16 stycznia 2012
Linienie
Daleko szukać nie trzeba. Tuż za dworcem kolejowym, estakadą i kilkunastometrowym pasem pozostawionej samej sobie gęstej zieleni. Ulica biegnąca wzdłuż bujnie rozwiązłej natury pozbawiona była zatoczek i miejsc parkingowych, toteż każdy użytkujący ją kierowca leciał przed siebie nie mając sposobności do dłuższej refleksji nad tajemnicą przycupniętą tuż u ich lecącego naprzód boku. Jest też, o ironio, autobusowy przystanek na życzenie, element zbędny, jak niekiedy cielesne uniesienie, z którego korzystają, jak to w przypadku tego typu elementów, głównie postacie upojone lub obłąkane, nieświadome położenia i przyczyny swojej w tej przestrzeni niespodziewanej obecności. To miejsce, z jednej strony ograniczone wspomnianą ulicą, z trzech pozostałych, tak że obszar przybierał kształt niemal idealnie prostokątny, zastawione było wysokim na dwa chłopy murem z czerwonej cegłówki, murem starego jak to miasto cmentarza. Cmentarz pod każdym względem był pokaźnych rozmiarów. Odwiedzano go w typowych okresach, ale nikogo z poruszonych w różnym stopniu gości nie interesowało, co się znajduje za murem południowej części nekropolii. A tam był Punkt.
Od lat podróżowałem z jedną walizką. Była mało poręczna ze względu na pokaźne rozmiary. Skórzane obicie zdarł czas, w wielu miejscach odsłaniając tekturę uzupełniającą ubytki od wewnątrz. Od środka na jednej z nich, zanotowałem kiedyś informację czwarty budynek na lewo od strony zachodniej, pytać o Semena.
Punkt z wielu swoich osobliwości, charakteryzował się ukształtowaniem nietypowym też dlatego, że jego powierzchnia leżała kilka metrów poniżej poziomu okolicznych terenów, jakby wduszona w ziemię palcem olbrzyma. Ponadto, co w niespodziewany sposób umykało wszystkim ewentualnym obserwatorom, drzewa które tu rosły, były niespotykanych nigdzie poza tym miejscem rozmiarów. Lipy, grabie i buki, w których rozłożyste gałęzie zlatywały się na noc stada o niezliczonej liczbie wron, wołanych gwizdkiem legendarnego Dobrochoczy, osłaniały szczelnie przed nachalnym sklepieniem niebieskim. Konary potężnych drzew w nieprawdopodobny sposób wkomponowane były w dwa rzędy wiekowych kamienic i domów rozmaitych styli, pod warunkiem że dawnych. W słoneczne dni wilgotne i kwaśne powietrze stało w miejscu nieporuszone, jak kożuch na kilkudniowym mleku. W zimne twardniało na straży i przy podmuchach biło po twarzy gniewem jak wyrzuty sumienia osobę o rozchwianej emocjonalności. Nadzór budowlany miałby z pewnością wiele zastrzeżeń do stanu budynków, ale faktem jest że Punkt, ten nigdy nie określony administracyjnie pierwiastek miasta, był niezwykle rzadko odwiedzany przez okolicznych mieszkańców, o turystach nawet nie wspominając, bo ci wybierali głównie miejsce spoczynku tego kraju starych królów. W zasadzie to niewiele osób wiedziało o istnieniu Punktu, a ta nieliczna grupka która być może coś wiedziała, z różnych, sobie znanych względów, tą wiedzą się nie dzieliła. Punkt jest tu gdzie jest, z wielu koniecznych przyczyn, których większość skrywa się poza zakresem poznania cywilizowanej istoty.
