15 kwietnia 2012
Bóle fantomowe
Atmosfera stawała się coraz bardziej gęsta i lepka. Wszystkie miejsca przy barze i stolikach były zajęte. Bracia Rychły, elektronicy starej daty, snuli niekończące się opowieści, skacząc z tematów technicznych na erotyczne i z powrotem. Starszy z braci, Gabriel, nie krył emocji, opowiadając o nowej antenie kierunkowej, dzięki której można słuchać zagłuszanych stacji radiowych. Prototyp tej anteny powstał jeszcze w czasach komuny. Młodszy z nie mniejszym entuzjazmem rozprawiał o zaletach płatnej miłości i o tym, że wciąż płonie w nim potężny ogień pożądania.
— Dogodziłem jej trzy razy, nie chciała mnie wypuścić, dajecie wiarę? — przechwalał się Bernard.
Facet, na oko pięćdziesięcioletni, ślamazarnie odsunął krzesło i pozwolił, by grawitacja dokonała reszty. Przeczesał włosy długimi palcami. Wyciągnął ręce w kierunku Kuby.
— Byłem kiedyś najlepszym pianistą w tym mieście — wybełkotał powoli.
Gabriel napełnił gorzałką kieliszek i podsunął go pod nos pianisty.
— Łykaj i wypieprzaj, nie interesują mnie twoje pijackie historie — Rychły miał naprawdę groźną minę.
Pianista uniósł kieliszek, prześwietlił go wzrokiem i szybkim ruchem przelał gorzałkę do gardła. Gabriel chwycił za połę marynarki intruza. Przez chwilę tarmosili się, ale szybko dała znać o sobie przewaga fizyczna Rychłego. Krzesło przy ich stoliku znowu było wolne.
— Zlitujesz się nad takim, a on cię potem zakapuje. W tej knajpie aż roi się od donosicieli. Lepiej dmuchać na zimne — pouczał Bernard.
Kuba wypił ostatni kieliszek Jägermeistera i dokończył piwo.
— Możesz przypomnieć mi adres? — zwrócił się do młodszego z braci.
Na poczciwej twarzy Bernarda odmalował się wysiłek.
— No daj mu adres tej fabryczki, frędzlu. Od godziny o niej piejesz — wybulgotał Gabriel.
Ogromna dłoń Bernarda utknęła na chwilę w ciasnej kieszeni flanelowej koszuli.
— A masz. Masz. Na zawsze. Pozdrów ode mnie szefową — powiedział Bernard, kładąc przed Kubą kolorową wizytówkę.
Typowa „agenturalna” ulotka — zdjęcia dziewczyn, numer telefonu, adres i godziny otwarcia lokalu. Na rewersie widniał zielony, równoramienny krzyż.
Taksówka minęła ponure, dziewiętnastowieczne osiedle mieszkalne, gdzie na murach roiło się od wymalowanych sprayem pogróżek, kierowanych pod adresem dzielnicowego i jego podwładnych. Wjechali w przemysłowy rejon miasta, a po kolejnym kwadransie dotarli na ulicę Krętą, wijącą się wśród placów i poletek, otoczonych siatką z drutem kolczastym. Ulica była ślepa — na jej końcu majaczyła szkaradna, kominiasta bryła fabryki, przypominająca zameczek, czy raczej rozbudowaną do granic absurdu hacjendę jakiegoś nowobogackiego buraka. Kuba zapłacił kierowcy i poprosił go, by wstrzymał się parę minut z odjazdem. Podszedł do drzwi znajdujących się w jednym ze skrzydeł bramy. Na wrotach widniał napis: „Nie trąbić — dzwonić!”. Nacisnął guzik, odczekał dłuższą chwilę; nacisnął raz jeszcze.
— Dlaczego nikt nie wychodzi, ni bramy otwiera? O jest, jest ktoś. Imię moje chcą? Jurand ze Spychowa — recytował Kuba, opierając się czołem o drzwi — Ale znowu brama zamknięta i milczenie wielkie. Upokorzyć mnie Krzyżacy chcą, jak żebraka potraktować!
Odszedł kilka kroków, podniósł kamień i cisnął nim w blachę.
— Noc cała minęła i nadal nic, do miasta chyba zawracać trzeba — ciągnął, chwiejąc się na nogach. I już myślał o tym, by skierować kroki w kierunku taksówki, gdy zazgrzytał zamek. W drzwiach stanął niewysoki facet w skórzanej kurtce i spodniach w prążki.
