5 października 2011
Celina
"Wszelkie
podobieństwa do Celiny, którą większość z Was zapewne zna, są nie tylko
nie przypadkowe, ale wręcz zamierzone. Kto Celiny jednak nie poznał,
chętnie posłużę mu pomocą."
Kiedy ją poznałem miała
ledwie siedemnaście lat. Nie lubiła mężczyzn, chłopaków traktowała
ambiwalentnie, kobiety natomiast uważała za podłe żmije, nie chciała
mieć z nimi nic wspólnego. Trudno było ją zrozumieć, właściwie wydawało
się, że wystarcza jej, jej własne towarzystwo i stary, zaniedbany
kocur, który czasem kręcił się koło jej domu. Karmiła go, wyrywała
kleszcze i głaskała godzinami. Zdawało mi się czasem, że nawet z nim
rozmawia, opowiada mu coś czule, patrzy w oczy jakby czekała na
odpowiedź. Dziwaczka. Tak ją postrzegałem, ale mimo to, czułem do niej
niezrozumiały pociąg. Nie, nie był to pociąg seksualny, z resztą sam
miałem wtedy niewiele więcej lat, niż ona, była to raczej chęć poznania
czegoś nowego, czegoś czego nie rozumiałem, a bardzo chciałem
zrozumieć. Zakradałem się więc w zagajnik, który otaczał jej stary,
poniemiecki dom i godzinami obserwowałem jak kręci się po podwórku.
Latem rozkładała koc w sadzie, zdejmowała dżinsy, haftowane, bodajże
lniane bluzki i rozkładała się jak kocica pod czereśnią. Leżała na
brzuchu, wymachiwała nogami i gryzła owoce, lubieżnie wypluwając pestki
i oblizując krwistoczerwone usta. Była lubieżna, mimo, że nie mogła
wiedzieć, że ktoś ją obserwuje. Wychylałem się wtedy śmielej (drzewa
pełne bujnych liści zakrywały mnie lepiej, niż jesienią, czy wiosną) i
wpatrywałem się jak w obrazek. Nuciła coś pod nosem, a ja starałem się
wyłapać każdy szmer, najdrobniejszy szelest jej ust, cokolwiek co
mogłoby przybliżyć tajemnicę, rozjaśnić mój umysł i zrozumieć po co
właściwie za nią łażę.
Miała małe, sterczące piersi, wklęsły
brzuch i wąskie, niemalże męskie biodra. Nogi proste, pokryte
delikatnym meszkiem, stopy drobne, paznokcie u stóp w jarmarczny sposób
wymalowane czerwonym lakierem. Nie wygląd, a sposób w jaki się
poruszała przyciągał moją uwagę. Chodziła po podwórku tanecznym
krokiem, jakby nieobecna, jakby wszystko było jej zupełnie obojętne.
Łowiła wzrokiem niewidzialne obrazy, uchem niesłyszalne dźwięki, rzeczy
dotykała w niewyobrażalnie delikatny sposób. Mimo, że czasem miałem
wrażenie, że coś knuje, nie przestawałem jej podziwiać.
Właśnie wtedy wyobraziłem sobie ją jako syrenę, która ociera krew z ran
wojownika, pot z jego czoła i przykłada mu do spękanych ust łyżkę z
gorącym rosołem, który ma postawić go na nogi przed kolejną bitwą. Tym
wojownikiem miałem być oczywiście ja. Zniszczony wojenną pożogą,
prześladowany przez wrogów, zmęczony zasypiałem w marzeniach na jej
łonie. I chyba któregoś dnia zasnąłem zbyt mocno, bo obudził mnie jej
głos:
- Marcel? Co ty tu robisz?
- Cholera! - syknąłem cicho i zerwawszy się potknąłem o kamień - kurwa! - dodałem wycierając krew z rozbitego czoła
Oto leżę, więc na tapczanie w jej pokoju, a ona ociera mokrą gąbką me rozbite czoło. Tak spełniają się marzenia.
Patrzyłem jak łapczywie ściska gąbkę, jak unosi ją do góry i wyciska
mydliny, a później delikatnym ruchem wyciera zaschniętą krew z głowy.
-Skąd wiesz jak mam na imię? – zapytałem
-Zabawny
jesteś – zachichotała i rozciągnęła się jak kotka – Siedzisz w tych
krzakach od miesiąca, a ja miałabym nie wiedzieć kim jesteś?
Ścisnęło mnie w dołku, poczułem wstyd i zaniemówiłem. Właściwie co
można w takiej sytuacji powiedzieć? Nic. Wybrałem więc milczenie i w
milczeniu rozglądałem się po pokoju.
-Przyniosę ci rosołu – zagaiła, po czym wstała i zniknęła w drzwiach kuchni.
„Rosołu!” - pomyślałem - „uważaj o czym marzysz, bo się jeszcze spełni”
Zanim wróciła z gorącym talerzem, wypatrzyłem regał pełen książek.
Zupełnie nie pasował mi do tej dziury, starej, zaniedbanej chaty
cuchnącej pleśnią i wiecznie mokrym praniem. Z całym szacunkiem do
Celinki (wtedy jeszcze nie znałem jej imienia), ale nie wyglądała mi na
kogoś kto lubi czytać. Nie, to nie intelekt mnie w niej pociągał.
Intelektualistki mogą pociągać tylko w wielkomiejskich kawiarniach, na
wsi liczy się zadziorność i zaradność. Celinka była sprytna, tajemnicza
i nie mówiła za dużo.
-Jedz póki gorące – podsunęła mi parujący
talerz pod nos i kiedy wpałaszowałem wszystko, parząc brodę przydługim
makaronem, nie wytrzymałem i zapytałem:
-Wojna i Pokój. Czytałaś?
-Co?
-Zawsze
uważałem, że kobieta, która czyta „Wojnę i Pokój” jest niezwykłą
romantyczką, że ma niezwykłą duszę, marzycielską, ze tęskni za stepem,
przygodą, szaloną miłością. Nadal tak uważam.
