21 stycznia 2012
Psie Pola: Sierociniec cz.1
Miłosz jakiś czas krążył dokoła budynku. Nie z chęci
zbadania terenu. O tym, że jest bezpiecznie wiedział już po drugim okrążeniu.
Teraz tylko podziwiał masywne, kamienne ściany bogato zdobione rzeźbami
przedstawiającymi ludzi wykonujących codzienne zajęcia. Obejście budynku dokoła
miało zająć mu sporo czasu. Raz, że był zmęczony długą wędrówką po Psich
polach, a dwa, że w ogóle nie miał zamiaru się śpieszyć. Urzekała go harmonia i
spokój bijące z tych murów. Przejechał wzrokiem w górę podziwiając półkoliste,
duże okna pnące się do samego dachu. Cofnął się kilka kroków, żeby przyjrzeć
się bliżej gęsto ułożonej, czerwonej dachówce. Niestety sporej części
brakowało, podobnie zresztą rzecz miała się z murem, ale ogólna konstrukcja
trzymała się dobrze. Czerwone kawałki cegły walały się po ziemi, od czasu do
czasu mieszając się z białymi odłamkami kamiennych bloków. Mimo jasnych kolorów
ciężko było je dostrzec w ogarniającej wszystko ciemności. W normalniej
sytuacji Milosz nie miałby z tym żadnych problemów. Uśmiechnął się smutno,
kiedy do głowy przyszła mu myśl, że piesza podróż z Krakowa pod warszawę bez
pożywienia nie była ani normalną sytuacją, ani dobrym pomysłem. Westchnął
głęboko. Zaraz jednak odepchnął od siebie złe myśli. Wychodził z założenia, że trzeba
myśleć pozytywnie i cieszyć się małymi rzeczami. A tę małą radość dawało mu
teraz podziwianie budowli.
Kiedy nasycił oczy widokiem dworku, ruszył w kierunku
wejścia. Zastanawiał się, jakim cudem budowla ocalała. Wyobraźnia podsuwała mu
mnóstwo odpowiedzi. Może dworek został wzniesiony już po wojnie? Jeżeli tak, to
na pewno nie przez ludzi. Oni nie są w stanie postawić jakiejkolwiek budowli w
tak niebezpiecznej części Psich pól. Jeśli dwór wzniosła jakaś inna rasa, to
pozostawało pytanie po co? I dlaczego teraz stoi pusty? Może mieszkała tu grupa
ocalałych, ale zrobiło się zbyt niebezpiecznie i musieli się wynieść?
Najbardziej prawdopodobnym wydawało mu się
przypuszczenie, że budowla po prostu miała szczęście i dzięki temu
przetrwała wszystkie, okoliczne bitwy.
Przekroczył trzy stopnie wylane w kształt owalu. Przyglądał
sie jeszcze chwilę niewielkiej kolumnadzie zamkniętej półkolistym sklepieniem
ganku, by po chwili znaleźć się przy masywnych skrzydłach drzwi. Lakierowane
drewno trzymało się zaskakująco dobrze. Pierwotny właściciel tego budynku
musiał mieć ciekawe upodobania, każąc w dwudziestym pierwszym wieku zamontować
na drzwiach okrągłe kołaty. Miłosz zbadał je z uwagą, po czym przesunął wzrok w
prawo. Widok mosiężnej, zaśniedziałej tabliczki przytroczonej do ściany zdziwił
go nieco. Szczególnie, że na jej powierzchni starannie wygrawerowano napis:
"My też żyliśmy, śmialiśmy się i kochaliśmy". Coś zaświtało mu w
pamięci. Gdzieś już widział coś podobnego. Oświecenie przyszło znienacka. To szpital
dla chorych umysłowo. Widział kilka z podobnymi inskrypcjami na terenie całej
Europy. Nigdy nie interesował się tematem, ale wyobrażał sobie, że to wielka
myśl jakiegoś sławnego psychiatry. Może nawet noblisty sprzed wybuchu wojny?
Nagle, kontem oka dostrzegł zarys dobrze znanego mu kształtu. Odwrócił wzrok w
prawo. Nie mylił się. Niedaleko budynku ktoś urządził prowizoryczny cmentarz.
Powiązane czym się dało krzyże, wykonane z zeschłego drewna –prawdopodobnie
tego samego, które pozostało po okolicznym lesie –miały nie więcej jak kilka
lat. A to mogło oznaczać tylko jedno.
Zarówno nekropolia,
jak i sam azyl napawały Miłosza taką ciekawością, że postanowił nie czekać ani
chwili dłużej. Pociągnął za klamkę. Drzwi trzasnęły głucho i ugięły się pod
silą mięśni wędrowca, ale nie ustąpiły. Zamknięte. Pomyślał. Dziwne. Skoro ktoś
zamknął drzwi... Uśmiechnął się drapieżnie. Sięgnął do kieszeni kurtki i
wydobył z niej dziwny przedmiot przypominający połączenie klucza i scyzoryka.