— Jacy Krzyżacy, psia twoja mać? Chcesz mnie obrazić? — krzyknął zamkowy selekcjoner, przygryzając groźnie wąsy.
—Na Boga, Lachy! Skoro tak, to chętnie skorzystam z waszej gościnności — odpalił rozbawiony Kuba.
— Pójdziesz za tymi świecącymi strzałkami.
Wykidajło pociągnął solidnego macha i rzucił papierosa za drzwi, którymi za chwilę trzasnął z całej siły.
Kuba lawirował po tajemniczym obiekcie, prowadzony świetlnymi strzałami Amora. Dotarł do miejsca przeznaczenia, o czym świadczyła automatycznie zapalająca się lampa, wisząca nad solidnymi drzwiami.
— Proszę wchodzić szybko i nie wpuszczać zimna — rzekła ubrana w szlafrok kobieta. Próbowała chwycić Kubę za przedramię. Jej dłoń zacisnęła się na pustym rękawie. Nie zdołała ukryć zmieszania. Stanęła za kontuarem i sięgnęła po zeszyt.
— Proszę bardzo, czym możemy służyć? Zbliżają się święta, sporo dziewczyn wyjechało, ale z pewnością znajdziesz kogoś interesującego — ciągnęła, przerzucając kartki ze zdjęciami.
— Chodzi o ból… — Kuba był nie mniej speszony niż burdelmama.
Kobieta jeszcze przez chwilę przewracała kartki.
— Nie ma problemu. Tylko musisz poczekać pół godziny. Lady Klara to doświadczona domina, będziesz zachwycony.
— Nie w tym rzecz.
Położył na ladzie wizytówkę i wskazał na zielony krzyżyk. Mama schowała zeszyt do szuflady.
— Ależ oczywiście. Przepraszam, że nie domyśliłam się od razu. Płacisz teraz sto pięćdziesiąt złotych, resztę dasz dziewczynie. Ostateczna kwota zależy od rodzaju środka.
Przeszli wąskim i długim korytarzem. Znaleźli się w dyskretnie oświetlonym pomieszczeniu, wyposażonym w dwie sofy. Na przeciwległej ścianie znajdowały się drzwi z fluorescencyjnym krzyżem. Na jednej z sof siedział mężczyzna w średnim wieku. Masował spuchniętą twarz i cicho postękiwał.
— Kolejka nie jest długa, proszę usiądź i poczekaj — powiedziała mama i pogłaskała policzek Kuby — może zdecydujesz się na coś jeszcze. Zapraszam na dół, do piekiełka. Odprężysz się, zobaczysz dziewczyny.
— Chętnie wypiję z tobą drinka – odparł Kuba, poklepując mamę po wypukłościach z tyłu szlafroka.
Był już całkowicie rozluźniony. Siedział przez chwilę w milczeniu, zerkając od czasu do czasu na spuchniętego jegomościa. Nieszczęśnik odezwał się pierwszy.
— Pieprzona szóstka, robiłem ją miesiąc temu, boli gorzej niż przed leczeniem.
— Czemu nie pójdzie pan do dentysty, który tak sknocił robotę? — pociągnął temat Kuba.
— Daj pan spokój, za Chiny Ludowe nie zgodzę się na wiercenie bez znieczulenia.
Kuba zaśmiał się szczerze, by za chwilę popaść w zadumę.
— Pana boli ten zgniły ząb, a mnie boli dłoń
Odsłonił kikut.
— Jak to dłoń? — wymamrotał spuchlak.
— No właśnie. A wie pan jak napiernicza? To dopiero pech. Szczęście w nieszczęściu, że działają środki przeciwbólowe.
Facet z zepsutym zębem zasępił się. Pewnie analizował poznany właśnie fenomen.
— Nie zrobił pan zapasu? — odezwał się wreszcie.
— Zgapiłem się. No wie pan, terminy są ruchome i jakieś takie to wszystko zawiłe, tajemnicze. Zakaz sprzedaży środków przeciwbólowych trwa czterdzieści parę dni i kończy się w pierwszą niedzielę po pełni księżyca, która następuje po równonocy wiosennej, czy jakoś tak… Skomplikowane, prawda? A w tym roku wypadło to zdecydowanie wcześniej, niż w zeszłym.
