7 lipca 2010
Frustraci cz. 2
Pan Andrzej, bo tak nazywa się ten facet, niby ładuje mnie dodatnio na spotkaniach, bo po nich mam ochotę do działania. Ale już na drugi dzień budzę się w szarej rzeczywistości życia codziennego. Zupełnie odarta ze złudzeń i wiary w lepsze jutro. Nie mam ochoty na żadne działanie, bo w podświadomości mam ciągłe wrażenie, że to co robię nie ma żadnego sensu. Ludzie są ciekawscy i zamiast interesować się swoimi własnymi sprawami, interesują się moimi zyskami. Takie życie. Nigdy nie mogłam trafić na normalnych, życzliwych ludzi. Zawsze spotykałam fałszywych, obłudnych, zazdrosnych i źle życzących. Ciekawskich plotkarzy, nigdy nieinteresujących się swoimi sprawami tylko zawsze cudzymi.
***
W pracy czekała mnie zaskakująca niespodzianka. W odwiedziny przyszedł Eugeniusz. Cóż za radość czułam, aż z wrażenia przestał boleć mnie ząb i wróciła ochota do życia. Przez chwilę czułam się tak, jak za starych dobrych czasów, kiedy Eugeniusz pracował ze mną. Jak dobrze było go znów zobaczyć. Długo nie widzieliśmy się. Szkoda, że już z nami nie pracuje. Z nim było fajnie.
Czasami chciałabym cofnąć czas i zrobić coś żeby nie wyleciał ...choć to i tak pewnie nic by nie dało. Eugeniusz miał wylecieć. Bez różnicy, czy będzie to dziś, czy jutro. Ten los i tak go czekał, tak samo jak innych.
***
Powoli zaczynam mieć dość wszystkiego. Pracy dość miałam już na samym początku, więc z tym nic nowego. Tak poza pracą mam dość swojego zęba, który usilnie stara się o sobie przypominać, nawet po wizycie u dentysty. Normalnie oszaleję. Zaraz chyba go sama wyrwę, nawet kombinerkami. Mój ból sięga już zenitu. Nie mogę pić, jeść i spać.
Dość też mam brata, któremu akurat zawsze zbiera się na gadanie, jak nie mam ochoty. Ojciec też zachodzi mi za skórę. Nieustannie grozi mi zamieszkaniem w śmietniku, bo mam bałagan w pokoju. Nie potrafi zrozumieć tego, że nie posiadam czasu na sprzątanie. A jak już znajdę, to szybko się męczę. Sprzątanie zabiera mi siły i wykańcza psychicznie. Już po chwili czuję się jakbym przez kilka godzin ciężko pracowała. Nie mam głowy do porządków. Lepiej odnaleźć mi się w bałaganie. Szybciej znajduję to, czego szukam.
Nie dość, że w pracy mnie denerwują to jeszcze w domu. Gdzie ja mam osiągnąć wewnętrzny spokój? I jeszcze ten ząb.
Z nieustannie dokuczającej rozpaczy, jaką jest myślenie o mojej pracy i w ogóle udawanie się do niej, postanowiłam pouprawiać troszkę hazardu, mając nadzieję na jakąś pokaźniejszą wygraną. Jednak tuż po losowaniu dużego lotka (bo na tego czasem się skuszę), okazało się iż trafiłam tylko jedną cyfrę. I jak mam się nie załamać? Jak mam być bogata w takich warunkach? Jak przy tak sprzyjających mi wiatrach mam rzucić pracę, wybudować dom z basenem, kupić sobie garbuska? Od dawna marzę o samochodzie ciężarowym. Chciałabym mieć traktor i kombajn. Mam też słabość do czołgu... Chciałabym też mieć gospodarstwo. Kupiłabym krowy, miałabym mleko, kury, jajka. Marzenia... w erze ptasich i świńskich gryp – inwentarz domowy usypia się, aby nie rozprzestrzeniać choroby. Marzę o sadzie z jabłkami, mama robiłaby mi mój ulubiony jabłecznik. ...
Chyba popadnę w nałóg, bo jest większe prawdopodobieństwo szybszej wygranej na grach liczbowych z totalizatora sportowego niż na zarobieniu pieniędzy z umów od Pana Andrzeja.
***
Wnerwia mnie Pan Andrzej, wnerwia mnie sklep. Szału już dostaję. Nie można nawet pracować normalnie. Sklep jest otwierany od ósmej rano. Zamiast zrobić otwarcie punktualnie i pozwolić kasjerce przygotować się do pracy – policzyć pieniądze w woreczku, zalogować się na kasę – to nie! Trzeba otwierać, bo ludzie stoją! Bo jak się im otworzy pięć minut wcześniej, to akurat coś się zmieni. Będą częściej do sklepu przychodzić, więcej kupować, lubić właścicieli – czy co?
Zawsze jak szef był rano, to otwarcie sklepu następowało prędzej. Trzeba było szybciej pracę zaczynać, bo jemu się tak chciało. Miałam płacone od ósmej, a nie od za pięć ósma. Tu pięć minut, a na zakończenie dziesięć czy piętnaście, jak dobrze poszło i nagle robiło się dwadzieścia minut. Dwadzieścia minut w plecy, bo liczone do normy miałyśmy dopiero przepracowane dwadzieścia pięć minut, które były zaokrąglane do połowy godziny. Takie naliczanie było stosowane przez jakieś dwa lata mojej pracy. Później zmieniła się kadrowa. Zrobiłyśmy szum w tej sprawie i zaczęto nam naliczać czas, tak jak trzeba.
Raz miałam taką sytuację, że przyszłam trzydzieści minut wcześniej do pracy, bo miałam posprzątać kasy. Obtarłam z wierzchu trzy pierwsze, te trzy na których kasowałyśmy i poszłam wyprać ścierki – hard core’owo śmierdzące i brudne. Musiałyśmy je prać, bo tak było lepiej, po co nam nowe, skoro stare (czyli takie, które mają już parę tygodni i całkowicie straciły swój pierwotny kolor) można wyprać i dalej używać. Prałyśmy rękoma w gorącej albo lodowatej wodzie. Wróciłam na kasę z tymi ścierami, a Stary do mnie: – „Kasjerka jest, to można już otwierać.” Myślałam, że zaraz mnie coś trafi. Mówię mu: – „Jeszcze nie. Nie jestem jeszcze gotowa, mamy sporo czasu. Miałam sprzątać kasy, więc je sprzątam.” Nie pozwoliłam na otwarcie szybciej. Dlaczego mam się śpieszyć? Skoro otwieramy od ósmej, to od ósmej. Trzymajmy się reguł! Co jeszcze może miałam przychodzić tak, aby sklep można było wcześniej otworzyć? To mój czas! Oni za mój prywatny czas nie płacą. Stary dobrze wiedział, że przyszłam sprzątać i skoro sprzątam, to nie przygotowałam się jeszcze do kasowania.
Wnerwiające też było zamykanie. Równiuteńko o godzinie dwudziestej bądź o dwudziestej pierwszej drzwi powinny zostać zamknięte. Jak była normalna zmiana, tzn. bez Starych na zakończenie dnia, to i drzwi były zamykane i klienci na sklepie byli ponaglani do podejścia do kas. Miałyśmy szansę wyjść o normalnej porze do domu. Gdy Starzy byli, to drzwi były otwarte tak długo, jak się tylko dało. Gdyby nie nasz bunt, to pewnie pracowałybyśmy do rana, bo za każdym razem ktoś by pod drzwi podchodził, no i trzeba byłoby go wpuścić.
Czy dziękowano nam za to, że zostajemy w pracy dłużej? Nigdy. Stara sama mówiła, że pracownikom się nie dziękuje i ich nie chwali, bo później się psują. Po co nam dziękować! Jeśli nam nie pasuje, to możemy odejść, drzwi mamy otwarte.
Nieraz ręka mnie swędziała, żeby z szuflady kasy wyciągnąć kasetkę, przy wszystkich klientach rzucić nią o podłogę, żeby się roztrzaskała, a pieniądze rozsypały po podłodze i odejść jak najdalej. Po prostu wyjść i mieć ten sklep głęboko gdzieś. ...ale byłam odpowiedzialna za pieniądze. Gdybym tak zrobiła musiałabym oddać saldo co do grosza, a wątpię, aby po zebraniu całej kasy z podłogi zgadzał się utarg.
***
Mam dość cwaniaczków, pseudopańci oraz jegomości, którzy przychodzą do sklepu, biorą towar na wagę, idą do kasy i jeszcze głupio się dziwią, gdy pytam się ich: – „Czy towar był ważony?” Pamiętam trzy charakterystyczne sytuacje związane z wagami. Obrazy owych zdarzeń mam jeszcze żywo przed oczyma.
