuje i zatrzyma w miejscu.
Jest to niezwykle ekscytujące przeżycie. Serce przyspieszyło mi do jakichś stu osiemdziesięciu uderzeń, ale gdy samolot wreszcie stanął i zostało jeszcze trochę metrów do najbliższej góry, poczułam, że i ono zwolniło do optymalnej prędkości.
Kiedy wysiedliśmy, nie powalił mnie jak zwykle żar, który sprawiał, że człowiek natychmiast chciał się znaleźć w klimatyzowanym terminalu. Powietrze było ciepłe i wilgotne, wiał wiatr, a oczy cieszył błękit oceanu rozlewającego się po horyzont.

Zaraz po niezbędnych czynnościach związanych z odprawą, ruszyliśmy do Sao Vicente. Zastanawiałam się jaką trasą pojedziemy, bo byliśmy na południu, a nasze miasteczko znajdowało się na północy wyspy. Myślałam o tej wzdłuż wybrzeża, bo środek Madery to góry, ale autobus mknął najkrótszą drogą. Wkrótce przekonałam się dlaczego. Co chwila wjeżdżaliśmy w tunel, który maksymalnie skracał dystans. Maderczycy to kreci naród. Ryją w ziemi na potęgę. Narobili tych tuneli całe
mnóstwo. Żadna góra stojąca im na drodze nie jest więc problemem.

Jadąc podziwiałam widoki, a było na co patrzeć. Ilość zieleni, przetykanej czerwonymi dachówkami domów, postawionych na każdej możliwej wysokości, otoczonych bananowcami i pnączami winorośli była porażająca. Od samego patrzenia lepiej się oddychało.

Jechaliśmy około godziny, a im bliżej byliśmy północy wyspy, tym krajobraz stawał się bardziej dziki, a góry wyższe. Wkrótce wyjechaliśmy z ostatniego tunelu i po chwili pomiędzy dwoma szczytami ukazała się niewielka dolina zakończona błękitem. To ocean witał nas tym razem z drugiej strony. Jego widok wśród wysokich gór zapierał dech . Patrzyłam jak urzeczona na zbliżający się z każdym kilometrem błękit. Poczułam, że całym sercem należę już do Madery.
Hotelik znajdował się zaraz za zakrętem. W sąsiedztwie ogromnego masywu i niemal wiszącej nad nim skały, wyglądał jak domek cywilizowanych mrówek. Niewielki, zaledwie piętrowy z kawałkiem parterowej części, zbudowany w stylu późnego Gierka, niezbyt wyszukany, ale czysty. Usytuowany pięknie u stóp oceanu, a z drugiej strony u podnóża ogromnej góry. Cichy, spokojny, wetknięty między dwa żywioły.

Madera powstała ponoć parę milionów lat temu w wyniku kilkukrotnego wybuchu podwodnego wulkanu. Sama w sobie jest jednym z najwyższych na świecie wulkanów, tyle, że większa jego część znajduje się pod powierzchnią oceanu.
Czarna plaża z wulkanicznym piaskiem i licznymi skałkami zachęcała do krótkich wędrówek. Stopy obmywały białe, mocno natlenione fale, wyglądające jak mydliny. Spod nóg szybko uciekał drobniutki żwirek. Kiedy przechodziło się dalej robił się coraz grubszy i słychać było jak "gra" niczym werble przy każdym powrocie fali do oceanu. Czasem miałam wrażenie, że jestem na budowie, gdzie z kilku ciężarówek zsuwają kamienie. W czasie przypływu ocean wygrywał własną symfonię. Fale ścigały się w biegu na brzeg, a ich spienione grzywy wdzierały z impetem w ląd. Nad nimi unosiły się chmary cząsteczek wody, które wiatr niósł brzegiem niczym dym. Czasami, gdy było odpowiednie światło, nad falami pojawiały się małe tęcze. Nigdy przedtem nie widziałam na żywo takiego zjawiska.
Wielu ludzi przyrównuje Maderę do Hawajów, z tym, że tam są piękne piaszczyste plaże, a tu kamienisty brzeg. Mimo to dzieciaki robią na plażach boiska. Zbierają kamienie i na oczyszczonym placu zawzięcie ćwiczą piłkarskie dryblingi. W końcu stąd, z Madery pochodzi ich idol, Cristiano Ronaldo.