— Mówiąc krótko, od środy popielcowej towaru brak — rzekł spuchlak, uśmiechając się nieznacznie.
— O to, to — dodał Kuba.
Znowu zadumał się. Przeszło mu przez myśl, że ten facet z kolejki w burdelowej przychodni, całkiem zresztą sympatyczny jegomość, może być kapusiem. Nie potrafił ocenić skali swojego przewinienia. Przestraszył się, że za kupowanie środków przeciwbólowych w okresie obowiązywania zakazu mogą amputować mu drugą dłoń.
— Jak w zeszłym roku znalazłem się w potrzebie, to dosyć nieszczelna była granica z Czechami. Kupiłem wtedy fenomenalny środek przeszmuglowany stamtąd — przerwał ciszę podejrzany o donosicielstwo mężczyzna — coś jak ta nasza dawna Pyralgina, mówię panu, super rzecz, błyskawicznie i skutecznie to działało.
— Nie no, na mieście niczego nie szukałem, to nielegalne. Tu to co innego, jest ciche przyzwolenie, prawda? — rzekł Kuba, spoglądając badawczo na swojego interlokutora.
— Tak, ma pan rację, lepiej zachować ostrożność. Oczywiście, w agencji to właściwie legalne. A w ogóle cały ten kult bólu, to mieszanie polityki i religii — ja tego nie rozumiem i nie kupuję.
Z gabinetu wyszła kobieta o nieprzytomnym spojrzeniu. Słaniając się i opierając co chwila o ścianę, opuściła poczekalnię. Spuchlak wskoczył do pokoju, pozostawiając otwarte drzwi.
— Masz tu Edgara, daj dwie paczki czegoś na ibuprofenie, a ja spadam bez zbędnych ceregieli.
Zanim wyszedł z poczekalni, poklepał Kubę po ramieniu i rzucił:
— Nie bój pan żaby, są na świecie przyzwoici ludzie, całe masy przyzwoitych ludzi, bywaj pan!
Subtelne światło, relaksująca muzyka, biały lateksowy strój pielęgniarki z czerwonym krzyżem na piersiach. Dziewczyna miała piękną twarz, chociaż tipsy i lateks przydawały jej nieco tandetnej aury.
— Tu jest cennik środków przeciwbólowych. Gdybyś chciał coś ekstra, to… znasz ceny?
— Co ekstra? — rzucił i od razu poczuł zażenowanie z powodu swojej gapowatości.
— Sto pięćdziesiąt z zabezpieczeniami, pięćdziesiąt dopłaty za brak zabezpieczeń — szepnęła zachęcająco dziewczyna.
— Proszę tylko pozycję numer czternaście, dwa opakowania. Czy mogę to zażyć na miejscu?
— Nie śpiesz się. W cenie masz trzydzieści minut pobytu w gabinecie i masaż relaksacyjny.
Otworzyła metalową szafę. Wyjęła z niej leki, plastikowy kubeczek oraz butelkę z wodą.
Przełknął dwie tabletki i siadł w obrotowym fotelu.
Ból odpłynął, zmęczenie też. Długie paznokcie wędrowały po owłosionej klatce piersiowej, powodując cichy, elektryczny trzask.
— Cudownie to robisz — szepnął.
— Staram się. Podobasz mi się — odpowiedziała, całując jego powieki.
— Doprawdy? Nawet z tym kikutem?
— Podpadłeś im, prawda? — wyszeptała to pytanie prosto do ucha, zmysłowo, aż poczuł mrowienie w krzyżu.
Postanowił pociągnąć grę. Zbliżył usta do ucha dziewczyny.
— Gdzie jest kamera, kotku?
Podeszła do metalowej szafy. Zdjęła z niej niewielkie pudełko i wręczyła Kubie.
Usunięcie zapisu zajęło mu zaledwie parę sekund.
