25 september 2015

Wyrzut z sumienia

1.
Karetka wyła niemiłosiernie i pędziła przez miasto samym środkiem ulicy. Kierowcy nic nie znaczących samochodzików musieli czmychać raz po raz, to na chodnik, to na trawę i tylko po to, by jeden nieznany nikomu pasażer miał swoje pięć minut z życia. Może to ostatnie jego minuty, więc tym bardziej ważne. Niech ma. Faktycznie, obsługiwany przez damską załogę: młodą sanitariuszkę z równie młodą lekarką, nareszcie mógł czuć się dopieszczony. Pojazdem kierowała również baba, ta jednak, na szczęście, trzymała ręce tylko na kierownicy. Myliłby się, kto by wtedy pomyślał o doczesności takiej sytuacji, bo na myśl zawsze przychodzi problematyka styku płci. Dotyk nie zawsze taki zły (bez podtekstów), zwłaszcza w medycynie. Nad całym towarzystwem czuwała jednak żona delikwenta, której zadaniem było trzymać go za rękę. Dla zapewnienia należytego wykonywania procedur medycznych i tak na wszelki wypadek. Mogła w ten sposób kontrolować dalszy bieg tych wypadków, przynajmniej tak jej się wydawało. Tylko raz się nie udało i dlatego cały ten ambaras. Już nieważne. Miało być na postrach.
Trzymanie męża za rękę to stanowczo więcej niż używanie pilota telewizyjnego niczym berła, nie mówiąc już o wydawaniu setek poleceń słownych albo takich, zapisywanych maczkiem na karteczkach i układanych w tak oczywistych miejscach, że nie sposób ich nie zauważyć, a tym bardziej zignorować. Karteczki nie zawsze jednak były zauważane, a nawet nie były czytane, przynajmniej nie na czas. Żona jest zawsze zaskoczona. Potem za każdym razem, gdy odnajdywała swoje stare karteczki w miejscach jak najmniej oczywistych a jednak bardzo praktycznych, bo tak przynajmniej sądził jej mąż, nie mogła zrozumieć braku jego zrozumienia. Doprawdy trudno wyobrazić sobie, jak radziła sobie ludzkość przed wynalezieniem papieru z tak trywialnymi problemami jak kiwający się kawiarniany stolik, czy obcieranie łydki przez elegancki ale nieco przyciasny but. Podłożenie w odpowiednim miejscu odpowiednio złożonej kartki papieru rozwiązywało też wiele innych spraw. Oczywiście, że dla wielu z nich najlepszym rodzajem papieru bywał stale jednak papier bankowy, ten jednak generował wszakże i także, już zupełnie nowe problemy. Te małżeńskie również i zwłaszcza.
Tak kręcił się ich świat wokół miałkich spraw, które urosnąć mogą do rangi problemów nie do rozwiązania, jeśli się je tylko odpowiednio podhoduje. Wokół słów wykrzyczanych w twarz, co jest jeszcze najzdrowszym sposobem negocjacji, lecz najczęściej zapodanych gdzieś w przestrzeń. I niestety, pomyślanych po niewczasie, już w zagłębiu ciszy. Ich dźwięki wybrzmiewają jak tępe uderzenia w najczulsze miejsca, a wszystko wewnątrz dźwiękochłonnej klatki, z której nie sposób się wydostać. Ciekawe, że prawdziwa kłótnia zaczyna się dopiero po ustaniu dialogu. Dopiero wtedy myśli się o sprawach w taki sposób, jakimi one są, a których nie umiało się przekazać słowami. Zatrzaśnięte drzwi nie pozwalają na kontynuowanie dysputy w języku ciała.
Wiele lat takiego wspólnego pożycia powycierało ostre granice tych dwóch, jakże różnych krain. Stępiło wrażliwość i przyzwyczaiło do poczucia krzywdy, jako nieodłącznego elementu relacji małżeńskiej. Wyświechtane określenie – docieranie płciowe – okazało się jak najbardziej prawdziwe, choć zaskakujące. To było jednostronne tarcie, fizyczny cud świata. Nawet kilogramy diamentowego pyłu nie zmieniły by tej anomalii. No może, gdyby zastosować pył bardzo grubo ziarnisty!
A teraz wszystko to straciło w jednej chwili na znaczeniu, gdy żona całkiem dosłownie i z płomienną, nadgorliwą energią neo-nastolatki pocierała dłoń męża, która już jakby stygła. Nie mogąc zaradzić przeznaczeniu zwróciła się do młodej i pięknej pani doktor i to od razu w tonie nie znoszącej sprzeciwu pretensji, jakby ta młoda kobieta była odpowiedzialna za całe to tragiczne zdarzenie lub atmosferę, która je wyzwoliła bądź doń doprowadziła. Niewątpliwie służba zdrowia powinna przejąć odpowiedzialność za losy każdego zainteresowanego jej usługami, nawet zaocznie zainteresowanego, a nawet całkiem niezainteresowanego i to z chwilą pobrania jego ciała z ulicy czy z domu. O ile oczywiście ów kandydat na pacjenta dysponuje jeszcze swoją psyche. W przeciwnym razie powierza się go innym służbom, które lepiej sobie radzą i z ciałem i z duszą, już niestety z osobna.
Interwencja żony w domenę odpowiedzialności młodej lekarki wyzwoliła ostre fukanie, bo młoda nie miała przecież zielonego pojęcia, jak przyśpieszyć prędkość karetki po zatłoczonej drodze, ani jak utrzymać ciepłotę jadącego w ambulansie ciała. Zrazu kazała męża przykryć jedynie pledem, najlepiej od razu z całą twarzą, bo głowa przecież najszybciej stygnie. Dla uspokojenia sumienia chciała nawet podać coś dożylnego, ale trudno jej było wkłuć się w żyłę w pędzącym i rozchybotanym pojeździe. I w ten sposób ratujący życie lek poszedł pewnie gdzieś obok. Oczywiście skłamała, że lekarstwo zaraz zadziała, czym troszeczkę uspokoiła żonę, a jednocześnie zdenerwowała, obiecując jej szybki koniec męki, bo chyba zostało to troszkę opacznie zrozumiane.
Do tej pory pani doktor zajęta była omawianiem głównie własnej egzystencji. A nawijała bez końca. Pozostałe panie słuchały dopowiadając coś czasem dla żartu. I tak jakoś leciał ten czas w pracy, wcale nie takiej łatwej ani przyjemnej, jak pisali w ofercie studiów dla przyszłych lekarzy. Raz leciał wolniej, a raz szybciej. Przynajmniej się nie dłużył.