Pewnego dnia przyszedł sobie do sklepu taki jegomość. Robił – wielkie zakupy – a dokładnie miał tylko arbuza. Nie zważył go, bo po co oczywiście. Gdyby robił faktycznie duże zakupy, to nie zdziwiłabym się, że zapomniał zważyć. Skleroza rzecz ludzka. Pytam się go: – „Czy arbuz był ważony?” Pytam, bo czasami okazuje się, że naklejka z kodem kreskowym przykleiła się do koszyka, wózka, albo innego produktu, a wtedy można ją odkleić i nikt nie musi specjalnie chodzić ważyć. Jegomość totalnie zdziwiony odpowiedział: – „Nie, nie był”. W związku z tym, iż był tak szalenie zdziwiony postanowiłam poinformować klienta: – „U nas towar trzeba zważyć ponieważ inaczej go nie odbiję”. Na to mój klient głupkowato zapytał: – „A waży się? ...bo w innych sklepach przy kasie”, – tak jakbym poinformowała go w obcym języku. Postanowiłam przekazać mu informację jeszcze raz. Powoli i spokojnie mówię do niego: – „W naszym sklepie od początku waży się przy warzywach – bo tam są wagi.” Facet stoi i nic. Po chwili słyszę. – „A Pani może to jakoś załatwić?” Poczułam się osłabiona. Gdyby to był jakiś dziadek, który popatrzyłby się na mnie z litością, to pewnie bym się zgodziła i zważyła, ale chamskiemu typowi nie pójdę. Zdecydowanie odpowiadam mu: – „Nie. Jestem kasjerką i nie mogę schodzić z kasy. Nie będę Panu chodzić i ważyć. Pan chce to kupić. Pan jest w supermarkecie...” Facet wziął arbuza i odszedł od kasy. Odchodząc powiedział, że robię problem. – Tak problem, bo ja mam kasować, a nie ważyć. Jestem kasjerką. No, ale jak widać, niektórzy od kasjerki chcą za dużo. Ja nie mogę schodzić z kasy. Nikt mi za dodatkowe latanie nie płaci, a i podziękować też nie ma komu. Większość ludzi myśli, że mam taki obowiązek, bo oni są klientami, a pracownik ma zrobić wszystko, żeby oni wyszli ze sklepu zadowoleni. Generalnie klient ma wyjść zadowolony, ale są pewne granice. Sklep, w którym pracuję jest duży i przede wszystkim samoobsługowy. Nikt nie będzie lecieć przez pół sklepu, bo ktoś czegoś nie zważył.
W pierwszych miesiącach pracy kasowałam pewną kobietę, która nie zważyła produktu. Poprosiłam ją o wykonanie tej czynności. A ona do mnie: – „Ja nie mogę chodzić, jestem po operacji nogi”. Gdyby mnie przeprosiła za to, że zapomniała i poprosiła, bądź zapytała: „Czy mogłaby Pani to zważyć, bo jestem po operacji nogi i dużo czasu zajęłoby mi dokuśtykanie do wagi.” Wstałabym i poszłabym bez żadnej dyskusji. Pani jednak wolała powiedzieć: – „Dlaczego wy zawsze robicie problem?” Dodam, że widziałam ją przez okno, zaledwie parę minut wcześniej i szła normalnie, zwyczajnie, tak jak każdy zdrowy człowiek. Nie czułam obowiązku ważenia tej Pani czegokolwiek. Gdybym to zrobiła, to pewnie później musiałabym ważyć innym, bo kogoś boli głowa, bo ktoś jest przeziębiony. Bo przecież jestem pracownikiem sklepu i chory klient nie musi pamiętać o istotnym ważeniu produktów.
Najbardziej problemowy klient (był z żoną) stwierdził, iż nie znam się na zasadach handlu. Zrobił raban na cały sklep, bo nie chciałam zważyć mu ogórków. Jak zwykle w przypadku braku etykietki poprosiłam o zważenie dodając, że w tym czasie będę kasować resztę produktów. Klient był uparty i zawzięty. Naskoczył na mnie, zażądał pracownika działu, bo skoro ja nie mogę tego zrobić, to niech zrobi to ktoś, kto jest za to odpowiedzialny. Żona mu wtórowała. Całkowicie nie brali pod uwagę tego, że to jest właśnie ich sprawa. A był to wieczór, więc na dziale nie było nikogo. Poszłam zważyć te nieszczęsne ogórki, nie chciałam, żeby robili jeszcze większe zamieszanie. Ponieważ parę dni wcześniej miałam akcję w sprawie grafiku i byłam z tym u szefowej. Po prostu nie chciałam znów się znaleźć u niej w biurze. Wyszło by na to, że ze mną są same problemy. Byłam wnerwiona, bo ci klienci strasznie się wywyższali. Chcieli mnie poniżyć. Nie mieli do mnie szacunku, a ja bardzo nie lubię takich osób. Stwierdzili, że jestem pracownikiem i mam zrobić wszystko, aby klient wyszedł ze sklepu zadowolony, bo taki mam obowiązek. Właśnie wtedy dowiedziałam się, że o zasadach handlu nie mam pojęcia i że powinnam się z nimi zaznajomić... Na odchodne pożegnali się ze mną wyrażając nadzieję, że na następny raz będę już zaznajomiona z tymi zasadami. Byli tacy wyniośli i aroganccy, że aż karykaturalni.
***
Jak ja nie lubię, gdy coś idzie nie po mojej myśli. A ostatnio wszystko idzie nie tak jak trzeba. Zdecydowanie nie tak. Myślałam, że jestem z tych osób, co bardziej biorą się do roboty, a przynajmniej z tych co kombinują, ale coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że jestem marudą do nieskończoności. Mnie chyba nigdy nie będzie dobrze. Moje całkiem optymistyczne nastawienie do świata jest szalenie budujące i dodające chęci do dalszego działania. Uwaliłabym się na łóżku i zbijała bąki lub marzyła o niebieskich migdałach.
Być może zatopiłabym się w marzeniach o przewidzianym mi w horoskopie mężczyźnie rybie, bądź skorpionie. Pomarzyć można, bo w rzeczywistym świecie chyba się nie doczekam. No normalnie się nie doczekam. Zawsze jak coś złego w horoskopie jest, to mi się sprawdza, ale jak coś dobrego, to ni cholery nie. Z radości mam ochotę obeżreć się słodyczami do mdłości, ale tu znów szkoda mi swych małych ograniczeń na rzecz wagi. I tak źle i tak nie dobrze.
Założyłam sobie pas Vibroaction, przyspieszacz odchudzania dla wyjątkowo leniwych i biernych osób, czyli dla mnie. Dla osoby, która chciałaby się pozbyć trochę nadmiaru tkanki tłuszczowej, ale nie lubiącej się w ogóle wysilać. Pas trzepie mi sadło na brzuchu i zamiast rozbudzić mój usypiający mózg, sprawia że za chwilę prawdopodobnie zasnę. Mam brak weny twórczej. I strasznie mi się chce pić. Wypiłabym hektolitry. Jedyne co mam pod ręką to pustą szklankę po kakao i pustą butelkę po wodzie mineralnej. Chyba sięgnę z pragnienia po zmywacz do paznokci albo po odświeżacz do ciała w sprayu. Chyba, że dźwignę dupsko do szafki, ale tam stoi tylko Malibu kokosowe, które bez mleka ciężko wypić. Zresztą na suszę alkohol nie najlepszy, a po słodkich trunkach podobno jeszcze bardziej suszy.
Nie najlepszy dzień mam do twórczego działania. Ostatnio coraz więcej takich ...szarych, nostalgicznych i za bardzo melancholijnych dni.
Przez cały dzień zastanawiałam się nad kwintesencją swojego życia. Dochodzę do wniosku, że sama nie wiem, czego chcę, choć tak naprawdę wiem. To zakręcone jest i chyba zrozumieć mnie może tylko i wyłącznie znaczna mniejszość, podzielająca takie wewnętrzne zagubienie jak ja. W głowie mam sieczkę.
Znów zostałam bez perspektyw na życie. Boże jaką ja mam monotonię. Gdyby ktoś nakręcił film na podstawie tego co piszę, musiałaby to być niezwykła klapa roku. …choć jak sobie przypominam to szczególne wyróżnienia i dobre opinie otrzymują zwykle denne filmy. Więc może nie byłoby tak źle? Jednak zdecydowanie więcej akcji dzieje się u mnie w głowie. Tam byłoby na co popatrzeć. Istny psychologiczny horror.
***
Cóż za okrutny dzień. Nic mi się nie chce, i nie byłoby w tym nic dziwnego, bo cały czas nic mi się nie chce robić. Tak mi jakoś smutno jest. Jest niedziela, mój dzień wolny od pracy. Powinnam się cieszyć wolnym dniem, a chce mi się wyć. Może zwyczajnie dopadła mnie zimowa chandra – ale litości, jest sierpień! Albo wychodzą skutki zerwania z chłopakiem, albo sama już nie wiem co. Za oknem pada. Wieje wietrzysko i jest zimno. Może tak dosłownie tego zimna nie należy brać pod uwagę, bo od ponad dwóch lat odczuwam zimno, nawet wtedy, gdy jest ciepło. Tylko w upalne, parne dni odczuwam ciepło atmosferyczne. Tak źle i tak niedobrze.
Czuję się fatalnie zmęczona, ale to pewnie po sprzątaniu i na pewno trochę przez pogodę. Jestem okropnie śpiąca. Pomimo wypitej kawy, łamie mnie sen. I tak codziennie piję kawę i zasypiam.