Podobnie, jak kieszonkowy nożyk, miał kilka wysuwanych końcówek. Milosz
obejrzał uważnie zamek i umieścił wytrych w dziurce od klucza. Po kilku
sekundach zasuwa zamka przesunęła sie z trzaskiem. Włamywacz, zadowolony z
siebie, uchylił jedno z ciężkich wrót. Skrzypnęły głośno, jak by błagając o kroplę
oliwy. Miłosz nienawidził na tym świecie dwóch rzeczy. Pająków i skrzypienia
czegokolwiek. Nie zdążył sobie tego nawet przypomnieć bo przez najbliższe
minuty myśli miała mu zaprzątać zimna lufa obrzyna, która właśnie dotknęła jego
czoła..
-Nawet nie drgnij! - Nakazał stanowczo wysoki głos z
ciemności. Miłosz rozszerzył źrenice tak mocno, jak tylko pozwalał mu na to
kondycja, ale zdołał dostrzec tylko zarys drobnej -być może dziecięcej-
sylwetki. Broń drżała w rękach napastnika wydając cichy stukot luźnych już
części. Miłosz pomyślał, że nie raz już wystrzeliła i już nie długo
postrzela. Samo drżenie rąk strzelca
odebrał raczej jako przejaw braku siły, a dopiero potem strachu..
- Trudno nie drżeć będąc w mojej sytuacji. - Powiedział
zupełnie poważnie.
- Coś ty za jeden? - Dopytywał się głosik.
- Jestem zwykłym wędrowcem. Chciałem tu odpocząć jakiś czas
i schronić się przed nadchodzącą burzą piaskową, ale skoro zajęte to poszukam
gdzieś indziej.
Przybysz chciał się
odwrócić i odejść, ale wysoki głos skutecznie odwiódł go od tego
pomysłu.
- Stój w miejscu do ciężkiej cholery! - Ryknął, po czym
zapytał już spokojnie - co o tym myślisz?
- Gość nie wygląda mi na zwykłego wędrowca. Trzeba być ostro
popieprzonym, żeby samemu po Psich Polach łazić. Nie ma nawet kałacha. Do tego
ma na sobie czerwoną kurtkę i jasne spodnie. Świetny kamuflaż w ciemności.
Miłosz dopiero teraz dostrzegł ruch w cieniu. Głos dobiegał
od strony zamkniętego skrzydła wrót, a właściciel tonął w głębokim cieniu.
- Może to szpieg łowców niewolników? - Zastanawiał się
osobnik z bronią.
- Albo jakiś kundel z Otwocka pobłądził w drodze na
posterunek.
- To jedna cholera. Tak czy inaczej nie możemy ryzykować.
Miłosz znajdował się w -delikatnie mówiąc- niekomfortowej
sytuacji. Z rozmowy napastników wnioskował, że jego przyszłość nie rysuje się
kolorowo. Jasnym było, że chłopaki nie mieli więcej jak szesnaście lat, ale to
wcale nie poprawiało sytuacji. Wręcz przeciwnie. Już wyobrażał sobie napis na
płycie nagrobnej: TU LEŻY MIŁOSZ. FRAJER KTÓRY DAŁ SIĘ ZALATWIĆ
DWUNASTOLATKOWI NA ŚRODKU PUSTKOWIA.
- Mrówa przeszukaj go. Tylko ostrożnie. - Rzucił chłopak z
bronią. - A ty spróbuj głębiej westchnąć, a Wagrole rozwleką resztki twojego
mózgu po okolicy.
Mężczyzna nie widział twarzy chłopaka, ale czuł na sobie
jego ciężkie spojrzenie. Nie drgnął kiedy z cienia wyłoniła się mała, chuda
postać. Dostrzegł, piegowatego, brudnego blondynka ubranego w porwane spodnie
dresowe i brązowy, za duży kożuch. Chłopaczek niepewnie obmacał nogawki
Miłosza. Dłonie mu drżały równie mocno jak strzelba, którą trzymał ten drugi.
Dobrana para, pomyślał Miłosz. Wyobraził sobie dwa ratlerki stojące naprzeciw
dobermana. Wizja była o tyle nie trafiona, że małe, trzęsące się pieski nie
mogły wykorzystać wielkiego kalibru, którego chłopak nie zawaha się użyć.
Mrówa był pewien, że przybysz w czerwieni za chwile szybkim
ruchem skręci mu kark. Nie mógł pozbyć się tego uczucia. Nie wiedział, czemu
tak jest. Po prostu to czół. Nie pocieszała go ani trochę myśl, że zaraz po tym
Suchy rozwali mu łeb. Mimo pewności, nie mógł pokazać Suchemu –ani samemu sobie
–że nie jest takim twardzielem, jakiego zgrywa na co dzień.
