12 sierpnia 2011
Malowane deszczem
11.03.2011r.
Otchłanie są czarne? Moja jest biała, jak papier. Jak sen, w którym nie wiem, jak mam na imię i ile liter zdoła pomieścić ten nieustający lęk.
Tynk odpada ze ścian. Ktoś krzyczy. Ogień. Dym. Duszący, ostry dym.
12.03.2011r.
Obudziłam się na pustkowiu. Słońce gnało przez horyzont, jak szalone.
Piach w ustach i dużo bieli.
Słyszę krzyk.
Ciemność.
*
Włosy.
Ciągną mnie za włosy. Zimno. Ślisko.
Moje włosy…
Długi korytarz. Półmrok lepi mi się do twarzy, do rąk, brzucha, nóg. Brzęczy w uszach i nie potrafię go wyłączyć.
W gardle dławi zakrzepła grudka łez i strachu.
Strach ma wielkie oczy? Phi! Strach jest ślepy, jak niemowlę albo człowiek z wyłupionymi oczami. Każdy krok to krok nieskończony. Każdy ruch jest ruchem na krawędzi. Słowo alfą i omegą. Bo nie wiadomo, w czym tkwi koniec. Gdzie kij ma drugą stronę, z której strony rewers jest obolem.
Piach w ustach. Wysypuje się powoli. Ulga i przepaść. Wzrok nie kłamie. Chłonie.
Pode mną księżyc siny i bełkocze smutne kołysanki o pijanych kotach. I o tym, jak mi trudno, kiedy zasypia. Zamykam go w dłoni, ściskam palcami, póki nie pęknie.
Krwawe sny śnię później.
I czas o trzeciej zastyga przerażony.
16.03.2011r.
Najbardziej nie lubię poniedziałków. Długie tasiemce wspomnień wypełzają na zaspane jeszcze oczy. Budzę się z krzykiem i widzę puste ściany. A za oknami milczenie chaosu. Nic nie słyszę, nie czuję, nie rozumiem. Tracę minuty, wyślizgujące się z rękawa, jak asy, które ukradłam Bogu, wierząc, że należą do mnie. Teraz wiem, że nie.
Wiatr ma czerwone nadzienie, gdy go kroję na cieniutkie paski. Jak rzeźnik rzeczy nieuchwytnych, stoję w progu z tasakiem, między ciszą a milczeniem, wyczekując wiosny.
*
Cyrylicą łatwiej mnie zapisać. I nie boli tak serce.
17.03.2011r.
W noc zasłuchana
Szukam wiatru
Który mnie porwie
Na swoich skrzydłach
Pomkniemy zapatrzeni w słońce
W zielone odbicia kałuż
Pojęcia, zamierzenia, zwroty. Milczenia przypisane samemu Bogu. Jestem jak półka, tylko bez książkowego uzębienia – pusta i smutna, czysta kartka. Mówię wieloma językami, lecz nie rozumiem żadnego.
Oto ja.
*
Biegłam w rym. Rym jeszcze świeży. Konieczność wykrzyczenia tego, co swoje była zbyt ciężka i przytłaczająca. Osiem lat i tak wiele cisz nie jest wskazane. Dłoń szukała drugiej. Tej drugiej nigdy nie było.
Tylko spojrzenia parowały namiętnością, o ile znalazłam się w zasięgu wzroku. Czekali, zaczajali się i snuli fantastyczne marzenia. Wszystko w nich było takie, jak zaplanowali. Ja – małą laleczką, którą się można pobawić. Na żółto lub na niebiesko. Moi Lolita! Ach! Moi Lolita!
Odkąd sięgam pamięcią, byli starzy i pomarszczeni. Jeden z nich znalazł mnie, kiedy już przestałam szukać. To było, jak gorzki sen, który smakuje się po trochu i krzywi twarz za zamkniętymi oczami, czekając, aż czaszka się wychyli do końca. Ale goryczy nie było dość. Nadziei także, więc czekałam cierpliwie.
Jego ręce śmierdziały wojną i zawiłymi wspomnieniami. Obmacywały mnie całą, dojrzewającą, niczym kwiaty wiśni. Wymyśliłam sobie miłość i tarłam jej muzykę aż do krwi.
Wieczorem zachód słońca płakał razem ze mną. Pękały owoce w palcach i było tak słodko. Tak gorzko. Tak obco.
Nigdzie nie byłam sobą.
*
Bilet do raju już zapłacony i skasowany. Jedni jeżdżą na gapę, inni chodzą pieszo. A ja kupiłam i siedzę na cichym mchu. Dookoła drzewa śpiewają dziwne pieśni o Bogu. Słucham. Wącham. Smakuję. Każda inna. Ciepła. Miękka. Rześka. Chłodna. Wietrzna.
Wilgotnymi wargami wyłapuję kolory. Są łagodne i zwiewne.
Ciułałam latami swoje wiersze, czciłam muzykę instrumentów, a tu łagodny podmuch wiatru wytrąca mnie z równowagi. Nie byłam sobą.
Adonai, chcę do domu.
*
Nienasycona biel.