Generalnie można zwariować. Siedzenie w domu dobija, ale naprawdę nie mam ochoty nigdzie wychodzić. Zresztą samej się nie chce, bo teraz jestem sama. I w ogóle jakoś tak za zimno jest. Aura nie sprzyja do spacerów.
Mój brat odłączył mi Internet, bo mu nie płaciłam. Czy on nie potrafi zrozumieć tego, że nie mam pieniędzy? Moja wypłata poszła na dentystę, a reszta pójdzie na czesne. Nawet w domu nie spotykam się ze zrozumieniem i wsparciem. Wszyscy chcą pieniędzy, a skąd ja je mam wziąć, no skąd? Nawet w głupiego totolotka nie mogę wygrać. Tak ciężko trafić sześć głupich cyfr. No cóż, kocham pieniądze. Każdy je kocha. Bez nich tak trudno żyć.
Zajęłabym się czymś przyjemnym, ale nie mam czym. Filmu nie ma żadnego. A przynajmniej żadnego dobrego. Wczoraj oglądałam „REC’a” – co za masakra! Oni już nie mają o czym kręcić filmów. Normalnie nie mają. Można się załamać. Ja już naprawdę nie pamiętam, kiedy oglądałam dobry film. A jeśli nawet, to nie był to horror. Horrorów nie ma teraz dobrych. Co ja mam oglądać? Na czytanie nie mam teraz ochoty. Chyba zasnęłabym przy składaniu liter. O pracy wolę nie myśleć. W dzień wolny należy się odprężyć i zrelaksować, a mi to na opak idzie.
Czas usiłuję zabić oglądając TV. Oglądam losowanie totolotka. Jego wyniki wprawiają mnie w skrajną rozpacz. Chce mi się płakać, znów nie zostałam milionerką. Nadal nie mogę pojąc, jak to tak może być, żeby tak proste kombinacje liczbowe (moje kombinacje), nie mogły ułożyć się w wylosowaną szóstkę. Zwariuję. Chcę być bogata i absolutnie nic nie robić! Absolutnie. Będąc bogatą ile bym zatrudnienia dała? Na pewno potrzebowałabym gosposi, ogrodnika może nawet osobistego trenera na wszelki wypadek, jakby mi się ćwiczyć zachciało, a i później niani dla moich dzieci.
***
Dzisiejszy dzień jest znacznie lepszy od wczorajszego. Choćby z tego powodu, że świeci słońce. W domu można zwariować, ale oczywiście już za dwie godzinny zaczną się nieodzowne frustracje przy kasie. Mój trzepnięty brat chce kupić dom i nie robi nic innego, jak tylko na Internecie wyszukuje konkretne oferty. On to ma wszystko zaplanowane, a ja z jego planów jestem jak zwykle wydziedziczona. Wydziedzicza mnie z każdej możliwej transakcji. Z mieszkania. Z domu na wsi oraz z domu, którego jeszcze nie kupił.
Czas w domu tak szybko biegnie. Szkoda, że nie leci tak szybko jak siedzę w pracy. Tam wyjątkowo się dłuży. Godzina staje się wiekiem. Aż strach pomyśleć, co dziś będzie. Może lepiej nie myśleć, bo sobie coś nieprzyjemnego wykraczę.
Szkoda, że nie mogę znaleźć pracy idealnej dla siebie. Pracy, która polegałaby na robieniu niczego. W tym byłabym zdecydowanie najlepsza. Chociaż, gdyby tak pod uwagę wziąć dziewczynę ode mnie z pracy, Dominikę, to zdecydowanie robiłaby mi konkurencję. Ona tak jak ja świetnie nadawałaby się do obijania. Nam wiecznie nic nie chce się robić. Jesteśmy leniami do nieskończoności. A rynek pracy rzekomo taki szeroki. Niby każdy może znaleźć coś dla siebie. Ale to – każdy – jest wielce naciągnięte. Bo nie każdy może znaleźć to, co mu odpowiada. Ja jeszcze nie znalazłam i chyba nie znajdę. Jedyna moja nadzieja, żeby wygrać w totka. Ale tu znów mogę się nie doczekać i w ostateczności umrę ze starości jako biedna stetryczała babka.
***
W domu mam remont... kuchni, a przez to sparaliżowane jest całe mieszkanie. Aż żałuję, że nie mam teraz urlopu, bo gdy moi rodzice robią remont, to należy uciekać z domu. Już nie chodzi o te hałasy charakterystyczne dla remontów, ale o to, że jak znam życie i swoich rodziców, to będą się kłócić, że hej! Będę więc mieć wojnę domową.
Kupili dziś kafelki, co prawda za bardzo mi się nie podobają, ale to przecież nie moja kuchnia. Mama zrobi sobie ją, jak będzie chciała. Zrobi źle, to będzie tak mieć. Powiedziałam jej zresztą dziś, że to jej piwo i ona będzie je pić. Ojciec kupił wyrzynarkę do kafelek i tak ją rozpracowywał, że pogubił jakieś śrubki, a później nie mógł którejś odkręcić. Brak słów, ręce opadają. Mój ojciec i jego zabaweczki. Najpierw chodzi dumny i się podnieca, a później słychać niecenzuralne słowa, najczęściej zaczynające się na literę k…, a później na: ja p…
Dziś znów miałam wolny dzień. Taki miesiąc, że należy się aż jedenaście dni wolnych i w miesiącu muszą być wybrane. Nie wiem, kiedy godziny wyrobię, ale co tam, przecież lubię się męczyć. Nic nie sprawia większej przyjemności niż męka. A wolny dzień dostałam akurat dziś, bo szłam do dentysty. Jak zwykle zestresowałam się, całkiem niepotrzebnie. Oczywiście dentystka poznała mnie po zębie. Musiał być to w jej oczach szczególnie wybitny ząb.
Idę spać, zmęczyłam się i zdenerwowałam. Znów nie wygrałam w totolotka. Ale coraz lepiej mi idzie. Teraz miałam aż dwie trafione cyfry!
W totka raz lepiej, a raz gorzej idzie. Po dwóch trafionych cyfrach, przyszła kolej na trzy trafienia, ale po trzech przyszło całkowite pudło. Zero trafień. W ten sposób nie doczekam się wygranej. Tak więc muszę się nadal męczyć.
Mam tylko nadzieję, że gdy w końcu uda mi się zasnąć, to nie przyśni mi się charakterystyczny odgłos wykładania na taśmę jogurtów przez jedną z moich klientek. Chybabym w szał wpadła. Wystarczy, że co parę dni słyszę ten dźwięk w sklepie. Jest to doprawdy charakterystyczne brzmienie. Odkąd tam pracuję, jeszcze nie słyszałam, aby ktoś w podobny sposób wykładał towar. Ta klientka pojedynczo w totalnym skupieniu wyciąga jogurciki, deserki i dokładnie, równiuteńko jeden koło drugiego układa. Tą kobietę jestem w stanie rozpoznać nawet z zamkniętymi oczyma. Oczywiście po sposobie, w którym wykłada towar na taśmę. W iście irytujący sposób działa mi to na nerwy. Rozprasza. Dekoncentruje. Nienawidzę tego dźwięku!
***
Przez poprzedni tydzień w sklepie choć nie wydarzyło się nic specjalnego, to jednak wydarzyło się wiele. Generalnie wszystko toczyło się po staremu, jak co dzień. Jak zwykle był problem z dziesięciozłotówkami i dwudziestozłotówkami, ale to już taki mały standard, który ciągnie się od ponad miesiąca.
Tego problemu mam już serdecznie dosyć. Nie mogę się denerwować, a to tak wnerwia, że aż czuję jak mi włosy z głowy wychodzą. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała kupić sobie perukę, a z pensji kasjerskiej nie stać mnie na nią.
Kiedyś próbowałam się dowiedzieć kto odpowiedzialny jest za zamawianie pieniędzy. Dowiedziałam się niewiele. Wyszło na to, że pani Jola ma je zamawiać. Później pytałam się innej osoby i ta osoba powiedziała, że szef się tym zajmuje. W kółko to samo, ciągłe kręcenie. Ja nie wiem, jak można tego nie dopilnować. A oni cały czas myślą, że my mamy zbierać. Prawda jest taka, że kiedy da się zbierać to i się uzbiera. Jednak nie zawsze jest to możliwe. Kiedy mamy drobne, to klienci przychodzą z bilonem i nas zasypują, a kiedy mamy ich brak, to przychodzą i płacą banknotami stu i dwustuzłotowymi. Co prawda w przypadku dużych zakupów to normalne, ale szczyt wszystkiego, jeśli kupuje się produkty na pięć złotych i płaci się takim dużym banknotem. Szczyt bezczelności! A totalny szczyt bezczelności jest wtedy, kiedy mówią: „To duży sklep powinniście mieć. Ja potrzebuję rozmienić” lub „To Pani problem skąd pani pieniądze weźmie. Ja jestem klientem, ja płacę.” – No tak w tym przypadku racja, to mój problem, tylko tyle, że za każdym razem, to mój problem. A tak naprawdę to klient ma mieć odpowiednie pieniądze na zakupy. Sklep to nie bank, tu się kupuje a nie rozmienia.