2.
Czy czas biegnie jednakowo – myślał tymczasem pacjent nieświadomie wychwytując emocje przewożone w ambulansie. Biegnie, czy jednak skacze. Jak długo trwa jedna chwila? Gdy o niej myślimy, gdy już ją spożywamy, inaczej mówiąc, konsumujemy. Nudzimy się, czy rozkoszujemy chwilą. Już taka prosta analiza prowadziła do wniosku, że chwila jest albo za długa, albo za krótka, a nigdy w sam raz.
Tak, to są owe słynne kryształy czasu – myślał dalej. Nie ma nic pomiędzy. To nie czas, to my skaczemy. Z chwili na chwilę, jak pszczółki po kwiatkach. Tylko łąki nie ma.
Karetka mknęła teraz spokojnie i pozwalała zatopić się w myślach. Każdemu w swoich. Najbardziej myślący był teraz leżący sobie wygodnie mąż. Żadna tam nuda, łepetyna pracowała na najwyższych obrotach. Ale i żadna to była rozkosz. Dylematy i wyrzuty sumienia na przemian ze wspomnieniami wieku najbardziej męskiego, do których z konieczności zaczął już dobudowywać karkołomne uzasadnienia swoich jakże prozaicznych uczynków. Jego górne myśli gwałtownie parowały mu teraz z głowy i kłębiły się już w podsufitce busika. Zapewne zawczasu ewakuowały się w przewidywaniu najgorszego.
Wcale nie bał się śmierci ani związanych z nią perypetii. Był zaprawiony w słownych małżeńskich przepychankach i dobrze wiedział, jak bronić swego przed gromadą dostojnych a jednocześnie zajadłych strażników prawa naturalnego, co miał ich niebawem spotkać na tym innym świecie, tak przynajmniej mu wszyscy obiecywali. Bronić do upadłego, a dobrze wiadomo, co teraz będzie oznaczał upadek. A strażnicy znowu nie tacy wcale święci. Zamiast go witać, zapewne po prostu będą bronić swojego VIP-owskiego, korporacyjnego statusu świętych, znał całe tłumy takich skurwysynów. Po co się dzielić względami Szefa i jego rajskimi konfiturami, gdy można posłać nowego do stu diabłów i to najzupełniej dosłownie. W majestacie prawa pod byle pretekstem, a wszystko w białych rękawiczkach.
Jak uniknąć przekrętu, w wyniku którego miałby stracić wszystko. W końcu całe życie starał się myśleć nie tylko w swoim prywatnym interesie, może nie aż państwowotwórczo, nie miał takich ambicji, ale zawsze dla dobra publicznego. Pewnie nie wszyscy to wiedzieli, tym bardziej uznawali. Ale skazanie na męki piekielne i to z doniesienia prywatnego byłoby skandalem, nie tylko niesprawiedliwością. Tak, najlepiej byłoby dysponować twardymi dowodami, przynajmniej dobrą pamięcią. Nigdy nie zapamiętywał, a tym bardziej nie zapisywał sobie swoich dobrych uczynków. Nieraz gdy, jak uczniaka, odpytywano go o dobre chęci, rozliczano z błędów, nigdy nie umiał wymienić ani jednego pozytywu, nic dobrego o sobie powiedzieć, natomiast jego oczy były wprost zasypane źdźbłami czynów popełnionych dla własnej tylko przyjemności. Te powiększone soczewkami krótkowidza tworzyły wał oddzielający go od zdrowego społeczeństwa. No i mieli już haka. Nawet z samego tylko samooskarżenia wystarczyłoby na karę prawie nieskończoną. No, ale z tym to nie mógł się już pogodzić. Jak najbardziej należało samemu sprawdzić, co to z nim było, przypomnieć sobie wszystkie za i przeciw. Najlepsze by były wizje lokalne, chociaż nie najlepiej się one kojarzą. Odwiedziny tych swoistych i jednocześnie najważniejszych miejsc pamięci. Też niewłaściwe skojarzenia, bo co, może z kwiatami, czy z flaszką? Ech, nieważne, byle tylko zdążyć.