Kiedy stwierdził, że
nogawki mężczyzny nie skrywają żadnych, niebezpiecznych przedmiotów,
postanowił być bardziej stanowczy. W końcu miał jeszcze głowę na swoim miejscu,
więc chyba nic mu nie groziło. Dokładnie obejrzał kurtkę i zbadał kieszenie.
-Jest czysty. - Zawołał wracając do cienia.
-Nie ma nawet zakichanego kolta?
-No przecież kurwa mówię.
-Dobra. Goń po linę, a ty do środka! -Zakomenderował chłopak
z bronią. Rozległ się cichy tupot stup.
Miłosz odetchnął z ulgą. Perspektywa rozwleczenia jego ciała
przez mutanty odsunęła się nieco, ale widmo uwięzienia przez przerażone i
uzbrojone po zęby dzieciaki, wcale nie nastrajało go optymistycznie. Wszedł do
środka, a drzwi za nim zamknęły się. Słyszał, jak chłopak okrąża go, po czym
dostrzegł rozbłysk światła wychodzący wąskim snopem zza jego pleców. Latarka.
Pomyślał.
-Ruszaj przed siebie! Nakazał chłopak. Miłosz bez słowa
wykonał rozkaz. Nawet nie sprawdzili czy jestem sam. Musieli mieć niebywałe
szczęście, że udało im się przeżyć na środku Psich Pól. Pomyślał ponuro, ale z
zadumy wyrwał go nieprzyjemny powiew wiatru, smagający przez chwilę jego plecy.
coś zazgrzytało. Nie był jednak pewien. Zmysły mogły go zwodzić. Był bardzo
zmęczony.
-Jest sam. -Oznajmił kolejny, dziecięcy głos. Chwilę zajęło,
nim Miłosz otrząsnął się z zaskoczenia. Uśmiechnął się pod nosem. Może to, że
żyją to nie zasługa ślepego losu?. Nie dostrzegł trzeciego chłopaka. Było
ciemno, ale powinien zauważyć choć zarys sylwetki. Wtedy przypomniał sobie
chłód na plecach i zgrzyt zamka. Dzieciak wszedł z zewnątrz. Mały musiał
obserwować go z ukrycia. Mężczyzna w czerwieni poczuł się nieco niepewnie. Albo
był bardziej zmęczony, niż mu się wydawało, albo dzieciaki są dobrze
przygotowani i bardzo cisi. Wolał myśleć, że to wycieńczenie.
W środku roznosił się odór stęchlizny i skrzepłej krwi.
Duchota była niemal namacalna. Miłosz wyobrażał sobie przysłowiową siekierę
wiszącą tuż nad jego głową.
Chłopak prowadził Miłosza korytarzem. Nie śpieszyło mu się.
W słabym świetle latarki dobiegającym zza pleców więzień dostrzegał liczne
plamy zaschłej krwi szpecące podłogę, ale po zapachu wnioskował, że jest ich
znacznie więcej niż tylko te w zasięgu wzroku. Szpital nie był taki długi, jak
Miłoszowi się wydawało. Nie minęło wiele czasu, a znaleźli się koło recepcji.
Wędrowiec widział wyraźnie że korytarz rozszerza sie po bokach i układa chyba w
kształt owalu. Ominęli łukiem coś, co przypominało ladę. W pewnym momencie
dzieciak kazał mu się zatrzymać i oświetlił grubą kratownicę.
-Otwieraj. -Zakomenderował. -Nie są zamknięte.
Miłosz otworzył bez namysłu. Na końcu korytarza dotarli do
szybu windy. Nie miało prawa być tu prądu, to też skorzystanie z dźwigu nie
wchodziło w grę. Chłopak z bronią okrążył ostrożnie więźnia i stanął po jego
prawej stronie. Mężczyzna w czerwieni wytężył wzrok tak mocno, jak tylko
potrafił. Korciło go, żeby spuścić trochę krwi i wyostrzyć zmysły. Już podnosił
palec do ust, kiedy targnęły nim wątpliwości. Był już i tak wyczerpany. Może
nie na skraju, ale przeprawa przez martwe pustkowie dała mu się mocno we znaki.
Musiał jak najszybciej odzyskać siły. Marnowanie energii tylko po to, żeby
poczuć się nieco pewniej było bez sensu. Wydawało się, że dzieciak większej
krzywdy mu nie zrobi. Z drugiej strony pokusa spokoju i pewności wszystkiego,
co się dzieje do koła była ogromna. W stanie nadwrażliwości ciemność nie miała
znaczenia. Nie musiał widzieć zupełnie nic. Potrafił wyczuć i odróżnić setki
zapachów. Sam węch wystarczył mu do ocenienia odległości od napastnika, czy
przedmiotu. Słuch rejestrował najcichszy dźwięki układając je w wyobraźni w
przedmioty, lub postacie, które je wydawały. Było to niemal boskie uczucie. Uzależniające
jak narkotyk, dające pewność otaczającego świata. Jeżeli mógł sobie na to
pozwolić, praktycznie nie wychodził z tego stanu. Niestety teraz nie mógł.