Celinka zachichotała, zakryła dłonią usta i zabrała pusty talerz.
-Ale ty to mądry jesteś Marcel.
-No tam, na półce – wskazałem regał z rzędem książek - „Wojna i Pokój”, nie czytałaś?
-Aa,
tam! To książki starego. Z opieki przyniósł. Tak mówi przynajmniej.
Powiedział, że nie mają kasy, ale jakaś babka co tam pracuje się
zlitowała i przyniosła je ze starej biblioteki co to ją zamkli, bo
ponoć nie ma komu pracować w niej i dała staremu. Leżą tak już, bo ja
wiem? Z pół roku będzie. Ale Marcel, wiesz co? Bo ty tak o tym
marzycielstwie... Ja tobym chciała tak do NRF – u pojechać, za jakiego
Niemca pójść. To byłoby życie, na wczasy by mnie brał, na Hawaje, albo
do Ameryki.
To nic, to nie szkodzi, że Celinka nie czyta, nie
szkodzi, że o Niemcu marzy. Niech sobie marzy, każdemu wolno. Ja
tonąłem w jej rozmytym spojrzeniu, gubiłem się we mgle, która zasnuwała
jej oczy, moje wnętrze tańczyło wraz z jej wąskimi, prawie męskimi
biodrami, a słowa jej, tak proste i tak szczere grały mi w sercu jak
Szopenowskie mazurki. Tęskniłem za nią, jak Fryderyk za ojczyzną.
Okazało się, że Celinka bardzo lubi herbatę, do niej łyżeczka cukru i
cieniutki plasterek cytryny. Opowiedziała mi, że pije nawet pięć herbat
dziennie i właśnie teraz ma ochotę na kolejną. Wstała więc, zabrała ze
sobą krzesło i postawiła je przy kredensie. Oznajmiła mi, że herbatę
trzyma na samej górze, a że kredens jest wysoki nie sięga tam bez
pomocy. Mało tego, krzesło nie wystarcza, więc pod każdą z nóg ląduje
po jednym tomie „Wojny i Pokoju” i po jednym tomie „Cichego Donu”. Na
tak ustawionej budowli łatwiej sięgnąć po pudełko z herbatą.
W jakiś dziwny sposób zrobiło mi się żal tych książek, chciałem je jakoś uratować, więc spytałem, czy by mi ich nie pożyczyła.
-Jak
chcesz je czytać, możesz przychodzić do mnie. Ja się będę opalała, a ty
będziesz sobie czytał. Tylko jak starego nie będzie... Jak popije robi
się złośliwy. Właściwie to się ciągle czepia, gada głupoty.
Przez
następne długie, lipcowe dni siedziałem pod czereśnią i czytałem. Kiedy
ojca Celiny nie było w domu, zmęczony upałem wchodziłem do jej pokoju,
otwierałem colę i czytałem dalej. Nawet nie zauważyłem kiedy koło niej
zaczął kręcić się rywal. Musiał zacząć już na początku sierpnia, pewnie
podlazł do płotu, zapytał o drogę, a potem żartował. Celinka
chichotała, on podbudowany tym jej chichotaniem żartował jeszcze
żarliwiej, ona chichotała jeszcze głośniej, aż zaprosiła go na
podwórko. Usiedli pod czereśnią, on mierzył ją wzrokiem, ona
kokietowała, żartowali. Raz za razem przychodził pod ten płot, coraz
śmielej, wpraszał się, wchodził coraz bardziej całym sobą i coraz
bardziej wypychał sobą tę jej pozorną nieśmiałość. W połowie sierpnia
nie było juz czereśni, przyniósł więc wino, Celince zaszumiało w
głowie, zgięła się wpół, opadła na jego rękach. Podtrzymał ją, posadził
na kocu, znowu zachichotała. Nalał szklaneczkę, podsunął pod nos:
-Napij się jeszcze, wzmocni cię – pewnie tak powiedział. Może nawet jej pomógł, przechylił szklaneczkę, wypiła.
Później wsadził łapska za bluzkę (bawełnianą zdaje się), opierała się,
ale słabo. Zamknęła oczy, zbliżyła twarz do jego twarzy, usta do ust,
zaczęli się całować, jego łapska poczynały sobie coraz śmielej, ona
rozpalała się coraz bardziej i juz tylko resztkami zdrowego rozsądku
szepnęła: „Poczekaj. Nie tutaj” i poszli, popełzli raczej w tej
miłosnej pozie jak węże zdradliwe do jej domu. Jakżesz musiała się
przerazić gdy przypomniało jej się, że z książką w jej pokoju siedzę
ja. Złapała go za rękę, pociągnęła do jadalni, wiedziała, że stary
siedzi w knajpie i do wieczora jak zwykle nie wróci. Zamknęli się tam
zdrajcy podli, zrzucili serwetę ze stołu i na stole tym dokończyli
dzieła. Zdarł z niej dżinsy (na pewno chichotała), później koronkowe,
białe majteczki, które zawsze jej z tych dżinsów wystawały, zrzucił
swoje portki, gacie i zanurzył się w niej, jęcząc i sapiąc jak parowóz.
Pewnie opadli później na stary fotel, który nie wiedzieć czemu stał w
jadalni, zbierał kurz i pleśń. Zapalił papierosa, pokazywał jej tatuaże
i obiecał, że tutaj oto, na prawym ramieniu już wkrótce wytatuuje sobie
jej imię. Każe wyryć fioletowe serce, w środku fioletowy napis:
„Celina”. Była wniebowzięta, daję za to głowę. I w tym wniebowzięciu
została, gdy przyszli do mnie i zawadiacko się przywitali. Miała
potargane włosy, lubieżnie rozmazany uśmiech, mętne, pijane oczy i
jakiś dziwny, nie swój głos:
-Marcelku, to mój przyjaciel. Zabierze
mnie do miasta i tam mi pokaże jak wygląda życie. - uśmiechnęła się do
niego, pocałowała w policzek i spojrzała na mnie jakoś tak dziwnie, tak
inaczej, pogardliwie wręcz – bo on ma mnóstwo perspektyw, a ty
Marcelku, ty... - zrobiła niemiłosiernie długą pauzę - niestety w tych
książkach to ty zginiesz. Ciebie to zjedzą w życiu i sobie nie
poradzisz, bo ty tam w tych książkach to żadnych potrzebnych mądrości
nie znajdziesz.
