31 october 2013

Wilczy uśmieszek.

o3/2o12
 
 
Wilczy uśmieszek.
 
"Kiedy umieram jestem najsilniejszy"
 
                           Glaca
 
Miasto spało. Nieprzyjemna, lepka mgła wisiała nisko nad brukowanymi ulicami, ceglane ściany budynków były wilgotne. Okna zdawały się płakać. To nie była spokojna noc. To był dziki, upiorny czas bez gwiazd, ten rodzaj nocy podczas których ci, którzy widzą więcej niż zwyczajni śmiertelnicy, wiedzą, że gdzieś Coś się wydarza. Nienazwana groza przyniosła strach do dziecięcych snów. Ludzie rzucali się w łóżkach. Koty czekały. Tylko jedna osoba nie spała. Jak zawsze, on nigdy nie spał. Siedział na łóżku z surowego, nieheblowanego drewna próbując poradzić sobie z rzemieniami butów. Ciemne oczy, w których nie było litości, które widziały zbyt wiele były zwężone w półmroku panującym w pokoju. Kołkowate palce miały problem ze swoim zadaniem. Mężczyzna pociągnął głęboki łyk z butelki z zielonego szkła, która stała przy łóżku. Płyn rozgrzał jego żołądek. 'Dobra gorzałka jest dobra' pomyślał. Uśmiechnął się uśmiechem padlinożercy spoglądającego na rozkładające się truchło. Lata temu jego matka nadała mu imię ale teraz ono nie było istotne. To imię było dobre dla człowieka nie dla niego, o nie był zwyczajnym zjadaczem chleba, już nie. Był rodzajem instytucji. Dla ludzi, którzy chcieli robić z nim interesy i dla siebie samego miał inne imię, odpowiedniejsze. Był Tropicielem. Był specjalistą od znajdowania i likwidowania funkcji życiowych ohydnych stworów i innych zapomnianych przez Boga i ludzi potworów. Teraz przygotowywał się na łowy. Nie wierzył w moc amuletów i zaklęć ochronnych nie przeszkadzało mu to jednak mieć niewielkiej gałązki drzewa Kaina (Nie mam pojęcia jak to to nazywa się po polsku, w każdym razie drzewo Kaina jest powszechnie znane z tego, że chroni od złego, występuje bodaj w Grecji i Hellboy też zawsze miał przy sobie jego gałązkę. przyp. tłum. czyli mój) w jednej z kieszeni swojego gigantycznego skórzanego płaszcza ze srebrnymi guzikami. (Nie przywiązywał także wagi do higieny osobistej, nie przeszkadzało mu to jednak zawsze mieć przy sobie haftowanej chusteczki).
Strach przychodzi jako pierwszy. Wszechogarniające uczucie, które zmusza cię żeby biec, biec tak daleko jak możesz i kiedy już nie masz sił, kiedy już nie możesz dalej, kiedy nie masz powietrza w płucach a przed oczami pojawiają ci się migoczące punkciki i czerwone koła, to strach pcha cię dalej, to on próbuje uratować ci życie.
Bert biegł. Biegł jak gdyby stado ogarów piekielnych było na jego tropie. Słyszał o Tropicielu. Ludzie opowiadali o nim historie. Wyszeptane opowieści o wielkim niebezpieczeństwie i ogromnej nikczemności. I strachu, te historie ociekały strachem (i krwią, żeby być szczerym). Długie, rude kręcone włosy zaczepiały się o gałęzie wysokich zarośli, jasne zielone oczy o migdałowym kształcie były szeroko otwarte. Biegł jak nigdy wcześniej, jak dzikie zwierze, które wie, że zatrzymać się znaczy zginąć, a ostatnią rzeczą, której teraz potrzebował była śmierć. Słyszał opowieści, znał je wszystkie. To nie były historyjki, które opowiada się szczeniętom na dobranoc. Te historie istniały po to żeby pamiętać o tych, którzy odeszli, zostali zamordowani, żeby być bardziej ścisłym. Starszy brat Berta na przykład. Wstawiony Kieth, dobry chłopak, wszystko by zrobił dla kumpli, znał dobre dowcipy i potrafił pić. Nigdy nie wychodził z Lasu, nie licząc tego jedynego razu. Wystarczyło. Jego ciało wisiało na bramie miasta przez kilka tygodni. Bert słyszał plotki, że czaszka Keitha'a znajduje się w ratuszu i jest pokazywana ważnym gościom przybywającym do miasta. Musiał biec do Lasu. Oni nigdy nie wchodzą do Lasu, nawet Tropiciel. Czuł zapach głuszy, nie była daleko. Słyszał jak ptaki rozpoczynają swój koncert tuż przed świtem. Pieśni nadziei. Bert czuł jak jego usta wykrzywia uśmiech, zrobił to. Przeżył. Na  jego twarz wypłynął szeroki, błogi uśmiech szaleńca. I wtedy poczuł ból, dokładnie pod lewą łopatką. Zanim stracił oddech i przytomność poczuł gęstą, lepką strugę krwi spływającą wzdłuż kręgosłupa.