3.
W tym stanie Wojciech nie był już ograniczony rytmem swojego serca. Sekunda nie wyznaczała już żadnego cyklu życia. Dla niego nie oznaczała już najbardziej powszechnego, znanego wszystkim interwału. Owszem, przez wzgląd na tych pozostałych żywych, pulsujących krwią, starał się zachowywać zgodnie z ich odwiecznym rytuałem początku, rozwinięcia i zakończenia. To właściwość każdego bytu w czasoprzestrzeni. Zwłaszcza człowieka rozumnego i dla niego głównie przeznaczona. Nie oznacza to, że różne akcje nie mogą się zazębiać, nawet powinny. Jednak wykonanie czegokolwiek bez tych trzech składników wprowadzałoby niejednoznaczność do opisu rzeczywistości podsuwając trywialną zupełnie odpowiedź na znane wszystkim pytanie, które zarazem straciłoby swój powszechnie uznawany sens. Że można być i nie być jednocześnie. Cóż, nawet w tzw. powszednim życiu nie lubimy takich, co to są, a nie są. Nie przyszli, nie wychodzą. Jak zaufać komuś, kto jest wszędzie, kto widzi i słyszy wszystko. Jak porucznik Colombo, niby już wychodzi, ale jeszcze wraca, by zadać to swoje kluczowe pytanie. Zwalające w niebyt.
Wszystko trwało jedną niekończącą się chwilę, już wiemy, co ona oznacza. Bo stan przejściowy to okres burzliwy. Nic wtedy nie wiadomo, bo woda robi się nieprzezroczysta, mętna. A wygodnie by było być i nie być. W wielu miejscach jednocześnie, po trochu. Postanowił spróbować. Gdy nadarzyła się okazja, to przyszła i pokusa. Piekła nie ma.