Wyciągnąłem frajersko dłoń, podszedłem do niego i przedstawiłem się:
-Marcel jestem.
-Ziutek,
miło mi. - potrząsnął ręką tak, że nieomal nie wybił mi barku, po czym
zawarczał żartobliwie do Celinki, podgryzł jej ucho i zarechotał.
Zrozumiałem, że nie mam już tu czego szukać, odłożyłem książkę na łóżko, pożegnałem się i wróciłem do domu.
Po
latach niepowodzeń i wojaży wylądowałem w mieście. Tutaj z pracą też
było ciężko. Włóczyłem się więc od jednej roboty do drugiej i szukałem
szczęścia i własnego czasu, który wciąż miał jeszcze nadejść, rozerwać atramentowociemne niebo i zesłać mi jakiś cudowny promień w postaci kogoś, kto w czymkolwiek
mnie odkryje i da szansę na rozwój. I wtedy poznałem Kubę - chłopaka
mocnego, atletycznego i niezwykle prostego w podejściu do życia. Jego
świat był jasny i wyraźny: kto był w porządku, temu podawał rękę, kto
nadepnął na odcisk, nie miał już u niego szans. Twarde podwórkowe życie
starych kamienic na zawsze ukształtowało jego charakter.
-Jeśli nie możesz czegoś mieć, po prostu to wyrwij! - zwykł mawiać.
Uwielbiał
imprezy i świetnie bawił się po alkoholu. Zawsze otwarty dla
współbraci, szczery i, jeśli ktoś na to zasłużył, szczodry. Pracował
przy budowach najważniejszych obiektów w mieście. Był w tym świetny i
bardzo dobrze zarabiał, uwielbiał więc stawiać wódkę każdemu, kogo
polubił. Mnie polubił jakoś szczególnie. Byłem bardzo zagubiony w tym
obcym świecie. Wyglądałem na przygnębionego a jego wesoła natura
idealnie kontrastowała z moją. Promieniał przy mnie jeszcze bardziej.
Czuł się podbudowany, kiedy mógł walnąć mnie w plecy i krzyknąć:
-Nie łam się, stary, jest dobrze.
To,
jak również fakt, że niemal na każdym kroku zgadzałem się z jego
zdaniem, sprawiło chyba, że stałem się jego przyjacielem. Szybko
wciągnął mnie w wir nocnego, mrocznego życia imprez alkoholowych
starych, zniszczonych kamienic. Bywałem z nim w miejscach tak
patologicznych i tak skrajnie depresyjnych, że zdawało mi się, iż już
nic gorszego zobaczyć nie mogę. Pamiętam Antka bez nogi, który, pijany,
na wózku inwalidzkim, wywijał Rotę na harmoszce „Zdjełano w CCCP”;
starego Cygana, który tak czarował kartami, że niejeden sztukmistrz
mógłby się od niego uczyć, czy wreszcie ślepego Stefana, od dziecka
kopiącego piłkę na podwórku i powtarzającego kilka razy dziennie, że
gdyby miał dwa oczy (tak mówił!), to dzisiaj pokazałby tym Żewłakowom,
jak się w piłkę gra.
Zanurzyłem się z Kubą w depresyjny świat
nieudaczników, straceńców i wiecznych marzycieli, których tylko alkohol
zatrzymał w drodze do fortuny i sławy. Ot, choćby takiego świętego
Stefana, który czterdzieści lat puszczał te same numery w totka i raz
tylko nie puścił, bo go wątroba tak zgięła w domu, że nie mógł się
ruszyć i akurat tego dnia jego szóstka padła! Zdruzgotany po prostu
musiał się napić. I tak już do teraz nie może przestać.
Pewnego
wrześniowego wieczoru wylądowaliśmy w jakimś stęchłym barze. Kuba
powiedział, że niezłe przedstawienie robi tu jakaś lafirynda.
-Niezły
ubaw, mówię ci – był podniecony, jak dzieciak, który nagle i
nieoczekiwanie dla siebie znalazł się w damskiej toalecie. – Kobitka
pije, jak mało kto, a jak już da dżezu, to kino murowane. Dawaj,
Marcel. Nie nudź! Idziemy!
Nie miałem ochoty nigdzie się ruszać,
ale Kubie odmówić nie potrafiłem. Ruszyliśmy więc w noc. Zatęchłym
tramwajem przejechaliśmy kilka przystanków i wylądowaliśmy w barze.
Kiedy weszliśmy do środka, gwar rozmów zagłuszył słowa kumpla i nie
rozumiałem, co do mnie krzyczy. Widziałem tylko, że strasznie
podniecony pokazuje mi coś, rzuca głową, bym spojrzał w głąb lokalu.
Odwróciłem się w stronę, w którą wskazywał i zamarłem.
Przecież to
ona! Celina! Poznałbym ją zawsze, mimo, że nie widziałem jej od lat.
To była ona. Ten sam koci ruch, nieobecny wzrok i rozmazany uśmiech
widywałem setki razy na jej podwórku. Teraz tańce, które wyczyniała pod
płotem własnego domu, chętnie pokazywała tutaj, na środku baru, na
stole, na potłuczonym szkle. I choć całe miasto spało, jej głos jak
hejnał rozrywał mrok nocy. Szalony, niemalże obłąkany śpiew wyrywał jej
się z gardła. U podnóża rozradowane towarzystwo meliniarskiej śmietanki
gwizdało i wykrzykiwało sprośności:
-Pokaż majtki, gwiazdo! -
wrzasnął ktoś z tłumu. Celina odwróciła się do niego tyłem, zgięła w
pół i, podnosząc kieckę, wystawiła tyłek zakryty czerwonymi figami.
