3 lipca 2013
I płonie serce moje
Daniel Oko był prostym, nieskomplikowanym facetem.
Nigdy nie zwracał szczególnej uwagi na to, jak wygląda. Ot, ciało, które trzeba ubrać. W co? Mniejsza z tym, byle wygodnie i ciepło. Twarz? Pokrywał ją kilkudniowy zarost. Kto by się tam golił codziennie. Włosami nie musiał się przejmować. Odkąd zaczęły mu się przerzedzać w wieku dwudziestu trzech lat, ścinał je tuż przy skórze. Był zwyczajnym facetem, ale to się zmieniło. Pojawiła się kobieta.
I coś się stało, coś, co go szalenie irytowało. Nagle zaczęło go obchodzić, jak wygląda.
Stał teraz w małej klitce, jaką była łazienka w mieszkaniu rodziców. Przez okno zakryte krótką, beżową firanką widział gęste płatki śniegu. Spadały dostojnie, cicho, jakby w zwolnionym tempie sprawiając, że pomieszczenie z upchanymi wszędzie pelargoniami stawało się miłe i przytulne. Nie zauważało się nawet starych, popękanych płytek, brudnego sufitu i zimna, które ciągnęło od dołu przez nieszczelne drzwi.
Nachylił się nad lusterkiem i spojrzał na siebie. Kobiety zazwyczaj lubią brunetów, myślał gładząc się po głowie pokrytej jasną szczeciną i przeciągając ręką po złotawym zaroście. No, na to nic się nie poradzi. Może ona lubi blondynów? Był pewien, że ma do czynienia z niezwykłą, nietuzinkową dziewczyną. Inną niż wszystkie, które do tej pory spotkał.
Zmarszczył czoło. Pojawiły się na nim trzy podłużne fałdy. Natychmiast je wygładził. A oczy? Jaki kolor oczu lubi? On mógł zaoferować tylko niebieskie. A co z dołeczkami w policzkach? Ponoć dziewczyny je uwielbiają. Wyszczerzył zęby, żeby zobaczyć jak po obu stronach twarzy pojawiają się dwa dziecinne wgłębienia. Miał dość wydatny nos, co go nagle zmartwiło. I wąskie usta, co zmartwiło go jeszcze bardziej. Jeśli nie zechce go przez to pocałować?
- Idiota! Jaki ze mnie idiota! - pomyślał, z politowaniem kręcąc głową. - Całowanie mi w głowie, a nawet z nią nie rozmawiałem
Ubrał kurtkę, chwycił kluczyki i poszedł do przedpokoju, w którym czekał już na niego ojciec.
Daniel nie rozmawiał jeszcze z ową dziewczyną, która poruszyła w nim coś, co jakoś tak nieprzyjemnie ugniatało go od środka. Coś, czego jednocześnie nie chciałby stracić.Wiedział tylko, że ma na imię Basia i mieszka w jednej z podmiejskich wsi. Zaczęła pracować w jego fabryce w kwietniu. I to nie było tak, że od razu ją zauważył. Długo trwało zanim cicha, niewchodząca nikomu w drogę dziewczyna zaczęła być dla niego widoczna. Ale jak już zaczęła, to nagle przesłoniła swoją osobą wszystko inne. Z wysokości swojego wózka widłowego, którego po cichu nazywał „Rudy” codziennie obserwował, jak Basia sortuje nierówne deski, jak układa je razem z innymi kobietami, nasuwając na oczy czapkę z daszkiem, opaskę, albo beret. Zawsze miała coś na włosach. Popielatych, prostych i do ramion.
Nie rozmawiał z nią jeszcze, ale nie dlatego, że nie próbował. Wydawało sie, że Basia nie jest z tych gadatliwych kobiet. Nie odzywała się za wiele. Słuchała rozmów innych, albo pogrążała się we własnych myślach, co sprawiało, że czasem nie reagowała jak coś do niej mówiono. Na przerwach siedziała zazwyczaj cicho. Zawsze wydawało mu się, że po fajrancie z ulgą wraca do pracy. Później żegnała się z innymi dziewczynami, siadała na swój fioletowy, zardzewiały rower i jechała do domu.