Światło latarki oświetliło białą ścianę. Od razu się
Miloszowi nie spodobała. Ciężko było dostrzec to w słabym świetle żarówki, ale
mur w tym miejscu był bielszy. Jakby nowszy. Oczywiście granica pomiędzy
ciemniejszą, a jaśniejszą częścią została skrzętnie zatarta, jednak im bliżej
windy, tym czyściej. Coś Miłoszowi mówiło, że ten kawałek ściany nie był
uwzględniony w planach budynku. Został raczej dobudowany przez nowych
mieszkańców. Mężczyzna pokiwał głową z uznaniem. Pomysł na kryjówkę bardzo
dobry i jak na te warunki świetnie wykonany. Fakt faktem, prowizoryczna ściana
w dziennym, świetle zostanie od razu zdemaskowana, ale nie ma to większego
znaczenia. Słońce przecież nie wyszło od dziesięciu lat.
Chłopak włożył dłoń w jedną z dziur. Coś zazgrzytało i z
hukiem opadło na ziemię. Mały po raz drugi zaszedł Miłosza od tyłu i przystawił
lufę do pleców.
-Pchaj. -Polecił. Więzień nie zadawał pytań. Jako, że udało
mu się rozgryźć ukryte przejście doskonale wiedział, co ma robić. Ostrożnie
obrócił ścianę robiąc przejście i wolno wszedł do środka. Chłopak podążał za
nim krok w krok. Znaleźli sie na klatce schodowej. Młody ustawił ścianę w
pozycji wyjściowej, po czym podniósł z ziemi długi, metalowy rygiel i wsunął w
zasuwy. Drzwi były zamknięte.
-Patrz pod nogi. -Ostrzegł chłopak. -Jak nie będziesz
ostrożny, to się zabijesz. -Miłosz nie widział twarzy dzieciaka, ale gotów był
przysiądź, że pojawił się na niej szyderczy uśmiech.
Wolno schodzili w dół. Podziemny parking to, to raczej nie
będzie. Szpital za mały. -zastanawiał się więzień wyobrażając sobie to, co może
znajdować się na końcu schodów. Może jakaś piwnica? Miłosz od razu przypomniał
sobie jeden ze szpitali w Wielkiej Brytanii. Tam trzymała go banda łowców
niewolników, razem z innymi biedakami. W starej pralni w podziemiach zrobili
więzienie. Nigdy nie odrażał go widok ludzkich ciał, ale z niechęcią wspominał
ludzkie głowy poupychane w zardzewiałych pralkach. łowcy niewolników, to jednak
ścierwa. Od jednego chłopaka, którego przykuli obok... Jak on miał na imię?
Jakoś na "c". Charles? Tak! Charlie "Skoczek" Green. Tak.
Powiedział Miłoszowi, że jak kobiety są już za stare, żeby je sprzedać do
burdelu, to podrzynają im gardła i spuszczają krew, żeby sprzedać konowałom
leczącym na polach. Do transfuzji. Mężczyzn czasem torturują i gwałcą. Od tak.
Dla zabawy. Kobiet oczywiście nie mogą, bo towar używany taniej schodzi w
domach rozpusty... Ehh. Westchnął głęboko. Aż wzdrygnął się na samo
wspomnienie. musiał szybko znaleźć sobie inny temat do rozmyślań. Chyba zwolnił
nieco mimowolnie, bo wbijająca się w plecy lufa obrzyna przypomniała mu
brutalnie, że nie jest na spacerze. No właśnie. Te dzieciaki.. Do tej pory nie
mógł wyjść z podziwu, jak dobrze radziła sobie trójka gówniarzy w warunkach, w
których ginęły setki ludzi. Na kompletnym pustkowiu bez wody i pożywienia,
pełnym krwiożerczych bestii. Musieli być tu naprawdę długo, bo chłopak, który
go prowadził szedł niemal na pamięć. Miłosz minął na swojej drodze spalone
wioski, miasta obrócone w gruzy, wraki
samochodów, samolotów i maszyn wojskowych, oraz wiele pól bitew gęsto usłanych
trupami. W tym, nieprzystosowanym do życia świecie, w którym codziennie ginęli
przedstawiciele różnych ras i profesji. Żołnierze, łowcy, traperzy, paladyni,
czy kupcy. A tu, w małej oazie niedaleko Otwocka mieszkała grupka sprytnych
dzieciaków. O wiele sprytniejszych niż wszyscy martwi wojownicy razem wzięci.