4.
Jak się wydaje, wyobraźnia pozwala robić z czasem i z jego biegiem to, co zechce. Zatrzymać, na przykład. Wojciech całymi latami skręcał w inną niż trzeba ulicę albo wysiadał z windy nie na swoim piętrze, tylko po to, aby wikłać się w coraz bardziej skomplikowany układ. I czas zatrzymał się na kilka dobrych lat. A nawet powtarzał, w coraz to bardziej wyrafinowany sposób. Myślicie, że Wojciech nie wyobrażał sobie końca tego układu. Oczywiście, to wydawało się bardzo proste, choć nieco bolesne, jak zatrzaśnięcie pianina. Owszem, wali wiekiem po palcach. Coraz silniej z wiekiem, bo pewnie jakieś tam przyzwyczajenie. I co? Już potem nie otworzysz? Trzeba dobić gwoździami, zalutować. Jak trumnę. Zamykanie wieka jest głośne, spektakularne. A przecież wszystko można wyjaśnić rozmową, przyznaniem się do winy. Trzeba umieć spojrzeć prawdzie w oczy i zmierzyć się z jej wzrokiem. Jeśli prawda to rzeczywistość i odwrotnie. A to już niekoniecznie. Więc może lepiej nie patrzeć.
Tak…, wiele razy, przez wiele lat, gdy tylko dysponował czasem i nikt nie widział, otwierał cichaczem swoje pudełeczko marzeń i wspomnień. Ile razy zapragnął. I do syta.
No, ale teraz będzie musiał wyjaśnić, po co tak. To proszę Wysokiego Sądu wszystko przez moją dobroć – wymyślił sobie takie usprawiedliwienie, że trudno nawet polemizować. Wiadomo, że są ludzie, którzy nie potrafią odmówić. Potakują w mniemaniu, iż nie czynią żadnej krzywdy ani przykrości. Uśmiechnięci obiecują i wzbudzają nadzieję. Ale…, nie potrafią też dotrzymać. Cóż mają robić, gdy przychodzą do nich kolejni znajomi czy nieznajomi i proszą o coś całkiem odwrotnego, sprzecznego. Jak dziwić się wtedy, że wiatr nagle zmienia kierunek.

5.
Więc teraz wrócił. Ale, jak myślał, miał ku temu poważne powody. W końcu zostawił ją kiedyś samą, bez środków do życia. Wyrzuty sumienia lub zwykła litość kazała mu teraz zadbać, zaspokoić, a w każdym razie zachować się. Jego szlachetny gest został też i doceniony. Jego była dziewczyna postanowiła pokazać, ile ten facet stracił przez lata swojej nieobecności, jaki wielki błąd kiedyś popełnił. Comeback odbył się naturalnie i prawie bezszelestnie. Może to ona wyśniła go sobie, przez całe lata czekała. Wyobrażała sobie jego odwiedziny, święta i pożegnania albo też stałą obecność. No i tę cielesną. Przede wszystkim. Można powiedzieć, że pojawienie się Wojtka na progu, to jak przyjście z pracy. Nie miał tylko kluczy, ot, jedyna różnica. Od razu zajął się, czym powinien, czekały na niego drobne przybory i ubrania a nawet bibeloty. Oczywiście komputer, co, jak okazało się, stanowiło pewien problem natury technicznej. Maszyna ta nie miała bowiem żadnego zasilania, a wiadomo, że urządzenia elektryczne lepiej działają po podłączeniu ich do sieci. Cóż, to było małe przeoczenie w planowaniu pożycia.
Trudno oceniać, czy były inne uproszczenia. Nie sposób jest bowiem ustalić czasu trwania tego, jak to właściwie nazwać, dajmy na to, romansu. Przecież właściwie to on się nie zaczął, a nie wiemy też, czy się skończył. Owszem wiemy, karetka miała do przejechania kilkanaście kilometrów, co w najgorszym korku może trwać nawet kilka godzin. No, ale nie dni, tym bardziej miesięcy.
Rozochocony lekkością odnajdywania szczegółów czasoprzestrzeni postanowił po drodze z pracy wstąpić do pobliskiego, jak mu się teraz wydawało, baru. I tylko po to, by sprawdzić, czy pracuje tak jeszcze dziewczyna o pięknych oczach. Nie zdążył powiedzieć jej kiedyś najważniejszego, a już porwał go nurt życia. Wino, kobiety i niestety praca. Wtedy jakoś nie narzekał na brak brania czy uznania. To nic, że teraz obiad wystygnie i miejsce, którego nie zagrzał jeszcze na dobre, będzie dziś puste. Tylko dziś, przecież wróci. Choć i to nie jest takie pewne. Czas przypomnieć sobie niefrasobliwość tamtej chwili, gdy decyzję podjął na stopniach autobusu. Nie zapamiętał tylko, czy wsiadał, czy wysiadał. Często widział ten błyszczący wzrok odbijany w szybach tylu potem przeszklonych drzwi. Z czasem przyzwyczaił się do zagadkowego zjawiska, ale nigdy nie zrozumiał, dlaczego niektóre wejścia stały przed nim otworem, a bywały takie, że cofał się, aby nie poczuć na sobie wzroku. Wzroku nie do odwrócenia. Własnego.