Próbował zaczepić ją kilka razy. Ot, teksty typu „zimno dzisiaj, nie?, „jak leci, wszystko dobrze?”. Uśmiechała się wtedy sympatycznie, czasem coś odpowiedziała. Nie dała się jednak nigdy wciągnąć w dłuższą rozmowę. Najpierw pomyślał, że on jej wcale nie interesuje, później w przypływie złości doszedł do wniosku, że jest zwyczajnie głupia i nie potrafi prowadzić rozmów, a ten jej uśmiech to tylko maska, która ma to ukryć. Coś w stylu „nie mam pojęcia, o czym oni rozmawiają, wiec będę siedziała cicho i uśmiechała się”. Ale to nie było to. Bo czasami rozmawiała. Tylko, że nie z nim. Raz na przerwie podsłuchał jej wymianę zdań z jedną starsza panią. Okazało się, że Basia miała niemałe pojęcie o życiu i potrafiła umiejętnie pocieszyć kobiecinę, która opowiadała jej mało radosne koleje swojego życia. Innego dnia zauważył, jak wymieniała się z kimś opiniami na temat książek. Nie była głupia, a nawet jeśli, to i tak nic by to nie zmieniło. Podobała mu się i już. Nie zamierzał się jednak narzucać. Jeśli nie była zainteresowana rozmową z nim, to trudno. Jakoś to zniesie. Nie mógł jednak odmówić sobie patrzenia na jej mysią - jakby tak się zastanowić - to zupełnie zwyczajną twarz.
Zaparkował samochód i słuchając narzekań ojca na zimno, śnieg i korki, skierował się w stronę kantyny. Jeszcze jej nie było. Miał szczerą nadzieję, że nie wzięła dziś wolnego i że za kilka minut zobaczy tą niską, krągłą sylwetkę. Dochodziła siódma. Wziął kakao z automatu, jedyny dający się wypić tutaj napój. Usiadł i czekał. Dopalał już papierosa i naprawdę myślał, że chyba wzięła jakieś wolne. Aż go zabolało w środku na myśl, że dziś jej nie zobaczy. Pojawiła się jednak. Kiedy weszła zadyszana i czerwona z zimna, serce zaczęło mu nerwowo pompować krew. Zobaczył jedynie znajomy owal twarzy , ukochaną głowę ubraną w tanią czapeczkę z bazaru i już trzeba było zbierać się do roboty. Przeszedł do kuchni i odłożył kubek. Choć bardzo chciał, to nie nawiązał z nią kontaktu wzrokowego. Jak zwykle patrzyła w kubek, okno albo coś innego. Cokolwiek, byleby to nie był człowiek. Czasami myślał, że robi to celowo. Jakby się bała, że ktoś zechce z nią rozmawiać.
Dzień nie różnił się niczym od poprzednich, może tylko tym, że przez dwie godziny rozładowywał tira na zewnątrz i nie czuł już rąk z zimna. Uczestnicząc w męskim, niecenzurowanym narzekaniu, doczekał wreszcie przerwy. Grzejąc się w cieple palarni i papierosowego dymu zauważył, że Basia nie zeszła do kantyny. Może stoi z kimś na dole, pomyślał. Cóż, nie będzie się wygłupiał i specjalnie jej szukał. Aż tak mu nie odwaliło to całe zakochanie. Mimo to czuł dyskomfort. Przemarzł do szpiku kości, czekał dwie godziny i nawet nie mógł jej zobaczyć. Zirytowany zerwał się z krzesła.
Na dole nie było nikogo. Tak przynajmniej myślał. Podszedł więc do damskiej ubikacji. Gdzie ona mogła pójść? Zapalił drugiego papierosa. Po całym wolnym weekendzie naprawdę chciał na nią popatrzeć choć trochę dłużej. Po chwili drzwi się otworzyły. Wyszła Basia. Kiedy tylko na nią spojrzał, wiedział, że płakała.
- Co się stało?
Pokręciła przecząco głową.
- Hej, no powiedz, co się stało? Ktoś ci coś zrobił?
- Nie. Wszystko w porządku - uśmiechnęła się, jakoś tak przepraszająco.
- Przecież widzę. Co się dzieje?
- Nic się nie dzieje, naprawdę.
Chciała go wyminąć, ale chwycił ją za ramię. Ramię, które okazało się ku jego zaskoczeniu drobne i kruche. A przecież Basia nie była szczupła. Patrzył na nią chwilę zapominając nawet o tym, że to pierwszy raz, kiedy ma ją tak blisko przy sobie. Kiwnął głową, jakby przynaglając dziewczynę do mówienia.