***
Jaki piękny sen miałam… aż żal było wstawać do pracy. Wiele bym oddała, aby znów się w nim znaleźć. Ni stąd ni zowąd znalazłam się nad morzem. Niebo było błękitne, woda lazurowa. Od morza wiała lekka bryza, słońce ostro świeciło. Szłam plażą, stopy topiły mi się w piachu. Byłam z mamą. Tak szłam i szłam, aż ujrzałam … mężczyznę swojego życia. Siadłam sobie na piachu obok tego zdumiewającego mężczyzny. Był przystojny i taki wspaniały, choć zwykły, normalny i przeciętny. Miał ciemne oczy i brązowe włosy, lekko odrośnięte i pokręcone. Niedbały zarost. Choć nie cierpię zarostu, jemu można było go wybaczyć, był przecież taki wspaniały. Zaczął mnie całować. Pomimo tego, że siedziałam na piachu, czułam jak uginają mi się kolana. Ach, nie wiem jakim cudem tak mogło być, ale tak właśnie było. Fantastyczne przeżycie. Czułam jak leciały iskry. Było cudownie, przecudownie, genialnie i … zadzwonił budzik! Jak bardzo nienawidzę budzików! Budzikom śmierć! Niestety cuda techniki nie chcą ginąć. Po tym śnie znów obudziła się we mnie tęsknota za miłością, uczuciami, czułością i tymi wszystkimi miłosnymi bzdetami. A było już tak dobrze. Chyba do chandry przedzimowej dojdzie mi jeszcze gehenna miłosna. Dlaczego to był tylko sen? Dlaczego? Chcę do niego z powrotem. Tam było przyjemnie, ciepło i bezpiecznie. Mając u boku takiego mężczyznę, musiało być bezpiecznie. Dawno mnie tak nikt nie rozpalił. Dawno się tak nie rozmarzyłam. Z tak przyjemnego snu wcale nie chciałam się obudzić.
I znów szara rzeczywistość, sklepowa oczywiście. Jak jestem w sklepie, to mam wrażenie, że wszyscy mnie obgadują, każdy szepcze coś za moimi plecami. Może się mylę, ale z jakiegoś powodu czuję, że tak właśnie jest. Z drugiej strony jestem osobą kontrowersyjną ( przynajmniej tak uważam), może nie w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale wyróżniam się z tłumu. Być może niektórym to przeszkadza. Wszak ludzie są zazdrośni. Czasem wystarczy być ładniej pomalowanym, a czasem po prostu wymienić okulary na szkła kontaktowe, i już komuś coś się nie będzie podobać.
Kiedyś nosiłam okulary. W sumie dziś je założyłam. Niby na chwilę, ale czułam się tak dziwnie. Tak kosmicznie kręciło mi się w głowie i czułam się jak sierota. Inaczej mówiąc, czułam się gorzej. Ale nie gorzej, bo noszę okulary, tylko po prostu niekomfortowo. Wzrok niestety mi się psuje. Nieustannie psuje. Wada w szybkim tempie posuwa się do przodu. Jak tak dalej pójdzie to nici będą z moich soczewek, bo nie będzie aż tak dużych dioptrii.
W związku z posuwającą się wadą wzroku zdecydowałam się na soczewki kontaktowe. Nie chciałam nosić grubych szkieł. Przeciw okularom nic złego nie mam, ale nie chciałam nosić grubych szkieł. Wyglądają po prostu nieestetycznie, a jestem osobą, która stara się dbać o swój wygląd. Z soczewek jestem zadowolona, bo gdy teraz świeci słońce, to mogę założyć okulary przeciwsłoneczne. A nie chodzić jak jakiś świr i mrużyć oczy.
To, co usłyszałam, gdy przyszłam do pracy, sprawiło mi przykrość. Zdenerwowałam się, bo słyszałam, jak ktoś mnie obgadywał. Osoby te w ogóle nawet nie kryły się i chyba miały gdzieś, czy ja to słyszę. Może nawet celowo chcieli, żebym to słyszała. Ochroniarz, (nigdy go nie lubiłam) stwierdził w rozmowie z Eweliną (która wtedy była na piekarni, a teraz jest na nabiale), że przecież on też ma okulary i ich nie wymieniał na soczewki. Wkurzyłam się. Co go obchodziły moje soczewki? Denerwuje mnie to, gdy mówi o mnie ktoś, kto w ogóle mnie nie zna. I wypowiada się w danej kwestii jak znawca. Może mi zazdrościł. Tylko czego? – Tego, że teraz mogę założyć okulary przeciwsłoneczne i nie mrużyć oczu? A może zazdrości mi tego, że mam takie ładne, duże oczy?
W pracy stosunek pozostałych pracowników do mnie jest dziwny. Sądzę, że większość mnie nie lubi. Zapewne z różnych powodów. Ja ich dociekać nie będę, bo po co mi to. Faktem jednak jest to, że nie wszyscy za mną przepadają. Jak chcą nie muszą mnie lubić, nikt im nie każe, a zwłaszcza ja. Nie potrzebuję tego. Dla mnie nie ma znaczenia nawet to, co mówią, choć w niektórych sytuacjach można się zdenerwować. Nie przejmuję się innymi. Dla mnie najważniejsza jest moja osoba i jeśli mam się liczyć z czyjąś opinią to tylko, i wyłącznie z opinią bardzo bliskich mi osób. To, że ktoś mi powie, że ubrałam się jak ta z Gotartowa (w tej miejscowości powstał dom uciech) – bo założyłam żółtą bluzkę, spodnie przed kolana, a pod nie legginsy – może mnie tylko rozśmieszyć. Niby na jakiej podstawie tak może stwierdzić? Bo lubię żółty i czerwony? Bo mam ubranie w takim kolorze? Bo łączę czerwień z zielenią? Bo założę buty na obcasie, bo mam grzywkę? Bo potrafię się ubrać? I tak można w nieskończoność owe „bo” wymieniać. Ludzie mają różne problemy i z różnych przyczyn są zazdrośni. Gdy przefarbujesz włosy, masz ciekawszy i ładniejszy kolor, wtedy oczywiście powiedzą: „Jaki dziwny kolor, czym farbowałaś?”
***
Któregoś dnia w pracy wyszła całkiem niezła afera. Jak się dowiedziałam o co chodziło, to aż głupio mi było i przede wszystkim wstyd. Wstyd za miejsce, w którym pracuję. Wstyd za taki krok, za takie posunięcie, wstyd za kierownictwo sklepu.
W jeden z dni wolnych, który miałam, w sklepie rozdawano gratisy. Bodajże były to pianki do włosów. W takich małych buteleczkach, bo były to próbki produktów (aż dziwne, że w ogóle nie były wystawione do sprzedaży!). Gdy się o tym dowiedziałam, byłam zła na dziewczyny, że mi jednej pianki nie zostawiły. Jednak złość na dziewczyny szybko minęła, bo niedługo po moim przyjściu do pracy, do sklepu wpadła szalenie wściekła klientka. Ledwo przekroczyła próg, już nas wszystkich wyzywała od oszustów. Od samego wejścia zażądała widzieć się z szefem. Jak się później okazało te pianki do włosów były przeterminowane i wcale nie jeden dzień po terminie, nawet nie tydzień, tylko znacznie dłużej. Nie jestem pewna, ale chyba nawet z rok były po terminie. Nie dziwię się, że kobieta była zdenerwowana i krzyczała. Czuła się oszukana. Ludzie przychodzą do sklepu, robią zakupy, znają właścicieli i pracowników, ufają im, a tu takie oszustwo. Klientka była bardzo rozczarowana i zawiedziona.
Przypuszczalnie gratisy leżały zawalone innymi produktami w koncie magazynu, tak że wszyscy o nich zapomnieli. Gdy je znaleziono postanowiono rozdać ludziom. Pewnie też tylko z tego powodu nie trafiły one do sprzedaży. Po tym incydencie nadal nikt uwagi nie zwracał na daty przydatności produktów. W dalszym ciągu na półkach można było znaleźć towary po terminie, wystawione jako produkty promocyjne. Kiedyś przy kasach w koszu wyłożono kawę – znalazłam parę opakować, które były pięć dni po terminie. Takie coś w ogóle nie powinno być dopuszczone do sprzedaży. Oprócz kawy podobnie sprzedawana była guma do żucia.
W ostatnim czasie do wielu produktów były gratisy. Pamiętam, że raz w gazetce sklepowej informowano, że przy zakupie firmowej karmy dla kota klient otrzyma kalendarz, oczywiście karma w promocji była, ale kalendarza nie było. Rzekomo nie przyszedł w dostawie. Nie zdziwiłabym się gdyby później je sprzedawano. Takie rzeczy miały już miejsce, np. przy gratisowych szklankach, kubkach, pucharkach, kuflach do napoi czy piw. Podobnie było z torbami gratisowymi wydawanymi przy zakupie produktów mlecznych firmy Muller. Trzeba było kupić odpowiednią ilość jogurtów tej marki i otrzymywało się firmową torbę na zakupy. Ani jedna torba Muller’a nie była wydana jako gratis do zakupionych jogurtów.