W mieście pojawiłem się z pierwszą krą na rzece, ale zrealizowanie swojego celu odłożyłem aż na ostatnie podrygi lata i zmierzch dziewczęcych spódniczek tańczących wesoło na wietrze. Przemieszczając się po ruchliwym mieście dbałem o to żeby nie znaleźć się w pobliżu dworca kolejowego i cmentarza, żeby z racji bliskości nie wymusić na sobie dopięcia postanowienia. Całymi dniami siedziałem w mieszkaniu na dziesiątym piętrze, w burym bloku na burym osiedlu kilkudziesięciu takich samych, pełnych swoistego czaru brył. Słuchałem muzyki, grałem na hawajskiej gitarze, gimnastykowałem się zapamiętale, a wieczorami szedłem do rozświetlonego rozpustnie centrum miasta w poszukiwaniu pierwszego, serdecznego, dziewczęcego uśmiechu. Ta, która danego dnia nagrodziła mnie swoją naturalną serdecznością, stawała się jednorazową królewną. Nie z wyrachowania bynajmniej, ale z wrodzonej pasji do doświadczeń różnorodności. Konieczną konieczność prawdy, odraczałem najprawdziwszą przyjemnością bliskości cudzego ciała i duszy. Nadchodziła powoli jesień, a miasto poczęło się zmniejszać do pola Punktu.
Semen, jak się okazało dystyngowany mężczyzna starej daty z haftowaną chusteczką w butonierce i dopasowaną kolorystycznie apaszką, przyjął mnie w nieumeblowanym pokoiku z wyliniałymi dywanami i z obrazami na ścianach, przedstawiającymi, moim skromnym zdaniem, zbyt swobodne interpretacje wydarzeń biblijnych. Wcześniej, drzwi mi otworzył młody chłopka o cechach wyjątkowo przeciętnych i zaraz zniknął, nie pozostawiając śladu swojej istoty, poza lekkim poruszeniem neuronów. Usiedliśmy z Semenem naprzeciw siebie na składanych wędkarskich krzesełkach i w milczeniu piliśmy zimną kawę, bez cukru i bez mleczka. Dłonie mi się pociły, a w kącikach warg zbierał się kwaśny osad, który co jakiś czas ścierałem rękawem, jakże styranej sztruksowej marynarki. Godziny mijały, nieśmiała dzienna jasność przesuwała się po dywanie w ciszy przetykanymi mlaśnięciami Semena wyrażającymi ogólne ukontentowanie, aż zamigotało i znikło zupełnie. Przez okno sączył się szum samochodów pędzących po estakadzie. Wrony krakały z pasją. Po suficie sunął wielki pająk. Matka Boska Strapiona Swą Starością O Odpychającej Powierzchowności oddawała się wieczornej toalecie.
Rozebrałem się do naga. Było chłodno, ale jeszcze nie zimno. Wysłużone w licznych wędrówkach ubranie złożyłem starannie na krzesełku i stanąłem pośrodku dywanu. Zamknąłem oczy i nagromadzoną do tej pory moc witalną podzieliłem pośród ludzi, wobec których czułem serdeczną sympatię. Semen konwulsyjnie drgając szeptał coś niezrozumiale przez potok ślin i żółci obficie płynącej z ust. Twarz przybrała odcień granitowej skały śmiało wystawionej naprzeciw nawałnicy. Uregulowałem oddech, skupiłem energie w okolicach pępka i stopniowo wyciszyłem rwący nurt krwiobiegu. Straciłem czucie w ciele, przez chwilę jeszcze rezonując do taktu stopniowo gasnącego serca, a po chwili patrzyłem już z zewnątrz na organiczną powłokę, na niewyszukane miejsce mojego dotychczasowego pobytu. Semen przykrył je prześcieradłem, a sam się położył na podłodze i zapalił papierosa w szklanej rurce. Zanim ostatnia iskierka zgasła pokój okrył się mrokiem a świadomość rozbłysła feerią barw. Wszystko i nic zupełnie.
27 listopada 2024
Camouflage.Eva T.
26 listopada 2024
Zjesiennieniedoremi
26 listopada 2024
2611wiesiek
26 listopada 2024
0021absynt
26 listopada 2024
Gdy rozkołysze wiatrJaga
26 listopada 2024
Doświadczaniedoremi
26 listopada 2024
z niedopitym winemsam53
26 listopada 2024
doskonałośćBelamonte/Senograsta
26 listopada 2024
Oczekiwanie na nowego GodotaMisiek
25 listopada 2024
AfrykankaTeresa Tomys