Któregoś dnia postanowiliśmy ruszyć do Porto Moniz, gdzie sztormy wyrzeźbiły fantastyczne, naturalne baseny lawowe. Przebywając na ich terenie można poczuć morską bryzę, gdyż ocean chcący wtargnąć w to miejsce rozbryzguje się o skały. Drogę pokonaliśmy autobusem, podziwiając z okna niezwykłe widoki: przecudne klify, zielone terasy, a także wodospady wypływające wprost z dziur w skałach. Te ostatnie są piękne, ale niebezpieczne, ponieważ gwałtownie przybierają po każdym deszczu.

Wąska droga wiła się wzdłuż północnego wybrzeża. Niektóre jej części były zamknięte, gdyż ryzyko osuwisk było zbyt duże. Na szczęście Maderczycy w takich miejscach zbudowali alternatywne drogi, czyli tunele.
Ciekawość sprawiła, że któregoś dnia postanowiliśmy przejść się jedną z takich zamkniętych dróg. Słynna Północna Droga Nadbrzeżna, znajdowała się jakieś dwa - trzy kilometry od hotelu. Wjazdu na nią bronił gruby łańcuch, a zawieszona tabliczka informowała o niebezpieczeństwie. Poszliśmy więc na piechotę obejrzeć ją z bliska. Robiła niesamowite wrażenie, bo skała była niemal pionowa, a mimo to wygospodarowano na niej wąziutką drogę okalającą górę. Z jednej strony mieliśmy więc ogromny stromy stok, a z drugiej przepaść, na dnie której niczym w kotle gotowały się fale.

Pogoda na Maderze jest nieprzewidywalna jak kobieta. Najczęściej budzi się spowita w chmury, dopiero później rozbudza się, by u kresu dnia pokazać swoje piękno.
Trzeciego dnia naszego pobytu, gdy zamierzaliśmy pojechać na wycieczkę do Funchal, wyglądając przez okno przeżyłam szok. Zamiast błękitnego lustra wody i lekko zachmurzonego nieba zobaczyłam wielką szarość, która spływając z nieba topiła się w równie szarym oceanie. Lało jak z cebra. W pierwszej chwili chciałam zrezygnować z eskapady, bo co za przyjemność oglądać cokolwiek w strugach deszczu. Postanowiłam jednak zaklinać go ze ślepą wiarą dziecka, które myśli, że jak tylko zechce, zamieni się w zająca. Zadziałało.

Kiedy ruszaliśmy - już tylko kropił, a im bliżej byliśmy stolicy, tym robiło się pogodniej. Funchal przywitało nas szafirowym niebem z niewielką ilością chmur, sunących bez pośpiechu.
Miasto to jest dość specyficzną stolicą, bo nie ma wysokiej zabudowy. Spośród budynków, te wyższe to hotele i biurowce, resztę stanową urokliwe domki, pokryte czerwonymi dachówkami. Dojechaliśmy do centrum i udaliśmy się do mariny , gdzie znajduje się wejście do kolejki linowej, którą wjechaliśmy na górę Monte, ukrywającą maderskie cuda.

Warto wiedzieć, że Monte, to nie tylko góra, ale również wioska, którą upodobali sobie w szczególności Anglicy. Stało się tak za sprawą wyspiarskiego klimatu. Nawet jeśli na dole, w Funchal króluje słoneczna pogoda, w Monte jest wilgotno i bardzo często mży.

Na samym szczycie położony jest pałac i przepiękny, obszernych rozmiarów ogród tropikalny z niesamowicie bujną roślinnością: dwumetrowe dmuchawce, paprocie wielkości drzew i całe mnóstwo innych ciekawych okazów. Do tego zbiór pięknej ceramiki, pochodzącej z dawnego imperium.
Ogród stworzony jest w stylu orientalnym i chwilami, patrząc na liczne ozdoby, rzeźby, mostki i figurki traciłam orientację czy jestem w Europie, Azji, czy może w Afryce, bo jest tam również imponujący zbiór rzeźb z Zimbabwe. Piękno orientu musiało zaczarować twórcę. Mnie również. Mogłam godzinami snuć się po kamiennych schodach wśród tej bujnej zieleni i całkowicie stracić poczucie czasu i rzeczywistości. Szkoda, że błotna powódź, która nawiedziła Maderę jakiś czas temu sprawiła, że ucierpiał na tym też ogród. Spłynęło i zaginęło w błotnej lawie kilka figur samurajów z terakotowej armii.