Swego czasu była jeszcze inna promocja, przy zakupie dwóch puszek Bonduelle klient otrzymywał wielką ekologiczną torbę na zakupy. Ile tych toreb zostało wydanych jako gratis? – Niewiele! Co się stało z resztą? Zamiast je dalej wydawać jako gratis, szefostwo postanowiło wywiesić je w sklepie do sprzedaży. Zysk na wszystkim! Nawet na tym, co należy się klientowi.
Często w koszu „za darmo” (kosz, wózek z przyklejoną kartką, na której pisało – za darmo) lądowały jabłka, pomidory i papryka, absolutnie nie nadająca się do spożycia. Tak pognite, poobijane i pomarszczone warzywa powinny być wyrzucone na śmietnik. Przecież to wstyd pokazywać i oferować klientom nawet za darmo coś takiego. Przeglądałam te cuda natury i ani jednego owocu nie wybrałabym dla siebie. Czasami miałam ochotę wziąć ten wózek i postawić go w jakimś ciemnym kącie tak, aby nikt go nie widział. Dlaczego miałam słuchać kąśliwych komentarzy klientów? „Boże, co to tutaj jest w tym koszyku?”, „Co to za sklep?”, „Jak tak można, przecież wszystko jest pognite?!”, „Normalnie sanepidu tu trzeba!”, „Czy oni nie widzą, co tu jest?”. – Widzą, widzą! –odpowiadałam w myślach. Co ja zrobić mogłam jak, szefostwo to tam postawiło. Gdy kręcili się po sklepie, nie chciałam tego ruszać, bo później miałabym starcie ze Starymi. A przecież oni dobrze widzieli, co kazali dać do wózka. Jak im nie wstyd było?
***
Moje pierwsze święta Bożego Narodzenia w sklepie były koszmarne. Już od mikołajek, czyli od szóstego grudnia w sklepie zaczęły się niekończące kolejki. Z dziewczynami kasowałyśmy na sześciu kasach, a czasami jak się dało wskrzesić tę zepsutą, to i na siedmiu. Kolejki prawie się nie zmniejszały. O przerwie mogłyśmy pomarzyć. Jeśli już w ogóle udało nam się na nią wyjść, to musiałyśmy zjeść szybko i zaraz wracać. Podobnie było z wyjściem do toalety, jeśli nie przyszła i nie zastąpiła nas na chwilę kasjerka główna, to nie było mowy o wyjściu. Najlepiej założyć pampersa i nie zawracać głowy!
Kolejki były aż do samej wigilii. To niewiarygodne, ale tak właśnie było. Pomimo niedzieli handlowej, pomimo tego, że sklep był otwarty dużej, to spore kolejki były nawet w wigilię i to do ostatniej chwili. Dzień przed wigilią kolejki nikogo nie dziwiły, ale w wigilię byłam zszokowana. Myślałam, że jeśli ludzie będą przychodzić, to tylko po prezenty, bądź po jakieś drobne zakupy. W ogóle myślałam, że w wigilię spóźnialscy i zapracowani mogą szukać tylko prezentów. Jak się okazało niezupełnie tak było, bowiem wózki w ten dzień były wypełnione po same brzegi najróżniejszymi produktami. Nie wiem dlaczego tak pomyślałam, może z tego powodu, że u mnie w domu w wigilię wszyscy przygotowują kolację. Lepienie uszek, gotowanie barszczu, pieczenie ciast, ubieranie choinki, jakieś ostatnie porządki, nakrywanie do stołu. Nie każda rodzina ma taką tradycję, ale żeby chodzić po sklepach do samego zamknięcia? Jak ci ludzie przygotowują się do świąt, skoro do ostatniej chwili są w sklepie?
Pamiętam też, że w pierwsze mikołajki siedziałyśmy z dziewczynami na kasach, ubrane w mikołajkowe czapeczki. Wszystko byłoby w porządku i jak najbardziej mikołajkowo, gdyby wszyscy pracownicy w ten dzień mieli założone na głowach czapeczki. ... ale tylko my musiałyśmy je mieć. Siedziałyśmy z założonymi czapkami zdecydowanie z przymusu niż z ochoty. Czapeczki miały duże rozmiary, także po założeniu opadały na twarz, zasłaniając oczy. Nijak nie chciały się utrzymać na czubku głowy. Mało tego, były one brudne i śmierdzące. Brzydziłam się założyć czapkę, którą ktoś kiedyś miał na głowie. Co innego, gdyby były one przeprane, odświeżone, ale te... z kurzu straciły swój pierwotny kolor. Następnych mikołajek nie pamiętam.
Przed tymi pierwszymi świętami miałam jeszcze niesłychaną przyjemność chodzić przebrana za jednego z muszkieterów. Padło na mnie, bo akurat moja fizyczna budowa odpowiadała wielkości kostiumu. Jako jedna z nielicznych kasjerek byłam wysoka. Dlatego też nie topiłam się w kostiumie. Dostałam wielką pelerynę. Jakąś białą koszulę, atrapę muszkieterek , którą można było sobie darować (nakładało się ją na buty) – oraz kapelusz z piórem. Po pstryknięciu mi kilku fotek przez Starego, musiałam wziąć się do roboty. Moim zadaniem było chodzenie po sklepie i sprzedawanie świątecznych kartek malowanych przez niepełnosprawne dzieci. Wszystkie kartki były takie same. Dochód z ich sprzedaży przeznaczony był na dzieci z miejscowej parafii. Jedna kosztowała złotówkę i pomimo tej nieszczęsnej złotówki, ludzie mieli problem z jej zakupieniem. Jedni uciekali ode mnie jak od ognia piekielnego, inni znów rzucali jakieś nieprzyjemne komentarze, w stylu: – „Na poczcie kupię ładniejsze”, „Zostaw te kartki i siadaj na kasę, bo stoję w kolejce.” Ludzie mieli gdzieś czyny dobroczynne, ciężko im było wysupłać jedną złotówkę. Ubliżali dzieciom i to w dodatku niepełnosprawnym. Czepiali się mnie... a mnie wcale nie było przyjemnie chodzić po całym sklepie i prosić o wsparcie akcji.
Większość ludzi i tak nie wierzyła w akcję charytatywną. Uważam, że jeśli ktoś chciałby wesprzeć działania dobroczynne, to i tak by je wsparł. Kartki również były do nabycia przy każdej kasie. Informacje o akcji humanitarnej, porozwieszane były po sklepie. Mało tego w radio non-stop leciały audycje o zbieraniu pieniędzy i przekazaniu ich do parafii. Na szczęście wraz z końcem zmiany, kończyłam zabawę w przebieranie za muszkietera. Szybko zrzuciłam z siebie kostium i popędziłam ile sił w nogach do domu.
Tuż przed moimi pierwszymi świętami Stara przywiozła najprawdopodobniej z Chin pseudobiżuterię. Chciała i wystawiła ją do sprzedaży. Stara wybrała sobie mnie jako ekspedientkę. Ucieszyłam się wtedy, bo było to dla mnie szczególne wyróżnienie. Z pośród tylu kasjerek szefowa wybrała akurat mnie. Powiedziała, że mam prezencję i jestem ładna oraz, że mam się tą biżuterią poobwieszać, aby było ją widać. Byłam zachwycona, dopóki tej biżuterii nie zobaczyłam. Musiałam sobie przygotować stoisko, na którym siedziałabym i sprzedawałabym tę biżuterię. Miałam miejsce przy oknie, gdzie prawie zamarzałam. Siedziałam tam całymi dniami.
Były to badziewne, choć ładnie prezentujące się pierścionki z cyrkoniami, które sobie kupiłam. Jeszcze dobrze ich nie ponosiłam, a już oczka mi wypadły. Były też jakieś paskudne metalowe obrączki i plastikowe pierścionki, których nawet za złotówkę bym nie kupiła. Sprzedawały się jako tako tylko te z cyrkoniami. Nie ma też się co dziwić, cena była dość duża. W pierwszy dzień, o ile się nie mylę, były po piętnaście złotych, później jak Stara sama je wyceniła, to były po dziesięć złotych, a tuż przed sylwestrem cena spadła do pięciu złotych i też wtedy je kupiłam. W pierwszym dniu, w którym siedziałam na stoisku, ceny biżuterii ustalała Aureliee córka szefowej. Były one trochę zawyżone, bo jak się później dowiedziałam, Aureliee nie wiedziała, jakie ceny ma dać.