Miłosz poczuł nagły przypływ szacunku. Uśmiechnął się ciepło.
Wędrowiec rozpatrywał dwie kwestie. Na pewno nie pomylił się
w jednej. Schody prowadziły jeden poziom pod ziemię. Na ich końcu czekał wąski
korytarz zakończony kratownicą. Żadnych drzwi, za którymi mógłby czekać jakiś
parking, czy pralnia. Czekał za to Mrówa. Siedział przy niewielkim, drewnianym
biurku stojącym nieopodal kratownicy. Nogi skrzyżował na blacie tak, jak by
chciał zademonstrować Miłoszowi, kto tu rządzi. W dłoniach trzymał dużą, grubą
świecę. Skąd dzieciaki wzięły coś takiego, pozostawało tajemnicą. Miłosz
widział już wcześniej tego typu pomieszczenia. To piętro z izolatkami. Za
kratami powinny znajdować się jeszcze jedne drzwi skrywające korytarz z szeregami
pomieszczeń. Prawdopodobnie tam urządzili sobie miejsce zamieszkania. W
zasadzie mógł od razu na to wpaść.
Mrówa wstał i podniósł z ziemi solidny kawałek
alpinistycznego sznura.
Skąd oni brali te wszystkie rzeczy? Lina do wspinaczki to
sprzęt wojskowy. Bardzo trudno dostępny dla mieszkańców Psich pól. Mali
mieszkańcy tego wariatkowa strzegli jakiejś małej tajemnicy.
Chudzielec podszedł bliżej.
Mrówa zniknął za plecami Miłosza. Przybysz począł jak sznur obwiązuje
się wokół jego dłoni i zaciska. Kiedy dzieciaki uznały, że węzeł jest
wystarczająco mocny, wprowadzili więźnia na teren izolatek. To, co Miłosz
ujrzał za grubymi, metalowymi drzwiami wprawiło go w osłupienie. Nie chodziło
już nawet o cuchnący, porośnięty grzybem i pleśnią, wilgotny korytarz oświetlony
kilkoma grubymi świecami. Nie szło też o przeżarte korozją, śmierdzące wraki
pozostałe po drzwiach poszczególnych cel. Kiedy prowadzili Miłosza korytarzem,
nie potrafił oderwać wzroku od małych okienek wmontowanych we wrota sal.
Wyglądały z nich głowy brudnych, nastolatków. Wygłodzonych i chorych. Naliczył
czternaście. Czternaście par oczu wbijało w niego ciężkie, ołowiane spojrzenia.
Dopiero kiedy przyjrzał się im uważniej, kiedy poskromił ogarniający go szok, w
dziecięcych oczach dostrzegł strach. Bały się go. Tak jak bały się każdego
skrzypnięcia dochodzącego z góry. Obawiały się, żeby coś co je wydaje nie
dostało się do ich schronienia. Dziś jednak się dostało. Miłosz był dla nich
potencjalnym zagrożeniem życia.
Na końcu korytarza stała pusta cela. Drzwi miała tak
skorodowane, że nie stanowiły już żadnej ochrony. Ktoś je wymontował i postawił
obok. Więzień w lot domyślił się, że w szeregach mieszkańców nie działo się
dobrze. Ściany i podłoga pokryte były postrzępionym i pożółkłym materiałem. Prawdopodobnie
była to jedna z izolatek, dopóki ktoś nie zerwał ze ścian miękkiego materiału
dźwiękochłonnego. Na tylnej ścianie powieszono kaftan bezpieczeństwa, a niżej
przytroczono grube kajdany. Pokój gościnny dla nieproszonych gości, albo
szpiegów z Otwocka. Pomyślał ponuro Miłosz. Domyślił się, że pierwotnie miał
służyć do uwięzienia kogoś z mieszkańców tego budynku. Przyszedł mu do głowy
obraz grupy zagłodzonych, zastraszonych ludzi ukrywających się w podziemiach
szpitala psychiatrycznego. Osaczonych. Mogących umrzeć w każdej chwili. Czy to
z rąk łowców niewolników, zwyczajnych bandytów, piratów, wampirów, czy innego
ścierwa włóczącego się po Psich Polach. W takich warunkach nie trudno było
postradać rozum. A jeśli już do tego doszło, takiego szaleńca umieszczano tu.
Wtedy dotarło do Milosza, że ukryte drzwi, ta cela i świece, lina i to, że dzieciaki wciąż żyją, nie mogło być
w całości ich zasługą. Musiało tu być przynajmniej kilkoro dorosłych. Tylko
gdzie się podziali?