Jak mam na imię? Czy jest szczere i słowiańskie, jak więszkość, czy importowane na potrzeby własne?
Patrzysz. To sprawiedliwych siedem liter, a tak rzadko je rozumiem.
*
Czytasz mnie, jak napisy do filmu w obcym języku, aniele. Żeby zrozumieć, nosisz podręczny słownik, który mówi ci wszystko, tłumaczy mnie na znośne sposoby. Ale ja jestem tylko człowiekiem. Nie potrafię nawet wykrztusić z siebie słów, które ociekają jabłkowym sokiem. Zakazanym zachodem słońca. Czułością zbędnych spojrzeń. Jestem tylko człowiekiem.
Stoi i puka. Puka w moje drzwi. Nie otworzę, nie teraz. Sufit przyciąga mnie bardziej, niż kiedykolwiek.
*
„Nie potrafię naprawiać ludzi”
- Shrink
Tak naprawdę zbyt dużo myślę o sobie. Deszcz na szybach, na oczach, na smutkach i na przechodniach. Trąci banałem. Ale prawdziwe. Dużo słucham. Wszystko wcieka we mnie. Razem z deszczem. A ja, rozmazany obraz w bocznym lusterku, któregoś z zaparkowanych pod mieszkanie opli, szukam siebie samej, między kroplami.
Nie potrafię naprawiać ludzi. Zwykle mówię przykre rzeczy, wymuszone na daną okazję lub przekornie bolesne, by zniechęcić. Nie wiem, po co. Zapamiętuję tylko te smutne twarze, które nieruchomieją mi we wspomnieniach, zamarzają, bledną.
Ja, Raskolnikow własnego świata, zamykam się w sobie. Rozpamiętuję i rozjątrzam rany, z których inni by się już dawno wylizali.
18.03.2011r., noc
Noc w ciemnym zamku na klucze. Patrzą i nie wierzą. Patrzą, ze śliną w ustach, rozgorzałym ciałem od chuci, ruchając zegarki, chwile, czasy. Jednostajność. Prostolinijność. Panie Michale, coś się chyba zmienia. Zapominam jego języka. I wiem, że dobrze, tylko melodia tłucze mi w głowie kolejne poranki, kolejne tęsknoty. Nie. Przecież nie zapomnę. W moim wspomnieniu ciągle wschodzi słońce, on siedzi gdzieś pod drzewem, patrzy na zorzę i gra… gra dla ślicznej Eos, próbuje ją zwabić w sieci swojej muzyki, posiąść, silić się jej pięknem. Ona, nieuchwytna, różowieje i blednieje, spływa nieśmiało rosą po liściach i wsłuchuje się z zachwytem, jak ja wtedy, w jego grę. Jakby rozbudzał nią nowy dzień, zapraszał do rozbudzenia.
21.03.2011r., noc
Dzisiaj jeszcze wolno przymykać oczy na niektóre sprawy. Wiesz, że to nie takie proste. Wiesz, że trudniej jest odmówić. Prawdę mówiąc, wstyd mi za siebie.
Dzisiaj sprzedaję więcej, niż tylko pocałunek. Dzisiaj sprzedaję prawdę.
Judaszu, wybacz. Nawet twoje trzydzieści srebrników to nieco za mało. Odmierzam linijką ślady na mapie. Pachną krwią i wyją nocami w moich snach, niczym opętane szyszymory.
Ta krew, jak księżyc w pełni, dojrzewa każdego miesiąca. A ja zamiast jej wybaczyć, przymykam oczy i dotykam na oślep głuchych posągów. Zamiast jej wybaczyć, odwracam się plecami.
Zamiast jej wybaczyć, czekam na wybaczenie.
7.04.2011r.
Ten dzień zaparkowałam tuż pod twoim oknem. Leniwe, niebiesko-szare krople i policzki od stóp do głów na mojej pajęczynie. Będę wysysać z was soki, płomienie i pojękiwania w dawno nieużywanych modlitwach. Dla mnie każda brzmi psalm, który śpiewa się, bo niedziela.
Otwórz. To przecież ja. Czarna myśl, jak grom ze szczerego nieba.
26.04.2011r.
Jesteśmy od siebie dalej, niż te kilometry dzielące nasze adresy. Jesteśmy dalej nawet, niż słowa, które mijamy. W Nowy Rok popękałam i od tamtej pory wszystko zaczęło ze mnie wyciekać. Powoli.
Dzisiaj łzy mają smak pustych pokoi, zimnych dłoni i zapachu palonej trawy.
Nie mogę otworzyć oczu.
~
Ustinja
21 grudnia 2024
2112wiesiek
21 grudnia 2024
Wesołych ŚwiątJaga
21 grudnia 2024
Rośliny z nasieniem i bezdobrosław77
21 grudnia 2024
NEOMisiek
21 grudnia 2024
Mgła pojmowaniaBelamonte/Senograsta
20 grudnia 2024
Na świętavioletta
20 grudnia 2024
Zamiast ibupromudoremi
20 grudnia 2024
jeszcze jeszczesam53
20 grudnia 2024
2012wiesiek
20 grudnia 2024
Pastorałka trochę kulawajeśli tylko