W składzie biżuterii były również wisiorki z cyrkoniami na nieestetycznych łańcuchach. Tandetne korale, które można kupić w sklepie po dwa pięćdziesiąt. Gumki do włosów z dużymi ozdobami. Gumki były nawet ładne. Ozdoby były w kształcie kwiatu lilii, wysadzane kolorowymi cyrkoniami. Nierozplątane wyglądały jak broszki. Robiły wrażenie. Ale sprzedałam tylko jedną, a ogólnie zeszły trzy. Piszę ogólnie, bo „moje” koleżanki z pracy tak pozazdrościły mi nowego zajęcia, że przez nie musiałam przed świętami pracować na kasie. Zazdrość je zżerała, że siedziałam po osiem godzin i nic nie robiłam, a one musiały pracować dłużej ode mnie. Później było tak, że z biżuterią przesiedziałam swój czas i musiałam jeszcze iść na kasę główną pokasować, bo kasjerka główna robiła paczkę do banku. Albo w ogóle musiałam siąść na zwykłą kasę, bo kasjerka główna widziała urojone kolejki i nie chciała mnie puścić do domu. Nie było takiej potrzeby. To było z zazdrości rudej Gośki M., która specjalnie kazała mi zostać w pracy i kasować. Przecież nie mogło być tak, że dziewczyny kasują, a ja nie! Przez całą godzinę, na którą mnie zatrzymała, skasowałam cztery osoby. ...rzeczywiście byłam jej niezbędna.
Były jeszcze spinki, klamerki i igły do włosów oraz kolczyki. Naprawdę brzydkie kolczyki. Pierwszą klientką, którą zmusiłam do zakupu, była moja mama. Kupiła kolczyki, które z całego zestawu biżuterii były najtańsze. Wybrałam wtedy najładniejsze kolczyki, jakie tylko mogłam wybrać. Chciałam, żeby coś poszło, dlatego namówiłam mamę na symboliczny zakup. Biżuteria nie schodziła, a Aureliee tylko wypytywała się mnie, czy ludziom się to podoba. Wiele razy mówiłam jej, że cena jest za wysoka, i że ludzie na razie się rozglądają.
Przez następne dwa lata ze świecidełek sprzedawały się tylko pojedyncze sztuki, które już wystawione były na półce w sklepie.
W tym okresie, w którym koleżanki serdecznie pozazdrościły mi sprzedaży biżuterii, na moim stoisku siedziała Beata z przemysłówki.
To nie był jedyny okaz „sympatii” koleżanek w moją stronę. Przed świętami w sklepie była promocja i przy zakupach na pięćdziesiąt złotych każdy klient otrzymywał naklejkę i przy uzbieraniu odpowiedniej ilości naklejek, można było je wymienić na bon o wartości dziesięciu, dwudziestu lub pięćdziesięciu złotych. Można było z tego skorzystać i trochę zarobić. Nie wszyscy klienci zbierali to, niektórzy nam potem oddawali, a byli też tacy, którym się dawało, a oni nie brali, bo zapominali. Z całego dnia trochę takich naklejek się uzbierało. Później trzeba było się nimi z dziewczynami powymieniać, aby wszystkie naklejki nie były od jednej kasjerki. Następnie można je było wymienić na bon. Każda naklejka miała nr seryjny i gdy przychodziłyśmy do pracy wydawano nam je. Na specjalnym formularzu zapisywano, że otrzymałyśmy naklejki od tego nr do tego, a gdy kończyłyśmy zmianę wpisywano, że oddajemy od tego nr. To miało zabezpieczyć przed kradzieżą. My miałyśmy swój sposób. Nie kradłyśmy, ale brałyśmy to, co klienci nam zostawili bądź dawali.
Zabawa z naklejkami była co roku i co roku miałyśmy ten sam plan. Tyle, że w pierwszym roku musiałam radzić sobie zdecydowanie sama. Od dziewczyn miałam tylko tyle naklejek, ile zdążyłam wymienić w sklepie. A one poza moimi plecami spotykały się u którejś w domu i wymieniały się. Dowiedziałam się o tym całkiem przez przypadek. Jedna z nich się wygadała. Dziwnie się poczułam dowiadując się o tym. Nie wiedziałam, z jakiego powodu postanowiły mnie wykluczyć. Długo się tym nie przejmowałam. Działałam sama i tylko na sklepie. Przed następnymi świętami punktem wymiany naklejek była małpka- maskotka na mojej szafce w przebieralni.
Na drugie święta w sklepie miała miejsce dziwna sytuacja, która wstrząsnęła wszystkimi. Miałam wtedy popołudniową zmianę, na ochronie stał Darek, gościu po trzydziestce. Był nowy. Pracował dopiero z dwa tygodnie. Był początek grudnia, bo nie było jeszcze w sklepie takiego ruchu. Ochroniarz chodził po sklepie, krążył koło kas, robił obchód pomiędzy regałami, stał przed wejściem – robił wszystko, to co należało do jego obowiązku. W pewnym momencie do sklepu przyjechał Stary. Normalnie wszedł do środka tak, jak każdy klient.
Czasami szefostwo wchodziło przez magazyn, a czasami przez jakieś boczne wejście, do którego mieli klucz. Często tak robili tylko po to, żeby pracownicy nie wiedzieli, czy oni są w sklepie. W swoim biurze patrzyli na kamery. Obserwowali, co takiego robimy, jak się zachowujemy, gdy myślimy, że ich nie ma.
Stary poszedł do biura i zaraz z niego wyleciał. Rzucał się, miotał, po czym wezwał do siebie pracownicę piekarni Panią Elę, która była czasami przerzucana z tradycji (wędlin i serów) na piekarnię lub na warzywa. Gdy się tylko pojawiła, zaczął oskarżać ją o kradzież pieniędzy. Nie tyle wypytywał, czy widziała, czy znalazła jakieś pieniądze, tylko po prostu z miejsca została oskarżona o kradzież. Dlaczego ją? Bo była najbliżej wejścia. Pani Ela nie przyznała się do żadnej kradzieży. Nic przy niej nie znaleziono. Następny był Darek. Stary chciał go przeszukać. Kazał mu się rozebrać i pokazać co ma w kieszeniach. Oczywiście wszystko to odbywało się bez udziału policji. Darek nie zrobił tego, co Stary chciał. Powiedział, że jeśli ma jakieś podejrzenia to niech wezwie policję. Przyjechał radiowóz. Policja przesłuchała Panią Elę i Darka. Nic nie znaleźli ani przy jednym, ani przy drugim. Obszukali szafki, sprawdzili jadalnię, ubikację, stoiska pracy, biuro szefa i nic nie znaleźli, ale i tak zwolniono ochroniarza. Ktoś musiał polecieć za głupotę Starego, który do sklepu przyszedł z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi. Jakby portfela nie miał! Musiał pchać pieniądze do kieszeni? Jakoś nie wierzę, żeby ktoś mu je ukradł. Pewnie zostawił je gdzieś i zapomniał. Może w samochodzie mu wypadły? Może przed sklepem. A może tylko tak powiedział, bo chciał się ochroniarza pozbyć. Winy jednak Darkowi nie udowodniono.
***
Był to jeden dzień z rewolucji jednorazówkowej w sklepie. Szefowa już od dłuższego czasu chodziła i cały czas nam powtarzała, że mamy nie wykładać jednorazówek, tylko pojedynczo wydawać, gdy klient o nie poprosi. Miało to być w ramach akcji ochrony środowiska. Nic nie mam przeciw takiej akcji. A wręcz przeciwnie. Chciałam być kiedyś ekologiem dumnie przykuwającym się do drzew. Tak więc ową akcję wzięłam sobie głęboko do serca. Akcję tę też miała w sercu Kaśka. Bolało ją to, że ludzie biorą całkiem niepotrzebnie tyle jednorazówek. A później wywalają je byle gdzie. Ile ich plątało się po sklepowym parkingu, ile takich woreczków jednorazowych musiał się nazbierać Eugeniusz ze Stanisławem? Mnóstwo, całe mnóstwo! A przecież takie woreczki rozkładają się miliony lat. My dwie bardzo dobrze to wiemy, ale niestety większość naszego społeczeństwa jest wielce ograniczona i nie dostrzega cichego zagrożenia. Ludzie absolutnie mają gdzieś, to że ich potomkowie będą odnosić skutki ich własnej głupoty. Przecież tak długo rozkładające się jednorazówki niszczą przyrodę. Ale co to kogo obchodzi. Ludzie niszczą środowisko naturalne. Wyrzucają papierki gdzie popadnie. Każdy myśli, że to tylko jeden papierek, przecież nic się nie stanie, bo jutro przyjdzie pani sprzątaczka i posprząta. Tylko, że miliardy osób tak właśnie myśli... A sprzątaczki po lasach nie chodzą
Najgorsze jest to, że o torbach na zakupy zapominają stali klienci. I to tacy klienci, którzy w sklepie potrafili być kilka razy dziennie. Niektórzy brali nawet woreczki z warzyw i w nie pakowali ile weszło. Były to cieniutkie woreczki, tylko raczej do owinięcia, a nie do spakowania. Pomimo tego ludzie i tak w nie pakowali, a te pod wpływem ciężaru rozrywały się. Później tylko z pretensjami do nas: „Co to są za woreczki?” – No woreczki, jak sama nazwa wskazuje. Wo-re-czki! Jakby woreczki miały być zrobione z nie wiadomo czego i nie wiadomo ile unieść. Bo ciężko było wziąć torbę z domu. Bo jedenaście groszy, czy siedem groszy to za dużo, żeby wydać i móc się normalnie zapakować...
