25 september 2014
Grzybobranie
Była wczesna jesień, zbyt sucha, by w lesie mogły być grzyby. Dziadka naszła jednak chęć, by wyprawić się z wnukiem na grzybobranie. Rodzice dziwili się, ale jeśli nestor rodu coś twierdzi, to nie należy nad tym dyskutować.
Wstaliśmy przed świtem.
Na dworzec autobusowy szliśmy sennymi, pustymi ulicami. Dziadek, w cudownym humorze, podśpiewywał, pogwizdywał, a także od czasu do czasu żartował:
— Mówię ci, że twoi rodzice zbaranieją, gdy zobaczą, ile nazbieramy grzybów. Do tego w słoikach i marynowane. E... ty tam z dziadkiem nie zginiesz! Dziadek ma nosa; specjalnie do takich delicji.
Przyglądałem się niecodziennemu rozbawieniu nestora rodu i podzielałem ten jego dobry humor.
Autobus dotarł do celu, a dziadek zakomenderował:
— Wysiadamy! Zdaje mi się, że to jest miejsce, gdzie rosną nasze grzybki.
Dziadek chodził po drodze, jakby czegoś szukał. Przyglądałem się temu, kiedy chwycił mnie za rękę i stwierdził:
— Tak, to tu!
— Co tu, dziadku? — zapytałem zdumiony.
— A, no... te grzybki!
— Jakie grzybki? Nie widzę żadnych grzybków.
— Bo żeby widzieć, to trzeba mieć dziadka oczy — odpowiedział z dumą.
— Dziadek wcale nie ma dobrych oczu. Przecież dziadek nosi okulary — zażartowałem.
Machnął ręką, dodając:
— Ty się nie mądrzyj. Sam zobaczysz, że marynowane grzybki w słoikach rosną na drzewach.
Roześmiałem się, wyobrażając sobie dziwaczny obraz drzew, na których dyndają słoiki.
Przechodziliśmy akurat piaszczystą drogą obok niewielkiego lasku; znużony zagadnąłem:
— A może byśmy popatrzyli pomiędzy tymi choinkami. Tam powinny być jakieś maślaczki albo chociaż zielonki.
Spojrzał na mnie przeciągle.
— Ty naprawdę nie wierzysz w to, co dziadek mówi? Jak powiedziałem, że do domu z pustymi rękami nie wrócimy, to na pewno tak będzie.
Co miałem zrobić? Wzruszyłem ramionami i zaufałem jego obietnicom, chociaż w tym, co mówił, nie było żadnego sensu.
Gdzieś w dali na horyzoncie zarysowało się kilka budynków niewielkiej osady. Dziadek zatrzymał się i rozejrzał dookoła.
— Mam przeczucie, że zbliżamy się do tego miejsca. Widzisz te chałupy? — wskazał na budynki w dali. — Tam na drzewach rosną nasze marynowane grzybki.
Przyspieszył kroku, pragnąc jak najszybciej znaleźć się na miejscu. Spojrzał na mnie, a widząc odmalowane na mojej twarzy zakłopotanie, wyjaśnił:
— Zaraz po wojnie, gdy trochę wydobrzałem po obozie, chodziłem od wioski do wioski i obszywałem ludzi, a oni płacili mi, czym mogli, bo pieniędzy wówczas nie było. Wynagradzali jajkami, serami, ale tutaj rozliczali się za moją pracę grubą walutą. W tej wiosce ludziska pędzili najlepszy w świecie bimber. Takiego samogonu to dziś za żadne pieniądze nie kupisz.
Słuchałem z rozdziawioną gębą dziadkowych opowieści o bimbrze i grzybkach rosnących na drzewie. Za jakiś czas dotarliśmy do wiejskiej zagrody. Dziadek raz jeszcze dokładnie wszystkiemu się przyjrzał, podszedł do chałupy i zastukał do niedomkniętych drzwi, spoza których usłyszeliśmy wysoki kobiecy głos:
— A, kto tam?!
— A, swój!
— A, jak swój, to niechaj włazi!
Weszliśmy do pogrążonego w półmroku wnętrza. Na krzywym zydelku, pośrodku izby, siedziała kobieta i obierała ziemniaki.
— Niech będzie pochwalony! — przywitał się dziadek.
— A... na wieki wieków! — odparła kobiecinka.