Tłum oszalał, ruszył się i wrzasnął. Huk uniósł się pod sam dach
knajpy, a gromkie brawa zbombardowały mój umysł, jak wielkie, gradowe
kule. Poczułem się słabo, zaczęły drżeć mi ręce, a nogi odmówiły
posłuszeństwa. Musiałem zblednąć, bo Kuba potarmosił mną i zaciągnął do
baru.
-Coś taki mizerny? Wezmę ci wódkę.
-O, tak! Najlepiej dwie.
-No, wreszcie gadasz, jak człowiek! - Kuba nie ukrywał radości i kupił od razu całą flaszkę.
Po
chwili siedzieliśmy przy stoliku i po dwóch kolejkach usłyszałem głośny
bełkot, pijackie „la – la - la” za plecami. Mój kompan szturchnął mnie
łokciem i kazał dyskretnie się odwrócić. Zrobiłem, jak chciał i nawet
nie musiałem słuchać jego wyjaśnień. Tuż za mną, przy drugim stoliku,
popijając gin, podśpiewywał sobie stary, „dobry” znajomy, ten, który
ukradł mi Celinkę, zabrał do miasta i, jak się okazało, całkowicie
zmarnował.
-To Ziutek, twardy gość – opowiadał Kuba, a ja
wpatrywałem się w znajomą kotwicę na jego ramieniu i fioletowe serce
poniżej kotwicy, we wnętrzu którego widniał fioletowy napis: „Celina” -
To facet tej babki, co tam na stole wywija. Piją już czwarty dzień. Od
soboty jestem tu dzień w dzień i jeszcze nie wytrzeźwieli.
W tym
samym momencie Ziutek padł twarzą na stół. Rozlany gin strużką potoczył
się na kant mebla i leniwie zaczął skapywać na podłogę. Ziutek pobladł,
zabełkotał coś pod nosem i stracił przytomność. Rozpromieniony Kuba
nagle zerwał się od stołu i podszedł do kumpli z budowy, którzy właśnie
weszli do lokalu. Syreni śpiew Celiny ustał, a gromkie okrzyki
zamieniły się w zwykły gwar knajpowych (albo knajpianych) rozmów.
Poczułem zgagę i pożałowałem, że tu przyszedłem. Zawsze w takich
sytuacjach odzywał się we mnie jakiś głos, który kazał mi zwiewać. I
jak wtedy, gdy poznałem Ziutka w pokoju Celinki, tak teraz pragnienie
ucieczki całkowicie zawładnęło mym ciałem. Krtań zacisnęła się, nogi
ugięły i byłem przekonany, że jeśli natychmiast nie znajdę się w domu i
nie położę na łóżku, niechybnie umrę. Kiedy ruszyłem do wyjścia,
zauważyłem ją jeszcze raz. Podeszła do Ziutka, potrząsnęła nim
kilkakrotnie i kiedy zobaczyła, że nie da się go obudzić, machnęła
ręką, zachichotała złowrogo i ruszyła w stronę baru. W tym momencie
nasze spojrzenia skrzyżowały się. Celina zatrzymała na mnie wzrok.
Zadrżałem. Śmierć przeszła mi po plecach, zmroziła ciało, połknęła i
bezczelnie wypluła na podłogę. Miałem nadzieję, że to przypadek, że
zaraz odwróci głowę i po prostu pójdzie w swoją stronę. Tymczasem
bezczelnie, bezceremonialnie podeszła do mnie, uśmiechnęła się i
zagadała, jakbyśmy nie widzieli się tylko chwilę.
-Marcel? To ty? Co ty tutaj robisz?
-Cześć, Celinka, tak, to ja. Przyjechałem za robotą. - Byłem w takim stanie, że na nic więcej nie było mnie stać.
-Aha! Napijemy się?
-A twój facet? Nie będzie miał nic przeciwko?
-Ziutek?
Spójrz na niego, czy on może mieć teraz cokolwiek przeciwko? -
Odgarnęła włosy, poprawiła wielkie, cygańskie klipsy i przyciągnęła
mnie do siebie.
-Wiesz co, Marcel? Szkoda, że nam wtedy nie
wyszło. Może gdybyś tyle nie czytał... - zawiesiła głos, zamyśliła się
głęboko, po czym zapytała dziwnie zmienionym głosem:
-Ile to już lat? Dziesięć?
-Piętnaście, Celina, piętnaście.
Zmieniła
się i to bardzo. Jej melancholijny, rozmarzony wzrok był teraz bliskim
obłąkania spojrzeniem. Głos, kiedyś ciepły i bardziej swojski, teraz
stał się ostry, pretensjonalny. Była rozgoryczona, jakby miała żal do
całego świata o swój los.
-Właśnie postanowiłam zmienić swoje życie – oznajmiła nagle i ostro pociągnęła mnie na korytarz. - Idziesz ze mną?
-Dokąd? - zapytałem przerażony.
-Tu, niedaleko.
Po
chwili siedzieliśmy już na przystanku tramwajowym i poznałem całą
historię Celiny od chwili przyjazdu do domu (a raczej meliny) Ziutka.
Usłyszałem, jak to obiecał jej pracę, a sam całą kasę przepijał. Jak to
spuścił wpierdol barmanowi, który cały wieczór się na nią gapił i jak
to musiała go później w pierdlu odwiedzać, bo dostał pół roku. Jak to
kible czyściła w szpitalach, hotelach i urzędach, żeby nie umrzeć z
głodu, a Ziutek handlował wódą, a jej i tak nic z tego nie dawał. Jak
to zaszła w ciążę, a on oskarżył ją o zdradę i uderzył w brzuch tak
mocno, że poroniła i nie może mieć już dzieci. Jak to pewnej nocy
zachlany ojciec Ziutka wlazł jej do łóżka i zaczął się do niej
dobierać, ale ona zwiała i zamknęła się w kiblu i w kiblu tym, w wannie
spała do rana. Ziutek jej nie uwierzył i spuścił łomot za oczernianie
ojca. I wreszcie jak to zatruła się jakąś ruską wódą i rzygała tydzień,
a Ziutek w tym czasie łaził po mieście za jakąś lafiryndą i akurat tej
wódy nie pił, więc zlał ją za to, że zarzygała mu mieszkanie. I o tym,
jak to później nachlał się denaturatu, co to mu rudy Mundek przyniósł i
co to mu zaszkodził, więc zlał ją za to, że to na pewno jej grochówka,
którą chciała go otruć.