Był profesjonalista, wszystkie jego polowania były doskonale zorganizowane, dokładnie tak samo jak to. Tropiciel był dumny ze swojego imponującego arsenału różnych rodzajów broni, które mogły sobie poradzić praktycznie ze wszystkimi wybrykami natury na całym świecie. To było łatwe, prawie zbyt łatwe żeby polować. Z czasem łowca zmęczył się całą tą łatwością, brakiem wyzwań. Tropiciel podszedł do ciała swojej ofiary. Stary mężczyzna patrzył na postać rudego, młodego samca, który leżał i umierał na błotnistej ścieżce prowadzącej do Lasu. "Nie tak szybko" - Wyszeptał Tropiciel szorstkim, chropowatym głosem przypominającym odgłos jaki wydają krucze szpony na szkolnej tablicy.
Na początku Bert nic nie czuł a potem ból wybuchł paroksyzmem prawie nie do zniesienia. Wiedział, że upada. Widział ziemię tuż przed swoją twarzą, czuł zapach bagiennego gruntu, drzew i wolności. Słyszał chrapliwy głos swojej zagłady i wiedział, że rzeźnia zaraz się zacznie. "Zatańczymy ?" - Bert poczuł mocny uścisk na ramieniu. Ktoś go odwrócił. Zobaczył różowiejące niebo i pomyślał, że zaczyna się dzień. Nagle tuż przed jego twarzą ukazała się twarz. Patrzył prosto w ciemne, nienawistne oczy starego człowieka, który przypominał starego, wyliniałego kruka. "Nie tańczę z nieznajomymi" - stęknął Bert.
"Bystrzak" - mruknął Tropiciel z wilczym uśmieszkiem na twarzy - "Lubię bystre szczeniaki...ze spryciarzami jest dużo bardziej...interesująco - Złapał Berta za włosy i brutalnie zmusił do wstania. Bert krzyknął z bólu. "Nie maż się przyjacielu, koniec końców jesteś potworem, zachowuj się jak jeden z nich". Bert zdał sobie sprawę, że nie czuje zupełnie nic, nie był już przerażony, nie czuł bólu, był tylko ciekawy co wydarzy się za chwilę. Wiedział na pewno, że nie zamierza być żałosny, nie może dać temu monstrum satysfakcji. Z ogromnym wysiłkiem stanął na własnych nogach i spróbował skupić wzrok na przypominającym ptaka staruchu - Przepraszam pana bardzo, wiem, że to bardzo osobiste pytanie - czuł spływającą po plecach krew - jest pan najzupełniej pewien, że jest pan zdrowym psychicznie człowiekiem ? - Co ? - brew myśliwego uniosła się niebezpiecznie. Bert z trudem podszedł do ogromnego głazu leżącego nieopodal ścieżki i usiadł na nim. Wziął kilka głębokich oddechów - Słuchaj pan...- powiedział z trudem - ...to nie jest najzupełniej...normalna rzecz, którą może robić człowiek...szlajać się po okolicy z przedmiotami powszechnie uznawanymi za niebezpieczne - tu wskazał na trzymaną przez Tropiciela kuszę - i strzelać do ludzi podczas gdy oni wracają do domu. W zasadzie to bardzo dziwne i jestem prawie najzupełniej pewien, że nielegalne. Wiem, że ludzie potrzebują odskoczni żeby nabrać dystansu - kolejna porcja powietrza - do swoich marnych i żałosnych żywotów, ale pańska metoda po prostu nie może być słuszna. Nastąpiła długa chwila ciszy podczas której brew Tropiciela prawie dotknęła cebulek jego włosów. Bert licząc krople krwi, które spadły z jego pleców tworząc malownicze wzory na ścieżce, próbował oddychać regularnie. Co było coraz trudniejszym zadaniem. Kiedy cisza zaczęła być nie do