Wprowadzono go do loszku. Chudy chłopak o brązowych włosach,
ubrany w jasną, wytartą kurtkę nie przestawał w niego celować. Mrówa złapał za
łańcuch i skrępował Miłoszowi stopę. Za każdym razem, kiedy dotykał mężczyzny w
czerwieni -czy to przy rewizji, czy teraz- czuł jakieś dziwne uczucie.
Nieokreślone ciepło. Gdzieś głęboko w środku. Wyobrażał sobie że tak się czuje
człowiek, kiedy naje się gorącą zupą, czy napcha brzuch kurczakiem, albo
kaczką! Dopiero teraz poczuł jak bardzo jest głodny. Szczęk łańcucha sprowadził
go na ziemię. Nie chciał dłużej przebywać w pobliżu tego dziwnego faceta. Bał
się go. Już chciał wyjść, ale chłopak z bronią miał dla niego jeszcze jedno
zadanie.
-Nałóż mu kaftan. -Nakazał spokojnie.
-Suchy, po cholerę. Przecież go związaliśmy.
-Facet nie ma broni. -Suchy tłumaczył cierpliwie. -żadnej
kamizelki, ani kamuflażu.
-Co z tego? Dla nas to chyba lepiej?
-Nie bardzo. -Zaprzeczył dowódca. -Mimo braku jakiegokolwiek
wyposażenia łazi sam w cholernym centrum pustkowia. Albo jest ostrym świrem, albo niesamowitym twardzielem.
-Albo jest po prostu głupi i ma zajebistego fuksa.
-Skwitował Mrówa.
-Tak czy inaczej nie będziemy ryzykować.
Blondyn kiwnął głową i chwycił kaftan.
-Posadzimy przy nim Chudzinę, niech go dodatkowo pilnuje.
-Teraz po woli uwolnię ci ręce - tłumaczył Mrówa - jeśli
spróbujesz czegoś głupiego, Suchy rozwali ci czaszkę.
-Nie spróbuje.
Po chwili Miłosz siedział w kącie swojej celi mocno
skrępowany szpitalnym kaftanem. Suchy jeszcze długo obserwował go i upewniał
się, czy aby na pewno nie ma możliwości się uwolnić. Dopiero kiedy nie miał
najmniejszych wątpliwości, odłożył broń.
-Co macie zamiar ze mną zrobić? -Miłosz zapytał spokojnie.
Jego głos przerażał chłopaka. Był pusty. Zupełnie bez emocji. Facet nie bał się
ani troszeczkę. Dlaczego? Nie był ani wampirem, ani wilkołakiem. Gdyby tak było
nie dał by się tu tak spokojnie przyprowadzić. Nie wyglądał też na mutanta, ale
cholera wie. A może to tylko psychologiczna gra? Może jest przerażony jak
wszyscy diabli, ale nie daje tego po sobie poznać, żeby dzieciaki nie zyskały
nad nim jeszcze większej przewagi? Może wyczekuje tylko na moment w którym
czujność Suchego osłabnie? Analizował w myślach postawę więźnia. O cokolwiek by
w tym nie chodziło, Chłopak też nie miał zamiaru okazać strachu. Panował nad
sytuacją. Na pewno panował...
-Jeszcze nie wiem. Ustalimy z całą grupą. Jednak na twoim
miejscu nie spodziewałbym się za wiele.
Miłosz milczał. Przez chwile obydwoje wbijali w siebie
badawcze spojrzenia, po czym mężczyzna w czerwieni oparł się wygodnie o ścianę
i westchnął głęboko.
-Dobra. To wy dzieciaki radźcie, a ja się chwile prześpię.
Jak by mnie kto potrzebował, to na razie nigdzie się nie wybieram.
Spokój nieznajomego budził nie tylko niepokój, ale mocno
irytował chłopaka.Czyżby myślał, że ma jakiekolwiek szanse się stąd wydostać
żywy? Jeśli tak, to tylko po jego trupie. Wyciągnął z kieszeni spory kawałek
kredy o narysował białą linię na podłodze.
-Słuchajcie! -Głowy dzieciaków wychyliły się z okienek.
-Nikomu nie wolno przekroczyć białej linii. To nie są żarty. Jest podejrzenie,
że to bardzo niebezpieczny człowiek, więc potraktujcie to poważnie.
Dźwiękochłonne materiały świetnie spełniały swoją rolę, ale
przez otwarte okienka wydostało się nieco
dźwięku. Tylko Miłosz usłyszał cichutkie szepty, ale nie potrafił
zrozumieć słów.
-Szuler, Zygmunt, Messi i dziewczyny, lecimy do kibelka na
zebranie. Mamy sporo do obgadania.