W tym wszystkim najbardziej przerażał mnie
beznamiętny głos, którym to mówiła. Kobieta, która opowiada o takich
przeżyciach, zazwyczaj płacze, szuka pocieszenia, jest przerażona,
mała, słaba i krucha. Tymczasem Celina opowiadała o tym, jak o czymś
zupełnie naturalnym, normalnym, o czymś, o czym mówi się bez zbędnych
emocji. Siedziałem i słuchałem jej, wpatrując się w krawężnik. Wokół
mrok jeszcze mocnookrywał miasto. Z rzadka pojawiali się jacyś
rozbawieni ludzie, przejechała taksówka, albo gdzieś w dali zagrzmiał
klakson. Cisza między kolejnymi opowieściami Celiny zdawała się trwać
wieki. Była ciężka i przytłaczająca. Paraliżowała mnie na tyle, że nie
mogłem wykrztusić słowa. Nie znajdowałem zresztą niczego, czym mógłbym
ją pocieszyć. Nie byłem nawet pewien, czy ona potrzebuje pocieszenia,
czy istnieje jakiekolwiek słowo w języku polskim, którego powinienem
użyć. Czy może po prostu w milczeniu słuchać, tak samo, jak w milczeniu
wysłuchiwałem bohaterów moich książek. Właściwie poczułem się jak
czytelnik, jak widz, który jednocześnie czyta i obserwuje historię
kobiety upadłej, a przez ojca alkoholika i brak naturalnych talentów
już od urodzenia skazanej na zagładę. I w pewnym sensie zrozumiałem, że
nie byłbym w stanie pomóc jej na żadnym z etapów życia. Upadek miała
zapisany w genach i gdyby coś szło nie po myśli zapisanego losu, ona
tak wykręciłaby się, że do tego upadku po prostu by dotarła.
-No i dzisiaj, jak cię Marcel zobaczyłam, postanowiłam wszystko zmienić – oznajmiła nagle i wyrwała mnie z zamyślenia.
-Ale co konkretnie chcesz zrobić? - zapytałem.
-Chodź, szybko! – Złapała mnie za rękę i pociągnęła do przodu. – Chodź! Mieszkam tu, niedaleko.
Zadrżałem.
Mam pójść do jaskini lwa i wyjść z tej opresji bez szwanku? Wydawało mi
się to niemożliwe, ale nie odmówiłem i Celina już po chwili otwierała
drzwi swego „królestwa”.
Zaiste była to melina najprawdziwsza
z prawdziwych. Okna, zasłonięte czarnymi kocami, nie dawały światła
przez całą dobę. Stara wersalka przykryta jeszcze starszym, potarganym
kocem i niezliczoną ilością dziur, wypalonych przez papierosy, stała
pod niemalowaną od wieków ścianą. Na środku rozkraczył się stary,
zdezelowany stół, a wokół niego, pamiętające prehistoryczne czasy,
krzesła. Na środku stołu puszka po konserwie, służąca za popielniczkę,
wydawała z siebie niesamowity smród. Na podłodze walały się butelki po
wódce i tanich napojach z „Biedronki”. Kilka ogórków, pokrytych
fioletowo – zieloną pleśnią, skutecznie odstraszało od podejścia do
stołu. Wszystko, od dywanu, poprzez koce, aż po ściany, cuchnęło
stęchlizną. Wejście do toalety pozbawione było drzwi. Zamiast nich w
futrynie wisiała ciężka kotara, którą trzeba było odsunąć, by wejść do
środka. Zachciało mi się siku, więc musiałem się z nią potarmosić. Ręce
miałem tłuste od jej przesuwania, a z kranu poleciała rdza zamiast
wody. Wytarłem więc dłonie w spodnie i rozpiąłem rozporek.
Celina
tymczasem buszowała między kuchnią a pokojem. Przerzucała stertę ubrań,
leżących pod drzwiami do kuchni. Klęła pod nosem i, wyraźnie
niezadowolona, kopnęła wiadro, służące za śmietnik. Kiedy wyszedłem z
ubikacji, trzymała w ręku jakiś klucz i, z wyrazem triumfu na twarzy,
podeszła do mnie.
-Chodź, pokażę ci! - Krzyknęła. Oczy przybrały obłąkany, niemalże upiorny wyraz.
Podeszliśmy
do czegoś, co wyglądało jak szafa, a w rzeczywistości było dziwnie
zmontowanymi drzwiami z wysuniętą i mocno zabudowaną futryną. Celina
włożyła klucz w zamek, przekręciła go i weszliśmy do małej, słabo
oświetlonej komórki. Nie było tam żadnych mebli, stolików czy czegoś w
tym stylu, tylko gołe ściany i dwie skrzynki wódki na podłodze.
-Tym
handluje. Rudy Mundek, jego koleś, przywozi to z Ukrainy. Trochę się
tego przewala. Masz, pakuj! - rozkazała i rzuciła mi stary, pomięty,
szmaciany worek .
-No co ty, Celina? Zwariowałaś? - Jej pomysł zupełnie nie przypadł mi do gustu.
-Pakuj, nie gadaj. Tyle tego ma, że nic mu się nie stanie, jak się poczęstujemy.