Po obejrzeniu ogrodu i pałacu odwiedziliśmy kościół, gdzie znajduje się grób wygnanego ze swojej ojczyzny Karola Habsburga oraz otoczona kultem figurka Matki Bożej. Trafiliśmy na czas zaraz po święcie Maryjnym, więc strome schody ozdobione były pajęczyną kolorowych kwiatów.
Na górę Monte wjeżdżaliśmy kolejką ponad dachami Funchal, ale zjazd był bardziej oryginalny. Podobno pewien Anglik miał bardzo grubą żonę, którą trzeba było wnosić i znosić na dół, a że chętnych do tej czynności było niewielu, wymyślił, że szanowna małżonka będzie wjeżdżać na wozie ciągniętym wołami, a zjeżdżać na specjalnie skonstruowanych saniach, powożonych przez mieszkańców wioski. Dzisiaj ten zjazd z użyciem wiklinowych sań jest największą atrakcją tej osobliwej wyspy.
Mężczyźni - wyłącznie mieszkańcy wioski Monte i to z dziada pradziada, ubrani na biało ze słomianymi kapelusikami na głowach, w butach podklejonych gumą z opon, aby dobrze hamować, serwują ochotnikom szalony zjazd saniami. Można zrobić to na dwa sposoby: powoli, bez adrenaliny i szybko, z dreszczykiem emocji w pakiecie. My wybraliśmy drugą wersję. Jechaliśmy więc w szaleńczym tempie z nagłymi zakrętasami i wygibasami, a to, że w pewnym momencie droga łączyła się z ulicą, po której jechały samochody, dodało tylko smaczku tej szalonej eskapadzie.


number of comments: 9 | rating: 4 |  more 

wolnyduch,  

Niezwykła opowieść, o niezwykłej wyspie, wiem, że jest piękna bo moja siostra cioteczna pokazywała mi z niej zdjęcia, była tam na wakacjach, a poza tym kiedyś miałam koleżankę w pracy, której córka mieszka na Maderze. Cóż myślę, że takie podróże zostają w pamięci na zawsze, u mnie też zostały, w albumach również/nie mam ich na komórce/a np. drzewiaste paprocie też podziwiałam tylko, ze w lesie deszczowym RPA, miałam szczęście troszkę zobaczyć, świata, ale na Maderze nie byłam, a wiem, że z pewnością warto, Twoje opowiadanie to potwierdza. Przeczytałam je z przyjemnością, jest ciekawie napisane, jedynie na początku słowo samolot msz za często się powtarza, można je zastąpić maszyną, albo z niego wysiedliśmy, nie wiem, ale można coś pokombinować, a może ja się niepotrzebnie czepiam, wiadomo, że zrobisz tak, jak uważasz za stosowne. W każdym razie dziękuję za to, iż byłam przez chwilę wirtualnie na tej wyspie :)

report |

ajw,  

Na początku mam "maszyna", ale potem rzeczywiście dwa razy powtórzyłam "samolot", więc dziękuję za czujność i pozbędę się w ogóle tego drugiego, zaczynając zdanie już bez "samolotu" :))

report |

wolnyduch,  

Rozumiem, wiadomo, że Ty tutaj rządzisz :))

report |

Belamonte/Senograsta,  

to raj, góra Monte, czerwone dachówki, widać radość z pobytu, no chyba będę brał pod uwagę , tylko ten samolot, ja się boję, powinni wprowadzić loty pod narkozą. Pozdrawiam

report |

ajw,  

Zawsze możesz się znieczulić ;)) A tak na poważnie.. kiedyś też bałam się latania. Teraz po prostu to lubię :)

report |

violetta,  

Bardzo fajne, chciałabym zobaczyć te gigantyczne dmuchawce i paprocie, poczułabym się jak Calineczka.

report |

ajw,  

W niektórych miejscach Madery człowiek ma wrażenie, że za chwilę wyleżą dinozaury ;))

report |

Jaga,  

Pięknie ubrałaś Ją (Maderę) w słowa i czyta się dobrze, zwłaszcza, że odświeżyłam swoje wspomnienia. Ja byłam z rodziną obok Funchal, a wyspę zwiedziliśmy prawie całą. Niezwykłym przeżyciem była podróż na Poro Santo, a płynąc tam widzieliśmy z oddali te niezwykłe tęcze, które co rusz pokazują się na zboczach i klifach. No i ten niezwykły klimat, w zasadzie klimaty, których jest na wyspie ponoć ok 30, od pustynnego po las wawrzynowy, lewady i inne cuda natury.

report |

ajw,  

Cieszę się, że odświeżyłam Twoje wspomnienia. Jutro będzie kolejna część. Zapraszam :)

report |



other prose: Madera - zielona wyspa,

Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1