Miłoszowi wydawało się, że usłyszał wysoki, dziewczęcy głosik szepczący coś jakby:
"zaczekaj". Jego przypuszczenia sprawdziły się, kiedy jedne z drzwi
celi otworzyły się gwałtownie, ale zupełnie bezszelestnie. Niesamowicie cwane
dzieciaki. Pomyślał. Tak stare drzwi powinny skrzypieć jak rozstrojony
stradivarius, a skoro tak nie jest, to ktoś spędził wiele czasu, żeby wyczyścić
na błysk i naoliwić zawiasy. Wszystko po to, żeby pozostać cichym i
niewykrywalnym.
Na środku korytarza stanął młody chłopczyk. Wyglądał na nie
więcej niż siedem lat. Miał na sobie niebieski, gruby sweter i za długie jeansy
wciągnięte w zimowe buty. Zaraz za nim wybiegła drobna piętnastolatka o
jasnorudych, przetłuszczonych włosach. Złapała dzieciaka za ramiona i próbowała
ściągnąć z powrotem, ale ten nie miał zamiaru się ruszyć.
-Dawid przestań. Wracamy do siebie. -Powiedziała delikatnie,
acz stanowczo.
-Ja też chcę z wami iść na naradę. Mogę? -Zmarszczył brwi.
Bojowa mina w wykonaniu tego chłopaczka wydawała się Miłoszowi przekomiczna. Aż
uśmiechnął się pod nosem.
Suchy podszedł do chłopaka i położył mu rękę na ramieniu.
-Mam dla ciebie ważniejsze zadanie.
-Naprawdę? Jakie?! -Twarz dzieciaka rozpromieniła się. Aż
palił się do działania.
-Po pierwsze biegnij do tunelu. Tylko cichutko jak mysz.
Powiedz Chudzinie, niech zabezpieczy wlot i przyjdzie do mnie.
-Tak jest! -Chłopczyk zasalutował. Chciał wyglądać jak
prawdziwy bojownik, ale w wykonaniu siedmiolatka oddawanie honorów przełożonemu
wyglądało niezwykle zabawnie. Dziewczyna stojąca za jego plecami uśmiechnęła
się. Suchy ledwo utrzymał poważny wyraz twarzy. Nie mógł dać Dawidowi do
zrozumienia, że nie traktuje go poważnie.
-Doskonale wiesz -kontynuował -że Celina jest chora. Justyna
idzie z nami na zebranie, więc ty i Aneta musicie się nią zaopiekować. Jej
zdrowie jest ważniejsze niż nasze gadki. Więc, jak tylko powiadomisz Chudzinę
dopilnuj, żeby małej niczego nie zabrakło.
Dawid popatrzył w kierunku jednej z cel. Przez uchylone
drzwi dostrzegł tylko fragment koca, pod którym leżała dziewczyna. To
wystarczyło by ogarnęło go silne poczucie obowiązku. Popatrzył chłopakowi
prosto w oczy i kiwnął głową.
-Nie odstąpimy jej na krok!
Aneta popatrzyła na Suchego i uśmiechnęła się ciepło. Ten
kiwnął głową. Przyjął podziękowania.
-Ten ze spluwą ma tu ogromny autorytet. -Miłosz wyszeptał w
przestrzeń. -Prawdopodobnie on trzyma to wszystko w kupie. Niesamowite
dzieciaki nie sądzisz?
Odpowiedziała mu cisza.
-Tak. To prawda. -Dodał. Kiedy wyznaczone osoby zniknęły za
drzwiami, cele natychmiast zamknęły się ukrywając swoich lokatorów. Więzień
ułożył się wygodnie. Poczekamy, zobaczymy.
Łazienka miała mniej więcej sześć metrów kwadratowych.
Lustra zostały wybite na długo przed tym, jak dzieciaki się tu osiedliły.
Ojciec Suchego już pierwszego dnia przekonał wszystkich, że najbezpieczniej
będzie w izolatkach. Od razu też wybrał tą łazienkę na salę narad. Za pomocą
głosowania wyselekcjonowali radę grupy, która tu zasiadała. Toaleta była
największym pomieszczeniem na tym piętrze. Szczególnie, kiedy wymontowano z
niej sedesy, zlewy i prysznice. Bieżącej wody i tak nie było, więc potrzeby
starali się załatwiać na zewnątrz. Na pewno było to lepsze niż ciasna mokra
cela z dziurą w podłodze zastępującą toaletę, jak w jednym z obozów pracy w
Otwocku. Piraci kontrolowali miasto w stu procentach. Wyłapywali każdego, kto
nie należał do ich grupy i umieszczali w obozach pracy. Tam ludzie harowali jak
woły próbując doprowadzić glebę do stanu użyteczności, albo wydobywając
kamienie w kamieniołomie. Wielu z więźniów umierało z wycieńczenia w pobliskich
tartakach, ale był to chyba los, o jaki każdy z pirackich więźniów modlił się
wieczorami.