W
pół minuty upchała w swój worek większość flaszek i nadal mnie
poganiała. Kiedy skończyliśmy, wyciągnęła mnie z komórki, zatoczyła się
i wbiegła do kuchni. Wszedłem za nią i zobaczyłem, jak we wszystkie
możliwe kieszenie upycha kieliszki. Z pojemnika na sól wyciągnęła
zwitek banknotów i wcisnęła za biustonosz. Palcem wskazała mi ścianę za
mną. Obróciłem się i oniemiałem. W rogu kuchni, na starej szafce stał
gramofon. Stary, komunistyczny sprzęt, a obok niego kilka czarnych,
winylowych płyt.
-Bierz jeszcze to i spadamy.
-Celina, oszalałaś? Po co to wszystko?
-Bierz! Nie pytaj!
Uniosłem
delikatnie gramofon, wcisnąłem go do wora i zacząłem przeglądać płyty.
Wszystkie wydane w latach osiemdziesiątych, rzucone byle jak i
zakurzone, co świadczyło o tym, że nie były ruszane od wieków.
Wkładałem je delikatnie do plecaka, który mi właśnie podrzuciła: „Kombi
live 1986”, „Maanam – Nocny Patrol”, „Lombard szara maść”, „Jarocin –
1986”, „Sex Pistols – Anarchy in the U.K”, „Ramones – Animal Boy” i
„Kult – Posłuchaj, to do ciebie”.
Już po chwili połknęła nas czerń nocy.
-Dokąd idziemy? - Zapytałem.
-Do swoich, nie denerwuj się.
Po
kilkanustu minutach dotarliśmy do kolejnej, równie co poprzednia,
przytłaczającej kamienicy. Celina wyjęła pęk kluczy, które wcześniej
zabrała z ich wspólnego mieszkania i jednym z nich otworzyła pierwsze
drzwi na parterze. Wnętrze było kompletnie puste. Prócz stęchłych,
odrapanych ścian i ciężkich zasłon w oknach, nie było tu kompletnie
nic.
-Dostałam to lokum z opieki. Sąsiedzi donieśli, że Ziutek
czasem mi przywali. Przyjechała policja, coś tam popisali, pochrząkali,
a później jakaś gruba kobieta przyszła do mnie z facetem w gajerze i
kazali podpisać mi papiery. Dali klucz, przywieźli tutaj i powiedzieli,
że mam szczęście, bo zazwyczaj na takie lokum to się czeka i rok. Nie
prosiłam się o to, ale jak dali, to dali. Ziutek i tak mnie zbił. Nie
wierzył, że to sąsiedzi donieśli. Mówił, że to na pewno ja
nakablowałam. Nie ma mowy, Marcel! Mojego starego napierdalało ZOMO i
milicja po równo jak znaleźli bimber w piwnicy i nie puścił pary, skąd
ten bimber ma. I to mi wpoił: kto kabluje, ten ścierwo i łajno. W życiu
bym na pały nie poszła. Ziutek i tak nie uwierzył. Ale lokum nie kazał
oddać! Ostało się więc i już. Jak znalazł. Dzisiaj się zabawimy. –
Zakończyła wywód i wyszła na korytarz.
Zapaliła światło i z całych sił wrzasnęła:
-Nie spać, łajzy! Impreza!
Już
po chwili drzwi na kolejnych piętrach zaczęły powolutko się uchylać.
Zza futryny wystawały kolejne głowy i każda postać odkrzyknęła mniej
więcej to samo:
-Celinko, kochana! Mordko ty moja najmileńsza! Już pędzim do ciebie.
Było
gdzieś między trzecią a czwartą nad ranem, gdy całe lokum mojej
niespełnionej namiętności napełniło się ludźmi. Znalazły się krzesła,
ktoś przyniósł ogórki, ktoś inny smalec. Celina wyjęła z plecaka wódkę,
z kieszeni kielszki, a mi poleciła włączyć gramofon i zarządzić muzyką.
Ostra punkowa muzyka Sex Pistols niesamowicie połączyła się z obrazkiem
tych wszystkich, pokaranych przez los, wykolejeńców .
Balowaliśmy
tak do samego rana. Wóda, dyskusje o niespełnionych nadziejach,
drzemka, rzyganko i znów wóda. Dzień przespaliśmy, a gdy tylko mrok
pokrył szare ulice, zaczynaliśmy od nowa.
Tymczasem Ziutkowi minął kac. Rudy Mundek zaciągnął go do komórki i wydarł się wniebogłosy:
-Szukaj
Celiny, zdaje się, że nieźle nas tym razem wydymała! Nie ma wódy, chata
opędzlowana. Co ty na to brachu? Puścisz jej płazem? Nawet twój adapter
zginął!
Ziutek zacisnął zęby, powstrzymał płacz i zaczął bluzgać najmocniej, jak tylko potrafił.
-No, to suka podpisała na siebie wyrok! Zbieraj pikiet i idziemy. Dobrze wiem, gdzie ta sucz się ukryła.
Gdy
tylko zapadły ciemności, Ziutek z Mundkiem i paroma kolesiami na stójkę
już dreptali w stronę nowego domu Celiny. Gdy byli w bramie, światło
jedynej latarni odbiło się w długim nożu Ziutka. Mundkowi zdawało się,
że ten refleks, jakże złowrogi w tej chwili, w jednej sekundzie
wyglądał jak trupia czaszka. Podekscytował się, poczuł, jak zimny
dreszcz przeszywa mu plecy, a w głowie szumi podnieta. Nienawidził
Celiny. Już pierwszego dnia, kiedy ją tu Ziutek z wiochy przywlókł, coś
mu się w niej nie spodobało. Od razu powiedział to Ziutkowi, ale kompan
zbył go szybko.