Podniosła się, wytarła zabrudzone ręce w poły fartucha i przyjrzała się przybyszom, mrużąc oczy. W końcu, radośnie wznosząc ramiona, wykrzyknęła:
— Aj jejku! Jezusieńku kochany! Toć to sam pan Józef, w nasze skromne progi! Niechaj wejdzie, a siendzie sobie. Zara starego zawołam! A to ci się chłop ucieszy!
Wybiegła na podwórze i, krzycząc piskliwie, przywoływała męża.
W stodole uchyliły się niewielkie drzwiczki, ze środka wyszedł niemłody już mężczyzna. Z jakąś dziwną szorstkością wykrzyknął w kierunku rozgorączkowanej kobiety:
— A co ty, babo, tak gębe drzesz!? Stało się co?! Bo morde drzesz, jakoby chałupa się paliła!
— A, pewnikiem, że sie stało! Przecie by sie nie darła, co by sie nic nie stało! — odpowiedziała. — Wołam ciebie, bo Czerwicki w nasze progi zawitał!
— Czerwicki powiadasz!? I ty teraz dopiero mi to mówisz! No, to nie wisz babo, co masz robić?! — odkrzyknął chłop.
— A co by ja nie wiedziała? Pewnikiem, że wim!
— No to leć!
— Toć lece, lece! Olaboga, ja z tej uciechy to zupełnie głowe zatraciła!
Wbiegła do niskiej ziemianki, na moment znikając w jej czeluściach, po czym wyszła, trzymając w ręku pokaźnych rozmiarów kankę. Chłop zakrzyknął w jej stronę:
— A co?! Znalazła?!
— A co by nie miała znaleźć! Sama schowała, to i sama znalazła. Co by nie schowała, to by już nie było czym gościa uczęstować.
Chłop trochę rozzłoszczony podszedł do kobiety i wyszarpnął z jej ręki kankę, zrzędząc przy tym:
— A to ci baba, psia jucha! A ja sie tyla naszukał, a za cholere znaleźć nie mógł. Ale na szczęście gość przyjechał, to se człek po robocie gardło przepłucze. Że to na babe ni ma sposobu.
Jednak kobiecina, jakby przyzwyczajona do mężowskiej szorstkości, nic sobie z tego gadania nie robiła. Ze szczerze uśmiechniętą twarzą weszła do środka domu i żwawo poczęła ogarniać chałupę. Spojrzała na nas i powiedziała:
— A niechaj Czerwicki z kawalerem pójdzie na gumno, do starego, to ja se tu chate ochędoże, a później zawołam i bendziem się gościć.
Wyszliśmy na podwórze, gdzie pośrodku stał chłop z uśmiechniętą od ucha do ucha gębą. Zbliżył się do nas i począł starannie wycierać ręce w nogawki spodni. Upewniwszy się, że niczego niepotrzebnego na spracowanych dłoniach nie ma, podał rękę dziadkowi i długo zamaszyście nią potrząsał, wyrażając radość i zadowolenie z nieoczekiwanych odwiedzin. Po chwili spojrzał na mnie i przeciągle po chłopsku zapytał:
— A to, pewnikiem, będzie wnuczek Czerwickiego?
— A co, niepodobny? — ze śmiechem odpowiedział dziadek.
— A toć, nie mówię, podobny. Jeno taka chudzina.
Dziadek, jakby w mojej obronie, odparł:
— No i ja nie wielkolud.
— Boć tam... Czerwicki mówi... — powiedział chłop trochę zmieszany. — A co Czerwickiego sprowadza w nasze skromne progi?
Dziadek uśmiechnął się szelmowsko i odparł:
— Wybrałem się w te strony z wnuczkiem na grzyby, ale widać, że grzybów nie ma. Pomyślałem sobie, że jak tu jestem, to nie pominę waszej zagrody i wdepnę na chwilę, a zapytam, może wskażecie jakie lepsze miejsce.
— Co by miał nie wskazać? Toć komu, jak komu, ale Czerwickiemu to ja wskaże! Jeno, że grzybów nima! Ot i cała prawda! Ale coś mi się nie widzi, co by Czerwicki za grzybami chodził. Jak znam Czerwickiego, to za grzybkami i owszem, ale pod zakąskę.
Powiedziawszy to, chichotał, klepiąc się z radości po udach.