- Naprawdę, wszystko ok - powiedziała zdecydowanym głosem, po czym uśmiechnęła się, uwalniając ramię z uścisku.
- Dziękuję, że chcesz mi pomóc, ale to niepotrzebne. Nic się nie dzieje.
Obserwował, jak Basia szybkim krokiem kieruje się w stronę kantyny. Nie było mu już zimno, wręcz przeciwnie. Czuł gorąco rozlewające się od serca. Fala ta powoli obejmowała całe ciało. Nie wiedział tylko, czy to się dzieje z miłości, zdenerwowania, czy może z przykrości. A może z wszystkiego na raz. Czuł tylko, jakby jego jestestwo stanęło nagle w płomieniach. Było mu tak duszno, że wyszedł na zewnątrz, wystawił twarz i jasnoniebieskimi oczami patrzył, jak z szarawego, jednolitego nieba wyłaniają się ciemniejsze drobinki, które przy ziemi stawały się śniegiem.
Następnego dnia zima zaatakowała ze zdwojoną siłą. Zwały śniegu powiększały się bez opamiętania. Mróz zaczął ściskać coraz bardziej, a ładne pogodynki w telewizji już zapowiedziały, ze to dopiero preludium.
Basia zachowywała się normalnie, tak, jakby wcześniej nic się nie stało. Wciąż była tą cichą, spokojną dziewczyną. Uśmiechała się może nieco mniej, a jej pogoda ducha była lekko przygaszona. Zauważyć mógł to jednak tylko ktoś, kto zwracał uwagę na nią wcześniej. Ktoś taki jak Daniel. Przestał się zastanawiać, co mogło sprawić, że płakała. Sam wiedział, jak w pracy ludzie potrafią być nieznośni i niemili. Pewnie jakaś głupia baba jej dokuczyła, no i dziewczyna nie wytrzymała. A nie była z tych, co to odpowiedzą w podobnym tonie i raczej się nie obroniła. Pozostało jej tylko się wypłakać.
Pod koniec pracy zdarzyło się jednak coś, co bardzo go zaskoczyło. Przechodząc obok, Basia uśmiechnęła się do niego i nawet pomachała ręką na pożegnanie. Niby nic, ale to był pierwszy raz, kiedy wykonała jakiś gest w jego stronę. Zastanawiał się, czy to jest jakiś wyraz wdzięczności. Powtórzyło się to następnego dnia i następnego. Kiedy mijali się na hali, nie zawsze, ale często podnosiła głowę i przesyłała mu uśmiech. Znów zacząć rzucać te zdawkowe teksty, „ jak leci?”, „ zimno dziś”, prawda? Odpowiadała mu. Krótkimi zdaniami, które formowała tak, żeby nie pociągnąć rozmowy dalej. Jakby to było ponad jej siły. Kiedy próbował wyciągnąć z niej coś więcej, uciekała. Mówiła, że musi gdzieś pójść, albo zwyczajnie nie odpowiadała. Patrzyła tylko w bok z przepraszającą miną. Czasami, jak coś mówił, to nie reagowała. Kompletnie tego nie rozumiał. Na początku te małe gesty zainteresowania sprawiały mu wielką frajdę i był zadowolony. Coś się w niej ruszyło, zauważyła go. Niema gra spojrzeń, słodkie „dzień dobry” z jej strony było czymś, co go zaciekawiało i było początkiem czegoś większego. Jednak po jakimś czasie przestało mu to wystarczać. Patrzenie w jej szare, czasami bardzo smutne oczy, czucie zapachu włosów, których nie mógł dotknąć, obserwowanie przekrzywionej czapeczki na głowie, której nawet nie miał prawa poprawić, ciche „na razie” na pożegnanie. To było za mało, a jemu brakowało cierpliwości.
Zima wciąż nie chciała odpuścić. Styczeń pokonany przez zaspy ustąpił lutemu, który również nie zapowiadał się cieplej. Często mijał Basię samochodem i widział, jak dziewczyna męczy się, jadąc rowerem na oblodzonej drodze. Przejeżdżając obok, mimo gderania ojca, zawsze naciskał klakson. Machała mu wtedy przyjaźnie.
Któregoś dnia, jak zwykle zobaczył jej postać wracającą do domu. Już miał zatrąbić, gdy zobaczył, jak dziewczyna chwieje się, a wiatr spycha ją w sam rów. Nie zważając na marudzenie ojca zatrzymał samochód i pomógł jej podnieść rower.