-Będzie cicho siedzieć. Jak zaburczy, to ustawię
ją do pionu tak szybciutko, że nawet nie zauważy, kiedy. – Odpowiedział
mu wtedy i faktycznie, nie kłamał. Trzymał sukę krótko. Mundek nie mógł
powiedzieć, że nie, ale wciąż go drażniła. Łaziła w halce po
mieszkaniu, mieliła jęzorem i gadała tak jakoś dziwnie. Niby cicho,
niby szeptem, ale tak jakoś, że w głowie dudniło. Ziutek miał ją, kiedy
tylko zechciał, ale kiedy tak łaziła, trudno było wytrzymać i
zapominało się, że to dziewczyna kumpla. Wzrokiem się wodziło tu i
ówdzie, łapę by się chętnie wcisnęło pod tę haleczkę. Dobrze o tym
wiedziała i mimo to nic sobie nie robiła z faktu, że nie powinna tak
robić.
„Kurwa, żesz!” - myślał wtedy Mundek – „Dziewczyna kumpla, to chłopak! Koniec i kropka”
I
za to jej wyginanie się przed nim i to jeszcze w towarzystwie Ziutka,
nienawidził jej szczerze. I jeszcze za ten ryj niewyparzony.
-Co Mundek? Przywiozłeś coś z Ukrainy? - Pytała i lizała szyjkę od browara jakby to fiut był.
Ziutek
akurat spał obok, bo jednego kielicha za dużo łyknął i o niczym nie
wiedział. Bezczelna zdzira. I pyskowała! Ziutek lał ją jak należy, ale
Mundka aż trzęsło. On by się z nią tak nie patyczkował. Przyjebałby
raz, a porządnie i gęby by już nie otwarła. I dlatego teraz takie
podniecenie go dopadło, bo chętnie pomoże Ziutkowi się z nią roprawić.
Zerknął ukradkiem na sikora (złoty, piękny – dostał go od Ukraińca
tylko za to, że go nie zatukł za oszukaną wódę). Stwierdził, że pora
jest już odpowiednia. Pogonił dwóch chłopaków na pikiet po obu stronach
bramy i podszedł do okna. Mimo, że zasłony były zaciągnięte, widać było
sporą część pokoju. W środku było jasno. Kilku meneli ochoczo
podskakiwało na krzesłach, raz po raz klaskało i ryczało gromkim
„hura!”. Rozejrzał się bardziej. Widział tylko małą część pokoju i
nagle na ścianie zauważył cień. Nie mógł się mylić, znał ten obrazek aż
za dobrze. Tak samo wyginała się przed nim, jak odwiedzał Ziutka.
Tańcowała, prężyła się i tak samo tańczyła w knajpie. Ziutek wreszcie
przejrzał na oczy i zobaczył, że to zwykła lafirynda.
Po chwili
Celina ukazała się w całej krasie. Mundek zdębiał! Była kompletnie
naga. Tańczyła między potłuczonymi butelkami wódki, które on z
narażeniem życia i wolności woził taki kawał! Spojrzał teraz na jej
sterczące piersi, nagi brzuch, chude, długi uda i na rząd meneli
klaszczących jak dzieciaki. Przez chwilę zapragnął złapać ją za te
cycki, wytarmosić, złamać wpół i posiąść. Wcisnąć się w nią i wywalić
cale to napięcie, wyzwolić się i wybuchnąć, rozładować całkowicie i w
pełnym rozluźnieniu zapalić szluga. Szybko odpędził te myśli i skupił
się na zadaniu.
„Głupia cipa, kto by cię chciał!” - zaklął, po
czym wbiegł do klatki. Jednym kopnięciem otworzył drzwi i stanął w
progu mieszkania Celiny.
Tłum ucichł, zdębiał. Jeszcze tylko
gramofon gwałcił ciszę i nikt nie rozumiał, co się dzieje. Po chwili
brzęk rozbitego szkła wyrwał wszystkich z marazmu. Mundek szybko
spojrzał w stronę Celiny. Zdążył tylko zauważyć, jak znika za rozbitym
oknem i natychmiast pobiegł za nią w noc.
-Ziutek, spierdala!
Dawaj ją! - usłyszeli goście i powolutku zaczęli zbierać się do swoich
mieszkań. Nauczyli się, że żeby żyć spokojnie, trzeba być grzecznym i
niczego nie widzieć. Po chwili mieszkanie było puste, tylko na środku
stał młody mężczyzna, kompletnie ogłupiały, przestraszony i oszołomiony
zbyt szybkim tempem wydarzeń.
Kiedy ten facet stanął w
drzwiach, zamarłem. Wyglądał jak dzikus i nie miał przyjaznych
zamiarów. Atrakcji, jak na ostatnie dni i tak już miałem dość.
Trzydniowa popijawa to zdecydowanie za dużo, jak na moje możliwości, a
tu jeszcze ten teatrzyk dzisiaj, który dała Celina. Sam fakt, że w tym
swoim szaleńczym tańcu zaczęła się rozbierać i już wkrótce wszyscy
zobaczyliśmy ją goluteńką, jak ją Pan Bóg stworzył, był dla mnie
wystarczającym przeżyciem, a tu jeszcze jakiś napad. Kiedy ten facet
wparował tak bez pardonu, gdy wszyscy nagle zamilkli, spojrzałem
ukradkiem na Celinę, a ona wydukała mi tylko, a raczej wyszeptała, a ja
bardziej wyczytałem z ruchu jej warg, niż usłyszałem słowo: „Mundek”,
zrozumiałem, o co idzie gra. Pamiętam, jak wspominała jego ksywkę. Po
chwili, równie ogłupiały jak reszta, spojrzałem w rozbite okno i w
mrok, w którym zniknęła Cela. Kiedy wszyscy zwiali i zostałem
kompletnie sam na środku pokoju, miałem po raz kolejny ochotę po prostu
zwiać. Zwinąć się w kłębek gdzieś w bezpiecznym miejscu i zasnąć.
Przeczekać noc, przeczekać dzień i obudzić się w nowej rzeczywistości.
Bez Celiny. Bez melin i tych wszystkich zapitych, śmierdzących
popaprańców. Zrozumiałem jednak, że dzieje się coś naprawdę złego.