wytrzymania dodał - Z całym szacunkiem oczywiście. Tropiciel otworzył usta, zamknął i otworzył ponownie - Zarabiam na życie - powiedział powoli. Bert czuł, że traci przytomność, wiedział, że nie może tego zrobić w tej chwili. Musi to rozegrać, to był jego ostatni występ, w końcu był Bertem Błaznem, nie mógł przepuścić takiej okazji. To będzie kolejna bajka nie-na-dobranoc. - Poza tym - Staruch kontynuował - Jesteś potworem, tak jak wszyscy tobie podobni, zdziwaczałe błędy natury. Diabelskie nasienie. Siejecie ferment w zdrowym społeczeństwie. Nie macie zalet, zżera was niemalże nieludzka żądza siania zagłady i chaosu. Bert zakaszlał a z jego ust wypadło parę zakrzepłych grudek krwi - Nie nadążam, jesteśmy ludźmi czy nie ? Nie chciałbym być niegrzeczny, próbuję po prostu zrozumieć. Przeszły go dreszcze, utrzymanie otwartych oczu było wyzwaniem. - O co ci chodzi ? Bert westchnął głęboko - Powiedział pan, cytuję : zżera was niemalże nieludzka żądza zagłady i chaosu...cokolwiek to znaczy. W każdym razie, przypuszczam, że jeżeli kogoś zżera NIEMALŻE NIELUDZKA żądza...to ta osoba właściwie jest człowiekiem ? Bo jakżeż to porównywać zwierzęta stosując normy zarezerwowane dla ludzi ? Tropiciel patrzył na Berta z szeroko otwartymi oczami i ustami. Podszedł bardzo blisko i pochylił się do twarzy Berta, ich nosy prawie się stykały. Bert poczuł nieprzyjemny zapach cebuli, czosnku i czegoś nadgniłego z ust myśliwego. Zdał sobie sprawę, że sytuacja w gruncie rzeczy go bawi, ta mała komedia wyreżyserowana przez Berta Błazna. Berta potwora. Berta wilkołaka. To było...interesujące. Tropiciel wziął głęboki oddech  zaczął mówić, jak gdyby recytował z pamięci coś, czego nauczył się w zamierzchłej przeszłości - Ty i wszyscy przedstawiciele twojego gatunku nie powinniście istnieć i ja jestem tym, który poprawia tę ohydną aberrację od porządku rzeczy. Znajduję was. Niszczę was. Jestem Tropicielem i Niszczycielem...
- Pańskie poświęcenie pracy niebezpiecznie ociera się o szaleństwo...to...imponujące...
-...Uzbrojonym Bożym Ramieniem. Młotem Sprawiedliwości...
-...to kalka. Tropiciel przestał mówić - Co ? Bert uśmiechnął się krzywo - Młot Sprawiedliwości, słyszałem to wcześniej "Malleus Maleficarum", mówi to coś panu ?
- Czy to ma znaczenie ?
- Cóż...dla mnie prawdopodobnie nie. Jednak dobrze jest znać klasyków w swojej dziedzinie, nie uważa pan ? Przypuszczam, że zna pan Aldhelma ?
- Znam co ?
- Właściwie kogo, Aldhelm, dobry koleś, autor "Księgi Potworów", absolutnie wymagana pozycja dla profesjonalisty takiego jak pan.
- Napisał co ?
- 'Liber Monstrorum de diversis generibus', w moim, wolnym i oczywiście niedoskonałym tłumaczeniu: Księga potworów różnych rodzajów...bardzo...ciekawa lektura. Bert wiedział, że igra z ogniem, wiedział, że Tropiciel się irytuje, ale nie mógł się powstrzymać. Poza tym był zmęczony, śmiertelnie zmęczony - Albo...może..."Niesamowite stworzenia - potwory różnych gatunków"..doprawdy nie wiem jak przetłumaczono tytuł, czytałem to po łacinie. - zakończył słabym głosem. Tropiciel patrzył na niego wilkiem - Słuchaj, jestem myśliwym, to jest mój teren, a ty jesteś dziką, niebezpieczną bestią...
- Z całym szacunkiem...z mojej perspektywy sytuacja rysuje się zupełnie inaczej...
-...ale dam ci szansę...BIEGNIJ!
Bert nie mógł przypuszczać, że ma w sobie jeszcze tyle siły. Nie spodziewał się, że tak bardzo chce przetrwać...żyć. Biegł tak jakby naprawdę miał szansę, a potem, po nie więcej niż czterdziestu krokach usłyszał głos śmierci  cichy gwizd wystrzelonej strzały. Zamknął oczy.




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1