- Niezły poślizg, co? - rzucił swobodnie, kiedy upewnił się już, że nic jej się nie stało.
- Nie, to tylko mój rower. Łańcuch z koła spadł, nie mogłam się zatrzymać. Jest ślisko, to i mnie zwiało do rowu - wyjaśniła.
Buzię miała czerwoną z wysiłku i mrozu, co sprawiało, że kolor jej oczu zrobił się nienaturalnie intensywny.
- Zaraz założę ci ten łańcuch.
- Dzięki, ale sama wiem, jak to zrobić.
Spojrzał na nią. I natychmiast uciekł wzrokiem, jak oparzony.
- Jesteś jednym soplem lodu. Co ty chcesz zrobić tymi zmarzniętymi rękami, co?
Uśmiechnęła się, schowała przemarznięte dłonie pod pachy i pochyliła na rowerem. Czuł kosmyki jej włosów na policzku. Chwilę gmerał przy kołach starając skupić się na rowerze, a nie jej bliskości.
- No, zrobione - wstał, wycierając pobrudzone ręce o spodnie.
- Dzięki - uśmiechnęła się, patrząc mu w twarz.
Znów poczuł to gorąco.
- Muszę już iść, ojciec czeka.
Kiwnęła głową. Daniel naprawdę zamierzał iść, ale jakoś tak nie mógł. Patrzył na jej zmarzniętą twarz, na opuszczone i przykryte jasnymi rzęsami oczy. Odruchowo przyklepał czapkę na jej szarych włosach. Dotyk go otrzeźwił.
- To idę. Jedź ostrożnie!
W nocy zawiózł ojca do szpitala. Poranny ból gardła i głowy, wieczorem zmienił się w bardzo wysoką gorączkę, a kaszel niemal wyrywał ojcu płuca. Pielęgniarki z nocnego dyżuru nie były zbyt przyjemne i nie miały za bardzo ochoty przyjmować na oddział. Daniel jednak naciskał i nawet nie starał się być uprzejmy widząc, jak osłabiony ojciec ledwo trzyma się na krześle. Po trzech godzinach wyszedł z ponurej sali szpitalnej. Za oknem padał śnieg, który wcale nie wyglądał ładnie. Wręcz przeciwnie, pogłębiał uczucie brzydoty. Korytarze pokryte emulsją w zielonkawym kolorze, żółte płytki i jaskrawe światło sprawiły, że poczuł się bardzo zmęczony. Usiadł na krześle, zamknął na chwilę oczy, wyciągnął papierosa i w milczeniu obracał go w palcach. Karcący wzrok dyżurujących wypędził go szybko na zewnątrz.
Następnego dnia wszyscy już wiedzieli. Pytano o zdrowie ojca, a Daniel zastanawiał się, jakim sposobem ludzie tak szybko wszystkiego się dowiadują. Podeszła do niego też Basia. Z zatroskaną miną spytała o szpital. Opowiedział jej ze szczegółami i nawet trochę pozmyślał, żeby dłużej móc mieć ją blisko.
Po pracy zobaczył, jak dziewczyna otrzepuje rower i chucha w ręce.
- Basia! - zawołał. - Podwiozę cię. Zostaw ten rower, wsadzimy go do bagażnika.
Zawahała się.
„Zgódź się, cholera, zgódź się!” myślał intensywnie, obserwując, jak jej wzrok błądzi od roweru do pochmurnego nieba, które nie zamierzało się przejaśnić.
Wsiadła. Wepchał jakoś rower do półotwartego bagażnika.
- No, jedziemy - powiedział i odpalił auto.
- Daniel?
- Słucham?
- Czy moglibyśmy nie rozmawiać? - spytała z zakłopotaniem. - Lubię jeździć samochodami w milczeniu. Nie przeszkadza Ci to?
- To dziwne, ale ok. - odpowiedział lekko zaskoczony.
Basia oparła głowę o siedzenie i wpatrywała się w zimową zawieruchę. Nie odzywali się, tak jak chciała. Na miejscu wyciągnął jej rower. Już miał wsiadać do samochodu, gdy podeszła, pociągnęła go za rękaw i patrząc ciepło w oczy, powiedziała:
- Hej, dziękuję. Nikt nigdy nie był dla mnie taki miły. Naprawdę dzięki.