Wnerwia mnie, gdy ludziom żal ściska ... portfel. Skoro szkoda tych paru groszy na torbę, to czemu nie biorą swojej z domu? Oczywiście każdy ma prawo zapomnieć, ale co to kasjerkę interesuje? Dlaczego lepiej później jej marudzić, ją obwiniać, od niej oczekiwać torby. To zdarza się bardzo często. Są ludzie, którzy przychodzą do sklepu i nagle po skasowaniu okazuje się: – „A torba?; A daj Pani jakąś jednorazówkę; A w co ja mam się zapakować?; I co w garści to mamy wziąć?” – niemal zawsze na usta cisnęło mi się: – „Nie, w zęby!”, bo to wina kasjerek, że torby nie są już za darmo!
Pamiętam taką jedną sytuację, która miała miejsce w tych pierwszych dniach, w których szefowa nas uczulała na punkcie jednorazówek. Do kasy podeszła żona piekarza, od którego mieliśmy w sprzedaży chleb. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to żona piekarza, co nie oznacza, że inaczej bym się zachowała. Bo nie. Swojemu zachowaniu nie mam nic do zarzucenia. Skasowałam kobietę. Powiedziała, że chce jednorazówki. Podałam jej z dwie lub trzy, spokojnie by się w nie spakowała. Wielkich zakupów nie miała. Kilka rzeczy, więc bez problemu starczyłyby jej dwie. A ona do mnie: – „Co to za wydzielanie jednorazówek.” Całkiem grzecznie, kulturalnie i przede wszystkim spokojnie mówię: – „Jesteśmy przy akcji ochrony środowiska i w związku z tym nie będziemy teraz tak szalenie wydawać jednorazówek. Klient musi zadbać teraz o własną ekologiczną torbę na zakupy. W razie potrzeby będziemy jeszcze wydawać foliówki, ale za jakiś czas zostaną wprowadzone płatne jednorazówki.” A ona do mnie, trochę agresywnie i z całkowitym zarzutem: – „Ale klientów stracicie”, a ja: – „No to pech... ale wszędzie zwykłe jednorazówki będą wycofane i wprowadzone płatne. Akcja dotyczy sklepów w całej Polsce, a nie tylko tego.” – „To, że Pani ma zielone oczy, to nie oznacza, że może Pani podskakiwać!” Zamurowało mnie. Przyznaję, że gdy to usłyszałam, to z wrażenia siadłam. Przez jakiś czas nie mogłam uwierzyć w tę wypowiedź. Byłam zszokowana i dopiero później zaczęłam się śmiać. Długo w głowę zachodziłam, co mają wspólnego moje na zielono pomalowane oczy z akcją ochrony środowiska, z jednorazówkami i ekologicznymi torbami? – Może tylko tyle, że pisemne informacje o akcji drukowane były na zielonych kartach. Mało tego, rozczarowana informacją klientka poszła naskarżyć na mnie Pani Joli. Wychodząc ze sklepu natknęła się na Starą i pożaliła się jej. Może była pewna, że Stara mnie ukarze, zwróci uwagę, zabierze premię albo zrobi cokolwiek w mojej sprawie. Jednak szefowa do mnie nawet nie podeszła. Nie miała, żadnych obiekcji – przecież sama nam kazała nie wydawać jednorazówek i informować klientów o akcji.
Przez długi okres czasu śmialiśmy się z tej akcji.
Całkowitym szczytem jest, był i będzie zakup dużej reklamówki, i żebranie o jednorazówki: „bo muszę się spakować”. W tym wypadku czuję się tak osłabiona, że nie mam nawet sił skomentować: „przecież wzięła już Pani duże reklamówki.” Miałam taki przypadek, pewna Pani kupiła co najmniej trzy duże torby. Zakupów zrobiła tyle co kot napłakał, czyli spakowałaby się w jedną torbę i jeszcze dwie by jej zostały. Na jej tekst: – „Poproszę jednorazówki” – osłupiałam! Jak się dowiedziałam, dużej torby nie brała dla siebie. Pogratulować wytłumaczenia! Ojej, niektórzy są elokwentni. Przecież mogła się zapakować do tych trzech dużych reklamówek, na cóż jej jeszcze jednorazówki? A już na pewno nie musiała mi mówić, że to nie dla niej te torby. Przecież mnie to nie interesuje.
Brawo! Coraz bliżej jestem szóstki w totka. Właśnie trafiłam drugą trójkę.
***
Mamy jesień w stadium początkowym. Jest deszczowo i intensywniej opadają liście z drzew.
Przez ten jeden miesiąc tyle się wydarzyło. Właściwie zawsze się coś dzieje, a najczęściej wtedy, kiedy mnie nie ma.
W tym czasie na pewno zwolnili Panią Jolę. Co konkretnie się stało, nie wiem, bo byłam chora, a gdy próbowałam się dowiedzieć, to każdy mówił swoje. Więc nijak prawdy się nie dowiedziałam. Z pewnością w zwolnienie Jolki zamieszana była Ewka. Przypuszczam, że musiała się ostro wkurzyć na Jolkę i z tego powodu ją podkablowała. Jolka najprawdopodobniej wyleciała za przekręty z kasą i z reklamacjami. Często wychodziły braki gotówki w kasie głównej. Oprócz tego, co się dowiedziałam, to rzekomo Jolka płaciła pieniędzmi z kasy głównej za swoje zakupy, robiła fikcyjne reklamacje i zabierała pieniądze. Ile w tym prawdy, nie mam pojęcia. Nie chcę Jolki oczerniać, ani też jej bronić. Jednak z nią pracowało mi się dobrze, na tyle dobrze, że nie omijam jej szerokim łukiem na ulicy. Sporym zaskoczeniem było dla mnie jej zwolnienie. Wszystko odbywało się po cichu i szybko. W pracy nie było mnie około tygodnia – przyszłam, a Jolka z grafiku wykreślona. Myślałam, że sama się zwolniła. Nieraz z nią rozmawiałam i dobrze wiedziałam, że ona tego sklepu nienawidzi i trafia ją szlag jak tu przychodzi. Byłam pewna, że znalazła inną pracę. Wszyscy tak dziwnie milczeli, a zwłaszcza Ewka. Wtedy domyśliłam się, że coś tu nie tak. Jolka była starym pracownikiem i w sklepie była prawie od samego początku.
Po moim powrocie z chorobowego rozpoczęła się całkowita rewolucja jednorazówkowa. Ich wycofanie stawało się już realną częścią życia sklepowego. Wszyscy uparcie czekali na dzień, w którym ze sklepu zniknąć miały foliówki.
Zaraz idę do pracy, więc przekonam się jak przedstawia się ta cała sytuacja. Dam sobie uciąć rękę, nawet głowę, że dziś nasłucham się przeróżnych komentarzy, bo wiadomo nie wszyscy są w stanie pogodzić się z brakiem jednorazówek.
***
Jak przewidziałam tak było. A nawet jeszcze lepiej, bo jednorazówki w dniu dzisiejszym jeszcze były. Co więcej, te rozrywające się foliówki kosztowały sześć groszy! Szczyt wszystkiego. W sprzedaży nie były przez cały dzień. Później szefostwo zaniechało tego haniebnego czynu i nadal były one bezpłatne. Jutro okaże się, co będzie dalej.
***
Właśnie dostarczyli nowe jednorazówki. Duże zielone i solidne w cenie jedenastu groszy za sztukę. Cena trochę za wysoka, ale przynajmniej jest to porządna jednorazówka, pakowna i wytrzymała.
W tym czasie w sklepie mieliśmy promocję. Przy dużych zakupach na kwotę pięćdziesięciu złotych wydawaliśmy duże ekologiczne torby w cenie promocyjnej za jeden grosz. Do kasy podszedł klient. Ładnie i kulturalnie się przywitał. Robił spore zakupy, więc żeby miał w co się spakować, zaproponowałam mu tę nieszczęsną torbę za jedyny grosz. Na co on powiedział: – „Chcę jednorazówki”. Było to jeszcze wtedy, gdy w sprzedaży nie było płatnych reklamówek jednorazowych. Myślę sobie: „Chyba facet nie dosłyszał, albo źle usłyszał”. Powtarzam mu: – „Mamy duże torby za jeden grosz”, silnie akcent stawiając na jednym groszu. A facet dalej uparcie twierdzi, że chce jednorazówki. Ręce mi opadły do samej ziemi. Oj, jak ciężko mi było obsługiwać tego gościa. Pozytywnym aspektem tej sytuacji było to, że przynajmniej miałam się z kogo ponabijać. Niektóre sytuacje stresowe, w późniejszym czasie mają takie oddziaływanie, np. można by wziąć pod uwagę takiego faceta, który przychodzi do sklepu na zakupy i jeździ po jego pracownikach. Śmieszne i żałosne. Jak można wziąć banany ... zaraz będzie, że się uczepiłam bananów, więc napiszę jakikolwiek owoc, bądź jakiekolwiek warzywo, nie zważyć go i jeszcze bezczelnie się zachowywać. Insynuując i uparcie wmawiając, że kasjerka nie zna się na zasadach handlu, czy jak to się też kiedyś dowiedziałam – na zasadach bankowych. Zaskakujący fakt, że osoby które prawie w ogóle nie mają pojęcia o pewnych rzeczach domagają się wiedzy (w danej sprawie) od pracowników sklepu.