6.
Dużo było stopni swobody myślenia o tamtym wieczorze. Zaczęło się niewinnie, niby. Od podania ręki. Pieściłem ją bezczelnie pod stołem. A potem ta cud dziewczyna znikła razem ze swoim tajemniczym uśmiechem. Na chwilę znaczy się. Spod obrusa wyrosła nagle jej znajoma głowa, co spowodowało dyskretne oddalenie się wszystkiego na dalszy plan. No i sprawa się rypła. Dyskrecja dyskrecją, ale zobaczyli wszyscy, choć wszystko co istotne, działo się pod obrusem. Obciach, skandal, ale jakoś tak po chwili przy stole zostali sami już tylko faceci, a stopnie swobody urosły im nieprzyzwoicie. To nic, że cała ta scena nie wydarzyła się jeszcze. Zatem, dla uzyskania wyższego napięcia, można by dodać do tego zeznania jeszcze kilka co swobodniejszych słów. Stopień mniej, czy stopień więcej i tak już wszystko jedno. Tak, żeby podkręcić emocje chwili, to warto by zauważyć, że ta dziewczyna pod stołem nie była przecież brunetką, którą dobrze znałem, ale blondynką, więc musiała nastąpić najwidoczniej zamiana pań. Na pewno zaszła pomyłka, chyba że to ja pomyliłem odcienie. Tak, na pewno. Uspokoiło mnie, że podmianka nie była dla nikogo widoczna, nie będę się musiał spowiadać. Widoczna pewnie tylko dla dziewczyn pod stołem, które rozrabiały coraz śmielej i na pewno nie omyłkowo. Cały stół aż się podnosił, przewracały się szklanki. Leżąca na stole butelka sama kręciła się raz w lewo, raz w prawo i bezustannie wskazywała na mnie swoją ciemną, głęboką szyjką. Siedzący naprzeciwko facet mrugnął do mnie porozumiewawczo jednym okiem, tym samym utwierdził mnie w przekonaniu, że nic poważnego się nie stało. I on zapoznawał się właśnie z pewną nieznajomą, której trudne do zidentyfikowania fragmenty kryły się pod obrusem. Moje ewentualne wątpliwości to tylko efekt pomówienia mnie przez własne alter-ego, które w hałaśliwy sposób przeszkadzało mi w wykonywaniu, jak to się mówi w języku prawników, tych no…, innych czynności. Muszę z nim pogadać, wszystko wyjaśnić, ale to już później, nie chciałem poważnymi słowami psuć sobie tej chwili. Która trwała za krótko. Tyle co myśl.