Dwa dni później wracał z odwiedzin u ojca. Przechodząc przez targowisko, przystanął przy stoisku z czapkami i szalikami. Pomyślał, że już wystarczy tej nieśmiałości. Musi jej powiedzieć, że ją lubi. Musi poprosić ją o to, żeby się spotykali. Wziął do rąk czerwoną czapkę z dwoma pomponami. Tak, to będzie pierwszy prezent.
Następnego dnia znów zaproponował jej podwózkę. Wiał silny wiatr, ale nie było zimno. Uśmiechając się, odmówiła.
- Nie ma mrozu. Dam sobie radę. - wyjaśniła, poprawiając czapkę na głowie.
Daniel wziął głęboki wdech i już, już miał wyciągać zapakowane czerwone pompony i rzucać się z wyznaniami, gdy coś zwróciło jego uwagę. Żeby poprawić nakrycie głowy Basia zdjęła czapkę. Przez tą krótką chwilę, kiedy pulchnymi paluszkami zapychała wystające nitki wełny, wiatr odgarnął jej włosy. Daniel zobaczył, że dziewczyna ma w uchu przeźroczystą rurkę, która ginie gdzieś we włosach za różowiutką małżowiną. Zdał sobie sprawę, co to jest.
„Aparat słuchowy. Basia nosi aparat słuchowy”, zakołatało mu z głowie. Automatycznie, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, cofnął rękę sięgającą po kupioną czapkę.
Basia spojrzała na Daniela i od razu wszystko zrozumiała. Odruchowo zakryła ucho włosami. A później nie patrząc na niego, ze zniecierpliwieniem nasunęła własną czapkę na głowę.
- No, to cześć - powiedziała obojętnie i poprowadziła rower ku drodze.
Nawet nie odpowiedział, próbując przyswoić sobie to, co odkrył. Miała aparat słuchowy. Była niepełnosprawna. Teraz zaczynał rozumieć jej dziwne zachowania. Uciekanie przed rozmową, prośba o ciszę w samochodzie, unikanie ludzi. Robiła wszystko, żeby nikt się nie zorientował, że nie słyszy dobrze. Głucha dziewczyna.
Stał tak chwilę myśląc intensywnie. A później, rzucił czapkę przed siebie. Upadła na pobocze. Prawie natychmiast się zawstydził, nie podniósł jednak wyrzuconej rzeczy. Wsiadł do samochodu i odjechał, czując jak serce, niczym wyrzut sumienia pali go od środka.
Basia miała jeszcze kawałek do domu. Szła powoli, bo nie potrafiła wykrzesać z siebie energii. Nie była smutna. Wręcz przeciwnie, nawet odetchnęła z ulgą, że wreszcie się dowiedział. W sumie taki finał ich znajomości był do przewidzenia. Broniła się przed tym, unikając początkowo jego osoby. Chcąc nie chcąc, nadzieja jednak zakiełkowała, co niepomiernie wyprowadzało ją z równowagi. Sama przeklinała się za swoją słabość, za próbę zbliżenia do niego. Teraz jest już wreszcie koniec. Dlatego, choć serce mimowolnie paliło ją z rozczarowania, to nie było rozpaczy. Wszystko wróciło na swoje miejsce. Zatrzymała się, spojrzała na lekko rozchmurzone niebo. Przebłyski zimowego światła padały na jej spokojną, cichą wioskę.
- To by było na tyle. Cóż, nic nowego - powiedziała do siebie, uśmiechnęła się gorzko, odetchnęła i raźno zaczęła maszerować pod górkę.
Czerwona czapeczka leżała po drugiej stronie rowu przez całą zimę. Tamtego dnia przestał padać śnieg. Wzmógł się tylko mróz, który w połączeniu ze słońcem skrzył się intensywnie na drodze i polach. Czasami z daleka, porzucona czapka w migotliwych, zimowych promieniach wyglądała jak mały ognik. Zagubiony w środku zimy płomień.
22 listopada 2024
wierszejeśli tylko
22 listopada 2024
Pod miękkim śniegiemJaga
22 listopada 2024
Liście drzew w czerwonychEva T.
22 listopada 2024
Potrzeba zanikuBelamonte/Senograsta
21 listopada 2024
Drżenia niewidzialnych membranArsis
21 listopada 2024
21.11wiesiek
21 listopada 2024
Światełka listopadaJaga
21 listopada 2024
4. KONTAKT Z RZECZYWISTOŚCIĄBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
FIANÇAILLES D'AUTOMNEsam53
20 listopada 2024
2011wiesiek