16 july 2011
Bose stopy Kanako Kato cz.1
Historia ta rozpoczęła się mniej więcej w połowie mojego rocznego stażu w zakładach Toshiby w południowym Tokio. Znalazłem się tam na poły przypadkowo, z nieznaczną, ale wielce skuteczną protekcją wuja – wysokiego urzędnika w MSZ.
Właściwie historia ta zaczęła się dokładnie w momencie, kiedy przeniosłem się z Musashimurayama leżącego w dość dużym oddaleniu od, nazwijmy to, centrum stolicy, przez które to oddalenie miałem nieustanne kłopoty z dojazdem do pracy. Dla mnie – europejczyka z typowo zachodnim postrzeganiem świata, zamieszkiwanie w tym kraju niczym się nie różniło od przebywania na odległej planecie opanowanej przez obcą cywilizację. Dziękowałem Bogu, że Japońcy w większości doskonale władają angielskim, nie da się ukryć, dużo lepiej niż ja, co pozwalało mi na, w miarę normalne, porozumiewanie. Rzecz w tym, że poruszanie się i funkcjonowanie w tak egzotycznym świecie zależało głównie nie od znajomości języka, który, oprócz kilku wyklepanych na pamięć formułek, był dla mnie śpiewem pijanego w sztok, bezzębnego Masaja, puszczonym od tyłu, co od znajomości przynajmniej jednego z trzech krzaczastych alfabetów, jeśli w ogóle można te domki nazwać alfabetem. Zacznijmy od tego, że w tym cholernym kraju ulice nie mają nazw, co zresztą nic by mi nie pomogło, wiadomo – „domki”. Wybranie się na jakąkolwiek eskapadę po mieście bez biegłego przewodnika gwarantowało długie i niezapomniane atrakcje w postaci wałęsania się po okolicy niczym dziecko we mgle i kończyło zazwyczaj odwiedzinami na posterunku policji z błagalną prośbą o ratunek wymalowaną w spanikowanych oczach. Długo i wytrwale uczyłem się na pamięć wykaligrafowanej nazwy linii metra, którą podróżowałem z domu do pracy i z powrotem. Równie długo poznawałem najbliższą okolicę, w której mieszkałem ze względu właśnie na brak nazw ulic. Dopiero wtedy mogłem w miarę swobodnie podróżować na jednym odcinku trasy, z tym że nie na pewno. Pamiętam doskonale jak wsiadłem do metra o ”hieroglifach” łudząco podobnych do wymalowanych na wagonikach właściwej linii. Zamiast do miasteczka docelowego dotarłem do oddalonego o prawie pięćdziesiąt kilometrów molocha o dziwacznie i zupełnie obco brzmiącej nazwie, i nawet przez chwilę nie podejrzewałem, że jadę w innym kierunku. Droga powrotna okazała się drogą przez mękę i, dobrze, że zaczął się weekend zajęła mi półtora dnia. Rzecz jasna, ze łzami bezradności w oczach, skrajnie skołowany poprosiłem w końcu o pomoc policję, na której posterunek natknąłem się zupełnie przypadkowo.
Nie przyznawałbym się do mojej nieporadności w ekstremalnym dla europejczyka środowisku, gdyby nie to, że zdenerwowany stanem rzeczy zapukałem do drzwi gabinetu mojego szefa, pana Umeki. I tu właśnie rozpoczyna się ta historia. Właściwie rozpoczęła się dużo później, ale od czegoś trzeba zacząć.
Stanąłem zatem w gabinecie przełożonego i zupełnie ignorując zdziwione spojrzenie, wyłuszczyłem przyczynę, dla której ośmieliłem się zakłócić harmonię tego miejsca. Byłem nazbyt zdesperowany, aby owijać w bawełnę, co niezupełnie mieściło się w kanonach dobrych obyczajów, przynajmniej wschodnioazjatyckich dobrych obyczajów. Prawdę mówiąc puściły mi hamulce i wpadłem w słowotok na tyle wartki, na ile pozwalała mi znajomość języka pewnych flegmatycznych przyjaciół, zamieszkujących inne wyspy, w innej części świata, co nie przeszkadzało, aby tym właśnie językiem posługiwać się na tych wyspach i w tej części świata. Monolog, który wygłosiłem zawierał przeróżne uwagi i spostrzeżenia na temat problemów współczesnej komunikacji miejskiej, z którymi borykać się muszą nieporadne władze stołecznej prefektury. Nie omieszkałem zahaczyć także o niezrozumiałe, według mnie, rozmieszczenie tokijskich sypialni, znajdujących się stanowczo w zbyt dużej odległości od centrum, przez co ja – władający normalnym alfabetem, a nie rysowanymi jak kura pazurem obrazkami, których za cholerę nie idzie, nie tylko przeczytać, ale nawet spamiętać, mam nieliche kłopoty z określaniem miejsca pobytu i ustalaniem właściwych tras dojazdu. Zamierzałem powiedzieć, gdzie ja mam takie wycieczki krajoznawczo – turystyczne, ale z tego wszystkiego zapomniałem, jak po angielsku brzmi słowo „dupa”. Na szczęście. Zdążyłem się opanować i nie wspomniałem nic o marnowaniu czasu na dojazdy, ani o przymusie wstawania o czwartej rano. Mogłoby to być stanowczo źle odebrane przez pana Umeki.
Normalnie, w każdym mniej lub bardziej cywilizowanym kraju, leciałbym już na łeb, na szyję po schodach, a za mną leciałoby wypowiedzenie. Ale nie tu. Pryncypał poczekał z anielską cierpliwością, aż skończę, co miałem do skończenia i z niezmąconym spokojem stwierdził, że znajdzie mi kwaterę w centrum Tokio, skoro sobie tego życzę, po czym, nie odrywając ode mnie wzroku, ukłonił się. Dziwna sprawa z tymi ichnimi cacankami. Za każdym razem kiedy ciała dokonują tego aktu grzeczności, oczy wcale na grzeczne nie wyglądają. Przewiercają cię spojrzeniem tak zimnym, że czujesz je w kręgosłupie. Zawsze w takich wypadkach wyobrażam sobie jak samurajska katana w ułamku sekundy przecina mi kark, wskutek czego głowa pozbawiona wszelkich mocowań z resztą ciała turla się pod nogami, a ja to widzę wyraźnie. Nie wiem, jak można widzieć własną głowę leżącą na podłodze. Przecież oczy stanowią jej wyposażenie i również turlają się po ziemi, co skutecznie uniemożliwia taką obserwację. Nie przeszkadza to jednakże, abym tak właśnie odczuwał. Widocznie za dużo naoglądałem się pewnego serialu z Richardem Chamberlainem w roli głównej.
Nie pozostało mi nic innego, jak z wielką wprawą - chodziło się kiedyś na judo, wykonać analogiczny ukłon i opuścić ten przybytek, co uczyniłem bez ociągania.
21 november 2024
21.11wiesiek
21 november 2024
Światełka listopadaJaga
20 november 2024
2011wiesiek
19 november 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.
19 november 2024
1911wiesiek
19 november 2024
Jeden mostJaga
19 november 2024
0011.
19 november 2024
0010.
19 november 2024
0009.
19 november 2024
0008.