7.
I mam jeszcze koronny dowód swojej wierności. Przecież moja własna dłoń przez cały spoczywała na kolanie żony. I była taka sztywna i zimna. Na pewno nie stało się nic. Na pewno. Jednak zastanawiałem się, czy ta karetka dojedzie do celu, czy nie zmienić biegu czasu. To wszystko się jeszcze nie wydarzyło do końca, więc może nie wydarzyć się wcale. Wystarczy chcieć. Wszystkie myśli, niczym słowa zeznania, można odwołać, wybudzić się w porę i zasnąć znowu, już politycznie. Tak łatwo przenosić się z kryształu na kryształ. Z jasnego na ciemny, znowu na jasny. Dobry, zły, wszystko jedno. Jeden skok i wszystko jest moje, znów. Tak najwygodniej. Jeszcze kilka kilometrów. Przypomniałem sobie, jaki jestem dobry. Dobre mniemanie o sobie to połowa sukcesu. Postanowiłem teraz wszystko naprawić. Na szczęście w całym mieście był totalny korek. Na pewno zdążę wrócić do karetki, doszlusować choć na ostatnią chwilę i położyć się pod pledem, jakbym tam spał wiecznie.
Najwyżej się facet nie wybudzi ze śpiączki, zabierze wtedy całą swoją historię ze sobą. Do grobu. Tę zmyśloną także. Przecież nikt go nie oskarży na pogrzebie, wtedy mówi się tylko dobrze. No, albo wcale. Więc nic nikomu do tego. To nie jest opowiadanie science-fiction. To wybujała wyobraźnia, którą można sobie układać, jak nam się podoba, niczym glinę. Jak przyzwyczajenie czy nawet nałóg, a najlepiej, jak wolna wola. To ostatnie określenie podobno wymyślili ci najbardziej uzależnieni.
Wiadomo, że dla utrzymania zainteresowania potrzeba coraz silniejszego bodźca. Neuropsychologia wyjaśnia wszystko chemią. Jaką chemią, gdy ja już jestem prawie zimny trup. Zatrzymanie krążenia. Młoda lekarka stanęła jednak na wysokości zadania i rozpoczęła reanimację. Oczywiście metodą usta-usta, tak sobie pomyślałem. W istocie pani doktor zainkubowała mnie całkiem profesjonalnie, trochę brutalnie, lecz nie posługiwała się przy tym ani długopisem, ani tym bardziej nożyczkami, jakże ulubionymi narzędziami do polowej tracheotomii, bez której się na szczęście obyło. Swoimi długimi zręcznymi palcami gliglała mnie potem po klatce piersiowej, co w nomenklaturze doktorowskiej oznaczało stymulację zakończeń nerwowych, a w zamyśle miało być masażem serca. Chyba jednak skutecznym. Bo wtedy ból wrócił.

8.
Byłem wściekły. Na nią. Znowu nie jestem sobą a jedynie ścierwem, które nie potrafi nawet skutecznie się zabić. Chciałem dać głupiej małpie w twarz za taką przysługę. Albo odgryźć jej smukłą dłoń. Nawet zdzira nie umie zastrzyku zrobić. Nie dorobiona dziewucha. Nie idzie wytrzymać, a już było tak miło. Zaczną się teraz korowody na izbie przyjęć. Kolejka tych na cito dłuższa niż tych planowych.
Żona stale trzyma mnie za rękę. Nie bardzo mam czucie w palcach, ale to jedyna rzecz, która mam. Wiem, ręka, podobnie jak żona, nie jest rzeczą. Kiedyś się o nią prosiło. Pech, gdy się jej nie dostało. I pech, gdy dostało. No, tak. Żartuję. Dla podtrzymania fasonu. Chce mi się spać, nie zmrużyłem oka przez całą drogę. Ale mam i swój sen, i chciałbym go teraz opowiedzieć wszystkim, zwłaszcza żonie. Aby wyrzucić to wszystko z sumienia, jak teraz się mówi, zresetować sobie wyobraźnię, czyli zacząć wszystko od nowa. Będzie nam wtedy łatwiej żyć, jak mi poradził mój alter-ego. Jemu na pewno.

Ale, chyba lepiej nie opowiem. A to były zupełnie niezapomniane chwile.

/materiał poufny, przed przeczytaniem spalić/




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1