20 august 2019

1 january 1970, thursday ( Poprawczak 5 )

Wewnętrzny regulamin Bossa
 
Kto się bał ciasnych pomieszczeń, miał lęk przestrzeni, ten musiał jeździć windą sam, temu wara było zmagać się z poczciwymi schodami. 
 
Kto nie chciał upajać się tym, że jest zaopiekowany w sposób najlepszy z możliwych, cackał się ze swoją egzystencją i za często snuł zmyślone opowieści,  wyjeżdżał z narracją  o swoich niedolach,  fantazjował na temat swoich gigantycznie małych ran, kto zazdrościł pozostałym, że są częściej samodzielni, częściej zasuwają wózkami po parku, temu serwował szlaban na uciechy, ten miał odwiedziny albo skracane, albo tak rzadkie, że lepiej by mu było, gdyby ich nie miał wcale. 
 
Kto z poprzedniego wcielenia przywoził psa, bo nieopatrznie sądził,  że trafił do domu,  a nie do koszar z fundamentalistami, ten już od parteru bywał pouczany, że zwierzęta są niehigieniczne, załatwiają się nieprzepisowo, gromadzą zarazki, biegają bez nadzoru, kagańca i kotylionów, roznoszą niechlujstwo, palą się do robienia głupot nieuwzględnionych w regulaminie, nie mają ani krzty kultury i od ogona po wąsy są niezdyscyplinowane.
 
Dowiadywał się, że jeśli nie chce podpaść tutejszym pretorianom i być przez nich obruganym z góry na dół, we własnym interesie powinien pozbyć się zapchlonego tałatajstwa. 
 
Winda
 
Po dokonaniu wstępnych formalności, pozwolono mi na samodzielne wjechanie do windy. Lecz jej obsługa należała do strażnika. 
Każdy jego gest dowodził, że chce uchodzić za człowieka ważnego i sympatycznego jednocześnie, co było nie do pogodzenia. Uśmiechał się wyniośle. Powiedział, że dopiero po oficjalnym wciągnięciu mnie na listę mieszkańców, wydaniu uzupełniających bambetli i zaznajomieniu z tutejszym regulaminem, uzyskam prawo do samodzielnego poruszania się po całym gmachu.
Winda się zatrzymała i mój opiekun troskliwie, wprawnym gestem, przytrzymał drzwi. Wyjechałem. Korytarz z parteru w niczym nie przypominał korytarza, na którym siedziałem teraz. 
 
Tamten, higieniczny i elegancki, przygotowany do witania i ugaszczania wytwornych delegacji, dopucowany i śliski z powodu marmurowej podłogi, lśniący od sterylności, ozdobiony egzotycznymi palmami wycierającymi sufit, ze skórzanymi fotelami i obrotowymi drzwiami, ekskluzywnym wejściem wyposażonym w portiera z dobrze płatnym ukłonem, tu, na piętrze, tracił swój cały urok i oficjalny wdzięk. 
 
Zakryty przeplutą wykładziną w kolorze czerwonki, spryskany odkażającym dezodorantem, był wymieciony z mieszkańców: pensjonariusze znajdowali się na obiedzie, w jadalni, którą wieczorkiem zamieniano w świetlicę. 
 
Pierwsze wrażenia, Andrzej, C.
 
Względnie szybko, bo już po paru dniach, stwierdziłem z rozgoryczeniem, że miejsce, zbliżone atmosferą do sanatorium, tak wymarzone w czasach intensywnych lektur, nie było sielanką opisaną w „Czarodziejskiej górze”. Toteż nocą zająłem łazienkę; tylko w niej mogłem się skupić, oderwać od uprzykrzonego towarzystwa Andrzeja i pisać.
 
Sądząc po urodzie, dobijał sześćdziesiątki. Trzymał się jednak nie najgorzej, bo liczył przeszło siedemdziesiąt. Czyściutki, pracowity. Ani śladu siwych włosów, za to z kruczoczarnym wąsem. Wybredny pod każdym względem. 
 
W nocy wstawał do lodówki. Jadł mało, lecz drogo i często; potrzebne specjały kupował w tutejszym sklepiku. Pił koniak na poprawę krążenia, ale tylko przed zaśnięciem. Regularnie i w dużych ilościach. Ożywiał się wtedy. 
 
Cieszył, że stać go na luksus. Na kawior, szyneczki, specjały znane mi z lepszych czasów. Kiedy je zajadał, robił to potajemnie. Zazwyczaj, gdy szedłem na telewizję. Albo gdy siedziałem w parku, przed wejściem do domu i bezskutecznie oczekiwałem gości. 
 
Wtedy opróżniał swoją część lodówki do ostatniej kruszyny. Zresztą każdy pretekst, by zjeść coś, czego nie mam, sprawiał mu satysfakcję. 
 
Fakt, iż robi to po kryjomu sprawiał, że na twarzy zjawiało się mu coś w rodzaju złośliwego zadowolenia. Jednocześnie fakt ten pozwalał mu żyć wśród ludzi, których się bał. Którzy osaczali go bez przerwy i stale czegoś od niego chcieli.
 
W nocy wstawał często. Źle powiedziane; nie wstawał lecz zrywał się z przerażeniem. Miał wówczas dziki, rozbiegany, świdrujący wzrok, jakby zdarzenia, tłumione w dzień, ścigały go z intensywnością zwielokrotnioną przez mrok.
 
Trudno zgłębić, czego się bał. Przyjechał z Belgii, gdzie przez większość życia tyrał w kopalni. Dlatego otrzymywał wysoką emeryturę, co było źródłem zawiści. Z tej też przyczyny obnosił się ze swoim dobrobytem. Zadzierał tu nosa, jak mało kto i z upodobaniem podkreślał, że jest finansowo niezależny.
 
Po drugiej stronie Domu mieszkał jego brat, zewnętrznie podobny i w tym samym wieku. Poznałem go. Odstawał od reszty mieszkańców. Przeważnie mawiano, że jest z niego gburowaty, przekorny i zakuty lump. 
 
Zawiłe losy oddaliły ich. W młodości pokłócili się o dziewczynę. Jak górale w piosence. Andrzej wyjechał z kraju, jego brat został w nim. Tu pracował i tu dorobił się niskiej renty oraz przepukliny.
 
W Domu byli od wielu lat i poza oficjalnymi spotkaniami w jadalni, zgodnie unikali kontaktu. Jeśli mijali się na korytarzu, nie patrzyli na siebie. Lecz jeden o drugim wszystko wiedział.
cdn




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






wybierz wersję Polską

choose the English version

Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1