28 marca 2025
Dziesięć złotych w naturze
Cz. IX z cyklu "Życie Marcela jako ustawiczne unikanie pokus"
+18
W niedzielę wstałem po ósmej i zjadłem samotnie śniadanie, bo dziewczyny spały jak misie koala nawalone sfermentowanymi liśćmi eukaliptusa. Poprzedniego dnia zaszalały w klubie i wróciły nad ranem. Od momentu rozmowy z matką Ołena przestała mnie kręcić i nabrałem w stosunku do niej lekkich podejrzeń, zwłaszcza że po przyjściu ze szpitala kilka razy próbowałem pogadać z Anką na osobności, ale za każdym razem Ukrainka wcinała się między wódkę a zakąskę.
Naszykowałem wałówkę dla matki, bo poprosiła o parę rzeczy, i nawet udało mi się odpalić jej samochód, stojący od kilku miesięcy na podjeździe. Wziąłem też z domu stary telefon, kupiłem po drodze starter i zadzwoniłem do szefa, prosząc o urlop. Zrozumiał sytuację i nawet nie marudził, że zawracam mu gitarę w dzień święty.
Matka czekała na mnie na korytarzu przy wejściu z miną „chodźmy rwać stokrotki i spijać rosę z koniczyny”. Była to miła niespodzianka, bo w domu, odkąd pamiętam, była w kiepskiej formie. Pobyt w wariatkowie wyraźnie jej służył. Zrobiła się radosna jak nastolatka na haju. No, ale co się dziwić, skoro, jak twierdzi ciotka Helena, na świecie najlepiej wariatom i egoistom.
Poszliśmy razem do sali, gdzie przebrała się w świeży dresik. Kiedy była gotowa, poprosiła, byśmy zeszli do kaplicy na mszę. Koniecznie chciała pomodlić się o rozum dla córki. Zawsze miała świra na punkcie kościoła. Był czas, gdy to nagminnie wykorzystywałem. W szkole średniej zainkasowałem sporą kasiorkę na pielgrzymkę do Częstochowy, a pojechałem z kumplami do Krakowa na koncert. Trzy dni nie trzeźwieliśmy i chodziliśmy narąbani jak meserszmity, ale w powrotnej drodze wstąpiliśmy, jak pan Bóg przykazał, na Jasną Górę i zrobiliśmy tyle fot, że matka była ukontentowana. Nawet zwiększyła mi kieszonkowe. Nie powiem, by uczestnictwo we mszy wzbudziło mój entuzjazm, ale czego się nie robi dla rodziny. Rzuciłem rozczarowanej Gabi przepraszające spojrzenie i zeszliśmy na dół.
Matka - dumna jak kogut, co zniósł jajo - trzymając mnie pod rękę, przedstawiała wszystkim napotkanym osobom, które znała. A było trochę tego towarzystwa.
- Dobrze by było, gdybyś poszedł do spowiedzi – szepnęła mi na ucho, gdy weszliśmy do środka.
- Mamo …- zaoponowałem niezbyt stanowczo, bo i tak wiedziałem, że postawi na swoim.
- Nie gadaj, tylko rób rachunek sumienia. – Klęknęła, pociągając mnie za sobą.
W konfesjonale siedział gruby księżulo i wyraźnie drzemał. Nie miałem ochoty przerywać mu snu, ale westchnąłem tylko i zacząłem szukać w kieszeni kurtki gumy do żucia albo tic-taca. Znalazłem luźnego mentosa i dyskretnie włożyłem do ust, chcąc odświeżyć oddech przed spowiedzią. Miał dziwny smak. Rozgryzłem go i poczułem, że to nie żaden cukierek, tylko kulka antymolowa, którą pewnie wepchnęła mi do kieszeni Helena. Miała dwa futra, więc bała się moli jak ruskiego wojska.
Ślina zaczęła toczyć mi się z ust. Matka popatrzyła na mnie jak na wcielonego diabła i z wrażenia wstała z klęczek. I ja się podniosłem, ale tylko po to, by wybiec z kaplicy. Niestety, w momencie otwierania drzwi puściłem pawia na wślizgującą się do środka Luizę Ciemięgło, która jak szpieg z krainy deszczowców podążała za nami ze swoją misją wywiadowczą.
- O Jezu! – krzyknęła stosownie do miejsca.
- Bardzo przepraszam – wydukałem, ale kolejny odruch wymiotny pognał mnie w kierunku łazienki. Nie skorzystałem z pokusy powtórzenia akcji na różowym dresie pani Luizy, który i tak był upstrzony wspomnieniem dzisiejszego śniadania.
Do kaplicy nie wróciłem, bo było mi wstyd. Podszedłem pod drzwi sali i wywołałem dyskretnie Gabrysię, tak by nie zauważyła mnie pani Luiza, która z uporem maniaka tarła przy umywalce swój zbeszczeszczony niedzielny dres. Kiedy opowiedziałem Gabi, co mi się przydarzyło, popuściła ze śmiechu w majty.
Znowu spędziliśmy ze sobą sporo czasu, śmiejąc się i gadając o wszystkim i o niczym. Do sali przyszliśmy tuż przed obiadem i ku mojemu zaskoczeniu matka nie powiedziała mi złego słowa. Mało tego – w ogóle nie zwróciła na mnie uwagi. Przy jej łóżku siedział bowiem stryj Jerzy i rozmawiali wpatrzeni w siebie jak para gołąbków. Ewidentnie mizdrzyła się do niego, wcinając mielonego z buraczkami, którego widocznie jej przyniósł, bo na szafce stały jakieś pojemniki i bukiet świeżych kwiatów. Byłem w lekkim szoku.
- To twój ojciec?– szepnęła do mnie Gabrysia.
- No co ty. Ojciec nie żyje. To jego młodszy brat.
- Był tu już kilka razy – poinformowała mnie i uśmiechnęła się do stryja, który w tym momencie odwrócił się i zobaczyłem, że ma czerwony policzek, jakby ktoś mu plasnął „z liścia”.
- Cześć – przywitałem się.
- Witaj, młody.
- Co ci się stało? – Wskazałem na czerwony ślad.
- Uśmiejecie się – powiedział i rozpoczął opowieść o klientce, która przyszła wczoraj wieczorem do jego pracowni, by nareperować pierścionek. Była to drobna sprawa, więc stryj z szybkością strusia Pędziwiatra załatwił temat i poprosił raptem dziesięć złotych za wykonaną usługę, bo mu się żal bidulki zrobiło. Była taka niziutka, szczuplutka, istne chucherko. Niestety, kobieta posiadała banknot stuzłotowy i nie miał wydać, a ponieważ obok jest drogeria „Natura”, powiedział:
- Przykro mi, mam same setki, ale może w „Naturze” … - nie dokończył, bo chuchro z całej siły zaserwowało mu pięć palców w policzek i wrzasnęło jak wściekłe:
- Co ty sobie myślisz, staruchu jeden, że ja za dziesięć złotych w naturze będę płacić?
Koniec cz.IX
30 marca 2025
Marek Gajowniczek
30 marca 2025
marka
30 marca 2025
marka
30 marca 2025
marka
30 marca 2025
Yaro
30 marca 2025
Arsis
30 marca 2025
Bezka
30 marca 2025
violetta
30 marca 2025
Belamonte/Senograsta
30 marca 2025
absynt