Zstąpił do piekieł. Dziwki tańczyły na rurach, oblegały bar, czekały przy stolikach. Bez trudu odnalazł mamę. Ukłonił się w pas. Wskazała krzesło obok stolika. Rozmawiali przez chwilę o zamkowym personelu. Mama wyjaśniła, że w związku ze świątecznym okresem, połowa dziewczyn wyjechała. Pozostały właściwie tylko te ze Wschodu. Nie jadą do domu nie tylko ze względu na różnice związane z kalendarzem, ale przede wszystkim z powodu trudności z powrotem do Polski. Granice nie były tak szczelne nawet w czasach naszego członkostwa w Unii Europejskiej. Kuba dowiedział się też, że ciemnoskóra dziewczyna tańczącą przy rurze to nie Murzynka, tylko deczko nadużywająca solarium Ukrainka. Ale dla klientów spragnionych egzotyki jest niezłym wabikiem. W pewnym momencie uwagę Kuby przyciągnął wystrój piekiełka. Rury, lustrzane kule i lasery są standardowymi elementami wyposażenia takich lokali, niezwykłe i nijak nie pasujące do tego miejsca były natomiast obrazy. Około piętnastu malowideł przedstawiało portrety ułanów.
— Kto jest właścicielem tego burdelu?
Mama uśmiechnęła się i połaskotała Kubę po nosie.
— No powiedz, nie wygadam nikomu — Kuba uśmiechnął się tak słodko, jak tylko potrafił.
— Patrz dyskretnie. Siedzi w rogu sali, obok alkomatu.
Odczekał kilka sekund i spojrzał we wskazanym kierunku. Od stolika wstał niski facet w butach z cholewami i marynarką świecącą naszytymi na łokciach łatami. Podszedł do baru. Kuba pamiętał doskonale tę twarz z plakatów wyborczych, a przede wszystkim z głośnej sprawy misteriów pasyjnych, w których ów polityk wziął udział, odgrywając główną rolę i pozwalając przybić się do krzyża. Objął mężczyznę i wykrzyknął mu do ucha:
— Gdy palca do rany nie włoży, nie uwierzy!
Właściciel fabryki-zamku odepchnął prześladowcę. Kuba padł na kolana, usiłując całować go po rękach. Chwycił adorowaną dłoń i odchylił tak, by wyraźnie ją oświetlić. To była dłoń nie skalana pracą fizyczną, a tym bardziej nie nosząca jakichkolwiek śladów gwoździa. Jej właściciel najwyraźniej zrozumiał sens całego zamieszania. Pstryknął palcami, zwracając tym uwagę barmana.
— Oszust! Kanalia! — krzyczał Kuba, tonąc w ramionach osiłków.
Fabrykant spoliczkował go parokrotnie. Przy każdym uderzeniu wydawał z siebie rodzaj jęku czy westchnienia. Prostował się przy tym i stawał na palcach, dzięki czemu jego nikczemnego wzrostu postać zyskiwała kilka centymetrów.
Przy ścianach magazynu stały drewniane skrzynie. Jedno z pudeł znalazło się na środku pomieszczenia. Stał na nim fabrykant, eksponując lśniące buty z cholewami.
— Wąsik pierwsza klasa, lakiery też fetyszowe! — w samobójczym geście wykrzyknął Kuba, udając opanowanie. Nic więcej nie był w stanie powiedzieć przez najbliższą minutę, a to za sprawą solidnego ciosu w brzuch, ofiarowanego bezinteresownie przez jednego z osiłków.
— Szefie, połamać mu giry? — zapytał ten od bicia.
— Trzeba coś takiego zrobić, iżby zapamiętał na całe życie — odpowiedział z wysokości właściciel wąsów.
— Może wanna z kwasem? — dorzucił drugi osiłek.
— Nie, to nie to. Myślę, że najdoskonalszą karą będzie wyrzucenie go poza granice naszego zamku, iżby skamlał pod murami, zdając sobie sprawę, że powrotu nie ma.
Sprawy potoczyły się w zawrotnym tempie. Sesja fotograficzna, odciski palców, kopniak od wykidajły, zimny bruk. Wrota zamku zatrzasnęły się, czyniąc łoskot wielki, wracający echem jeszcze długo.
22 grudnia 2024
Prostotadoremi
22 grudnia 2024
fantazjeYaro
22 grudnia 2024
2212wiesiek
22 grudnia 2024
śnieg w prezenciesam53
22 grudnia 2024
Błogosław nam Boże Dziecię!Marek Gajowniczek
21 grudnia 2024
2112wiesiek
21 grudnia 2024
Wesołych ŚwiątJaga
21 grudnia 2024
Rośliny z nasieniem i bezdobrosław77
21 grudnia 2024
NEOMisiek
21 grudnia 2024
Mgła pojmowaniaBelamonte/Senograsta