— No i macie słuszność — odpowiedział dziadek. — Tylko czy w dobry czas was odwiedziłem?
— A nie widział, jak baba do chałupy kanke targała? Zara my tu sobie popróbujem. Niedawno cało beke utoczył. Jeno, że trochu sie zapożyczył, to po sąsiadach sie rozeszło, ale dla Czerwickiego pewnikiem starczy.
W tym momencie zwrócił wzrok w moją stronę i, mierząc mnie od góry do dołu, zawyrokował:
— Kawalera tyż ugościm.
Dziadek spojrzał na mnie i odparł:
— Młody jeszcze, nietrunkowy.
— A ile to wiosen kawaler sobie liczy?
Chrząknąłem, żeby przybrać jak najgrubszy głos, i odpowiedziałem:
— Jedenaście! To znaczy, będę miał jedenaście.
— A, to już kawaler pod wąsem. Tak se powinien zakosztować.
Dziadek, jakby chciał chłopa powstrzymać, z niesmakiem machnął ręką, mówiąc:
— Mikry taki, ot wyrostek, lepiej mu nie dawać, bo se głowę popsuje albo co i gorzej.
W tymże momencie kobiecina wychyliła się przez okno i gestami zaprosiła nas do mieszkania. Gdy weszliśmy, gospodarze poczęli w zakłopotaniu poprawiać i przesuwać przedmioty, pragnąc w ten sposób pokryć zakłopotanie z powodu skromności swego domu. W końcu gospodyni wskazała nam miejsce na ławie, które dla pewności przetarła starannie ściereczką.
— Pewnikiem głodni? — zapytała.
Dziadek jakby od niechcenia odparł:
— E tam... pani gospodyni, myśmy nie przyszli was objadać, tylko tak sobie wdepnęli na chwilę. No, nie powiem, jestem spragniony, ale żeby głodny, to nie.
Kobiecina zachichotała figlarnie, mrugając małymi oczkami, i jednym tchem wykrzyknęła:
— A pan Czerwicki to taki sam jak zawżdy. Za gorzałke i babe to by do piekła skoczył.
— Za gorzałkę to i owszem, ale za babą, to już nie te czasy. Ale po co mi skakać do piekła, kiedy u szanownej gospodyni tego pod dostatkiem.
— Oj, Czerwicki, Czerwicki! Wy się kiedy w tej gorzałce utopicie.
Na to stwierdzenie kobiety chłop mocno uderzył pięścią w stół, tak że aż podskoczyłem ze strachu, i twardo powiedział:
— Ty se tu, babo, przestań zbytkować, kiej chłopom w gardle zasycha! Ruszaj się, a zgotuj co pod tego gąsiorka! Bo na próżny brzuch to i grzech, i sromota, aby samo gorzałką częstować.
— A co się tak rozeźlił?! Zoczył gorzałkę, to i taki niecierpliwy, że pozbytkować nie da. A juści, że cościk zwarze. Tyć zapytać gościów musze, boć se z głowy nie wytrzasne — hardo odparowała mężowi.
Następnie, trochę podenerwowana, zwróciła się do dziadka:
— Co, panie Czerwicki, nawarzyć? Może by tak jajecznicę na skwarkach?
— Może być — zadecydował dziadek.
— A kawaler też jajeczniczkę?
— Bardzo proszę — odparłem grzecznie.
— Kawalerowi musi trochu więcej skwarków, boć młody i niezwyczajny, to musi mieć lepszy podkład.
Pomyślałem sobie: „Do czego to ja niezwyczajny?”. Dałem jednak spokój, gdyż i tak niewiele z tego ich gadania rozumiałem. Jednakże dziadek wszystko dobrze pojmował, gdyż z całą stanowczością zaoponował.
— Nie, nie, pani gospodyni. Dzieciakowi wódki nie dawajcie!
***
Jeśli pragniesz przeczytać całość, zapraszam do księgarni internetowej:
https://www.smashwords.com/books/view/594554
24 november 2024
2411wiesiek
23 november 2024
0012.
22 november 2024
22.11wiesiek
22 november 2024
Pod miękkim śniegiemJaga
22 november 2024
Liście drzew w czerwonychEva T.
21 november 2024
21.11wiesiek
21 november 2024
Światełka listopadaJaga
19 november 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.
19 november 2024
1911wiesiek
19 november 2024
Jeden mostJaga