Wybiegłem więc z domu i zobaczyłem tylko nagą Celinę, ganiającą wokół
dziedzińca i fagasa, który usiłował ją złapać. Szybko poznałem, że tym
fagasem jest Ziutek. Mundek natomiast z jakimiś dwoma gnojami pilnował
wyjścia u bramy, wychodzącej z kamienicy na główną ulicę.
„Boże,
ale dno” - pomyślałem tylko i zrozumiałem, że nie mam szans, by ją
obronić. Ziutek spuści jej wpierdol i zaciągnie do domu. Później jakoś
mu te flaszki wytłumaczy, albo odpracuje i dalej będą sobie żyć, jak
żyli.
-Ziutek, na miłość boską, Ziutek! - wrzeszczała Celina. – Daj spokój, Ziutek!
Lecz
ten nie wypowiadał ani słowa, zbliżał się coraz bardziej. Celina upadła
na kolana. Skuliła się i ukryła twarz w dłoniach. Płakała. Widziałem,
jak trzęsą się jej plecy. Wiedziałem, że to nie żarty.
-Gdzieś ty
był, kiedy zaczynałam pić, Ziutek?! Możesz mi powiedzieć? Trzeba było
dać mi w pysk i zaciągnąć do domu. Czego żeś się schlał? Byłoby dobrze.
Zresztą teraz też jest dobrze. Prawda, Ziutek? Dobrze jest. Powiedz, że
mam rację. - Skomlała tak żałośnie, że kroiło mi się serce. Takiej jej
jeszcze nie widziałem. Takiej przerażonej i żałosnej jednocześnie. Nie
mogłem ogarnąć własnych uczuć, miotałem się między litością, pogardą i
strachem.
Ziutek milczał, milczała noc, milczała kamienica,
milczał Mundek i dwóch frajerów. Milczałem i ja. I nagle coś błysnęło.
Żółty refleks wbił mnie w jeszcze większe osłupienie. W dłoni Ziutka
zabłysnął nóż. Spojrzałem na Celinę. W półmroku, jaki panował na
dziedzińcu, zauważyłem tylko, jak Celina podnosi głowę i zaciska dłoń w
pięść. Nie widziałem wyrazu jej twarzy. Nie słyszałem, co do niego
powiedziała i czy w ogóle coś powiedziała. Zauważyłem tylko, jak jej
kompan machnął ręką i odskoczył. Po bielutkim ciele Celiny spłynęła
krew. Ziutek wykrzyknął coś i już chcieli zwiewać, gdy nagle mrok
rozjaśniły migoczące, niebieskie światła policyjnych radiowozów, a
ciszę przerwał ryk syren.
-Spierdalamy! - krzyknął któryś z
oprychów, ale było juz za późno. Ktoś jednak przeczuł, co się święci i
zadzwonił na policję. Chciałem wybiec z kryjówki, ratować Celinę,
opowiedzieć policji, co widziałem, ale strach sparaliżował mnie tak
mocno, że nie mogłem ruszyć się z miejsca. Patrzyłem tylko, jak rzucają
ich na ziemię, zakuwają w kajdanki i po chwili prowadzą do radiowozów,
jak jeden z policjantów podbiega do leżącego ciała kobiety i przez
radio wzywa karetkę. Później zrywa koszulę, próbuje zatamować jej krew
i reanimuje. Zasłabłem. Na pewno zasłabłem, bo mimo, że wszystko
widziałem, nie mogłem nawet drgnąć. Po kilku minutach Celinę nieśli na
noszach do karetki.
Kiedy na dziedzińcu zamarło i wszyscy
zniknęli, wyszedłem z ukrycia i ruszyłem w stronę wynajmowanego
mieszkania. Włóczyłem się długo, bez celu, zanim dotarłem do siebie.
Kuba spał, nawet nie drgnął, jak się kładłem.
Po kilku dniach
stałem w deszczu, pogrążony w czarnych myślach i patrzyłem, jak
drewniana trumna zjeżdża w głęboki dół. Prócz grabarzy byłem tylko ja i
gruba kobieta z opieki społecznej. Podpisywała papiery, które następnie
wręczyła właścicielowi firmy pogrzebowej. Ktoś w końcu musi za to
zapłacić. Przygarbieni, wyuczenie smutni młodzi chłopcy w czarnych
strojach zakopali trumnę, wypalili papierosa i udali się w kierunku
kapliczki, w której zostawili wcześniejszą robotę.
Słyszałem od
Kuby, że Ziutek dostał ćwiarę, Mundek tylko dziesięć za pomoc i że
szkoda chłopaków, bo morowe z nich były typy, a tu taki bałagan się
porobił.
Dwa tygodnie później spakowałem rzeczy i wróciłem na
wieś. Podobno ktoś zaśpiewał o nich później balladę, podobno wydał to
na płycie. O Celinie, czarnym Ziutku i rudym Mundku dowiedział się cały
świat. Podobno, ale ja odciąłem się od radia i telewizji. Zamknąłem się
w małej chatce na niewielkim wzgórzu. W tej samej, w której się
wychowałem. Odgrodziłem się płotem, kupiłem psa i utrzymuję się z
dorywczej pracy w okolicznych gospodarstwach.
Raz w roku odwiedzam
grób Celiny i wciąż myślę, co by było, gdybym wyszedł wtedy z kryjówki.
Leżałbym obok niej? Czy może świętował każde kolejne urodziny i kupował
jej prezenty.
22 listopada 2024
Potrzeba zanikuBelamonte/Senograsta
21 listopada 2024
Drżenia niewidzialnych membranArsis
21 listopada 2024
21.11wiesiek
21 listopada 2024
Światełka listopadaJaga
21 listopada 2024
4. KONTAKT Z RZECZYWISTOŚCIĄBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
FIANÇAILLES D'AUTOMNEsam53
20 listopada 2024
2011wiesiek
20 listopada 2024
3. Uogólniłbym pojęcieBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
Mówią o nich - anachronizmMarek Gajowniczek
19 listopada 2024
Bielszy odcień bieliMarek Gajowniczek