Jednak jeśli zrobisz komuś wyjątek i z własnej głupiej uprzejmości pójdziesz zważyć warzywa czy owoce, to później odwraca się to przeciw tobie, bo przecież czym się martwić, Pani kasjerka pójdzie i zważy, jak nie, to postraszymy ją szefową. A co niech się boi. Jedni straszą, inni się dziwią: – „A co Pani nie pójdzie zważyć?” – „Nie”, odpowiedziałam. – „Dziwne!” Co dziwne? Przecież to nie mój obowiązek. … ręce czasami opadają jeszcze bardziej, o ile to możliwe, bo już dawno opadły i to kosmicznie.
Awantury są często i to z byle jakiego powodu. No cóż temat pyskówek jest tematem rzeką, nigdy się nie kończy. Ostatnimi czasy głównym przedmiotem wrzasków przy kasach są jednorazówki.
Chcę zwrócić uwagę na jedną istotną rzecz. Jeśli idziesz do sklepu, to weź swoją torbę! Jeśli zapomnisz jej wziąć, to kup sobie i nie marudź. Co to kogo obchodzi, że Ty nie masz swojej torby i nie masz głupich siedmiu groszy na jej zakup? Na prawdę nie mogę zrozumieć, co to za głupota, przyjść do sklepu i zrzędzić tak jak jedna bardzo Brzydka Pani: – „A w co my się zapakujemy, w garści mamy to wziąć?” – Mogłabym być chamska i odpowiedzieć: – „W zęby, jak nie chcesz w garści”, ale czasami trafiona sugestia może odbić się na mnie. Wiele osób tak robi, jakby oczekiwało od kasjerki nie wiadomo czego. Mam sama płacić za jednorazówki dla klientów, tylko po to, aby mieli je za darmo? Gdyby nosili własne torby, to nie musieliby za każdym razem za nie płacić. Nie obchodzi mnie w co zapakuje się Brzydka Pani. To nie mój problem. Nigdy nie było to moją sprawą oraz nigdy nią nie będzie. Żal ci dupę ściska, jak masz kupić torbę, to pakuj się w te swoje garści! Cholera jasna trafia mnie, gdy słyszę tekst: – „Nie mam się w co spakować”, „Teraz nie ma już jednorazówek”, - jak nie ma, jak są. A nie ma, bo trzeba dać za nie głupie siedem groszy. No, niestety środowisko kosztuje. Pewnie nie kosztowałoby aż siedmiu groszy, gdyby niektórzy się nim wcześniej zainteresowali i nie rzucali bezmyślnie jednorazówek, gdzie popadnie. Uważam, że ekologiczna jednorazówka powinna kosztować jeden złotych. Wtedy na pewno nie dochodziłoby do zaśmiecania i z całą pewnością każdy pamiętałby o swojej torbie.
Muszę jeszcze dodać, że jest spore grono ludzi, które popiera akcje ochrony środowiska i jest za płatnymi jednorazówkami. Są też tacy, którzy domagają się papierowych toreb i tacy, którzy koniecznie chcą darmowych jednorazówek, uparcie wpajając wszystkim dookoła, że są one wliczone w cenę towaru. Pewnie niektórych rozczaruję, ponieważ zdementuję pogłoskę o jednorazówkach wliczanych w cenę towaru: tak więc one wcale nie są wliczane w cenę produktów oferowanych w sklepie. Jednorazówki są tak samo towarem, jak każdy inny asortyment oferowany do nabycia przez sklepy. Skoro płacisz za batonika czy bułkę, to dlaczego masz nie płacić za reklamówkę? Przecież jednorazówki, tak samo, jak każdy inny towar, są zamawiane i sklep musi za nie zapłacić.
Przez długi czas po wprowadzeniu płatnych jednorazówek, ludzie stali przy kasach, rozkładali ręce i wyrażali swoje opinie, często przy tym ubliżając nam – kasjerkom, tak jakby to była nasza wina, że za jednorazówki trzeba płacić.
Większość ludzi, jakby na siłę chciała udowodnić kasjerkom, że poradzą sobie i zabiorą się ze wszystkimi zakupami do samochodu. Produkty upychali wszędzie, gdzie się tylko dało. Po kieszeniach, po rękawach. Zakupy układali piętrowo i nieśli na rękach. Chwila nieuwagi i wszystko lądowało na podłodze, gorzej gdy w zakupach były jakieś słoiki lub szklane butelki. A wszystko przez to, że trzeba było pokazać kasjerce, kim to się nie jest. Taka forma protestu wobec pracowników sklepu, tylko że najgorzej na tym wychodzili klienci, bo to oni zbierali produkty z podłogi. To oni mieli potłuczone butelki.
Wszystko przez upór i własną głupotę, bo szkoda było dać parę grosików na jednorazówkę i zapakować zakupy, jak normalny człowiek.
Niektórzy klienci brali cieniutkie foliówki z warzyw. Pakowali się w nie, w ogóle uwagi nie zwracając, że są to cieniutkie i delikatne woreczki, które nie wytrzymają ciężaru napakowanego w nie towaru. Czasami wystarczyło włożyć coś, co miało ostre boki lub rogi i już było po jednorazówce.
Zabawny to był widok, gdy ludzie brali woreczki z warzyw i próbowali się w nie zapakować, a one rozrywały się. Wszystkie zakupy rozsypywały się po podłodze, o ile klientowi udało się podnieść jednorazówkę. Jeśli nie, to zakupy z powrotem lądowały na kasie. Wtedy klienci naskakiwali na kasjerki z pretensjami: – „Co za jednorazówki macie! Nie idzie się nawet w nie spakować!” Nawet nie komentowałam tego, przecież było widać, że nie są to torby do pakowania. Służyły one do zapakowania cieknących tacek z mięsem, do mrożonek, do lodów. Do świeżych i ciętych przypraw takich jak pietruszka, koperek czy szczypiorek, żeby nie pomoczyć i nie ubrudzić innych produktów.
Po licznych aferach, związanych z rozdzierającymi się woreczkami szefostwo zadbało o mocniejsze torby przy warzywach. Mieli już dość skarg klientów, ponieważ przy pakowaniu ziemniaków, jabłek czy innych owoców foliówki pękały i ludzie zbierali z kas, a czasami i z podłogi porozrzucane produkty. Nie dziwię się im, że byli zdenerwowani, sama też bym była. Jednak mogli włożyć towar w jeszcze jedną czy nawet dwie jednorazówki. Mogli też zapakować w nie mniejsze ilości, ale po co, przecież lepiej jest wydzierać się na kasjerkę.
Mocniejsze jednorazówki na warzywach znikały w oszałamiającym tempie. Ludzie brali je garściami, nie tylko do pakowania, ale i również do kieszeni. Starej nie spodobało się to, dlatego też w niedługim czasie wywiesiła przy wagach karteczkę informującą, iż te jednorazówki służą tylko i wyłącznie do zapakowania warzyw i owoców oraz wszelkie większe ilości tych foliówek będą przy kasie naliczane, tak jak te ekologiczne jednorazówki. Czy miała prawo tak zrobić? Chyba tak, przecież za nie też trzeba było zapłacić. W efekcie znikały te darmowe z warzyw, a nie te płatne z kas.
Przyznaję, że ten sposób poskutkował. Ludzie zaczęli wracać się z paragonem do kas i pytać: – „Co Pani mi tutaj policzyła... jednorazówki? Ja nie kupowałam żadnych jednorazówek!”, zawsze grzecznie informowałam: – „Jednorazówki z warzyw, używane do pakowania pozostałego towaru są naliczane.” Odchodzili wtedy zdezorientowani od kas i już więcej ich stamtąd nie brali.
Nieraz zastanawiałam się nad tym, dlaczego wielu ludzi sądzi, iż wszystko należy się im za darmo. Dziwne, ale ludzie dostawali małpiego rozumu przy akcji z jednorazówkami. Zupełnie tak, jakby wycofywano ze sprzedaży piwo albo chleb. Było to śmieszne widowisko. Czasami miałam wrażenie, jakby ludzie nie potrafili żyć bez kawałka folii. Jakby brak jednorazówki utrudniał im życie, burzył harmonogram dnia, plany, marzenia, nadzieje, jakby bez tych jednorazówek nie potrafili oddychać. Szokujące, ale prawdziwe. Nie wiem, jak to było w innych sklepach w innych miastach, bo aż taką zakupoholiczką nie jestem. Jednak robiąc zakupy w sklepach w swoim mieście, nigdy nie spotkałam się z takim zachowaniem, z jakim miałam do czynienia u siebie w pracy.
***
31 października 2024
Naga prawdaMarek Gajowniczek
31 października 2024
Sobie a muzomMarek Gajowniczek
31 października 2024
3110wiesiek
31 października 2024
czas śmiercisam53
31 października 2024
listopadjeśli tylko
31 października 2024
Rodzinami ruszajmy na cmentarz!Marek Gajowniczek
31 października 2024
Dudinka. Beton i stalArsis
30 października 2024
Słoneczko poplonoweJaga
30 października 2024
Kruchość.Eva T.
30 października 2024
Siła do śnienia życiaBelamonte/Senograsta