Suchy i jego rodzina
cudem uniknęli łapanki. Matka suchego opiekowała się jednym pirackim oficerem,
kiedy ten dochodził do zdrowia. Można powiedzieć, że wraz z doktorem
Marczewskim, ordynatorem szpitala, uratowali mu życie. Ten odwdzięczył się i
ostrzegł kobietę na kilka dni przed atakiem. Dzięki temu uciekli z miasta. Jak ze zdumieniem odkryli, nie tylko im udało
się zbiedz. W ruinach starej fabryki za murami miasta odnaleźli jeszcze kilka
rodzin uciekinierów. Ojciec Suchego był nauczycielem fizyki i miał głowę na
karku. Od razu domyślił się, że jak tylko piraci zadomowią się trochę w
Otwocku, zaczną rozsyłać patrole po okolicy i prędzej, czy później znajdą ich.
Zdecydował, że należy uciekać na południe. Było to czyste szaleństwo. Samotna
podróż po pustkowiach niewiadomo, dokąd. Mimo to wielu ludzi poszło za nimi.
Wędrowali trzy dni bez snu i wytchnienia nim odnaleźli szpital. Były to trzy
najgorsze dni w życiu Suchego. Wtedy po raz pierwszy poznał prawdziwe
okrucieństwo pustkowi. Mordercze wycieńczenie, odwodnienie, głód i choroby
zabiły starszych ludzi. Chłopak do tej pory pamiętał łzy w oczach ojca, kiedy
musiał zdecydować, że trzeba pozostawić tych, co nie mają sił iść sami. Wielu zamordowały mutanty, kiedy grupa
próbowała przeprawić się przez ruiny jednej z wiosek. Chłopak czasami jeszcze
budzi się w nocy zlany potem, dziękując Bogu że pająkowate istoty chcące wyrwać
mu wątrobę to tylko koszmar. Jednak udało mu się przetrwać zmęczenie, choroby i
ataki mutantów. Przeżył. Razem z dzieciakami byli cali i zdrowi. Dzięki tacie.
Uratował im życie. Odnalazł szpital i zabezpieczył tak, by zminimalizować
ryzyko zagrożenia. Miał jednak świadomość, że jeśli nie trafią pod skrzydła
żołnierzy, nie są w stanie długo się tu utrzymać. Oprócz parania się fizyką,
ojciec Suchego pisywał też artykuły dla Serca Podziemia, jednej z rebelianckich
gazet. Tak dowiedział się, że polska armia szuka czegoś w tych okolicach.
Kontakt z nimi wydawał się być jedynym wyjściem z sytuacji. Był pewien, że tata
zdałoby tego dokonać. Uratowałby ich, gdyby tylko tu był. Dziś jednak go nie
było, a życie dzieciaków spoczywa w
rękach Suchego. To on musi skontaktować sie z żołnierzami i przekonać ich, żeby
zabrali dzieciaki do Warszawy.
Być może to małe, odrapane pomieszczenie, ze starym,
spróchniałym biurkiem na środku i kilkoma krzesłami dokoła będzie miejscem w
którym narodzi się plan? Plan otwierający drogę do ich wyzwolenia.
-Jesteśmy tu już trzeci rok. Jaką masz pewność, że
rebelianci nadal są w okolicy? –Siwa wyrwała suchego z zamyślenia, zanim
chłopak zdążył rozkleić się na tyle, żeby reszta zdołała coś zauważyć.
-Przed burzą znalazłem za lasem ślady opon ciężarówki. Nawet
jeśli to nie nasi, to ktoś na pewno tędy jeździ.-Odezwał sie chudy chłopak w
koszulce zespołu piłkarskiego.
-Messi poszedłeś sam za las?! Mogłeś tam zginąć debilu!
-Skarciła go Justyna.
-Spoko luz. -Uśmiechną się szeroko. -Tam i tak nie ma nic
gorszego ode mnie. -Naprężył wątły biceps.
-Na pewno nie ma tam nic brzydszego od ciebie. -Zakpiła
Miśka.
-Uspokójcie się do cholery! Messi poszedł tam na moje
wyraźne polecenie. Gdybym nie był pewien, że sobie poradzi nie wysyłałbym go.
Musimy koniecznie sprawdzić kto to. Jeśli to piraci obiecuje wam, że się stąd
wyniesiemy, ale jeżeli to faktycznie nasi to mamy szansę się uratować. Nie
można zmarnować takiej okazji. -Tłumaczył przechodząc od wzburzenia do wręcz
błagalnego tonu.
-Jak chcesz się z nimi skontaktować. -Zapytał Szuler. Jego
ton był stanowczy i pewny. Rozbrzmiewało w nim zaufanie. Pewność, że ich
przywódca jest odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu.
-Po prostu poczekamy, aż będą wracać. -Wyjaśnił Suchy.
-Pojebało cię? -Żachnął się Mrówa. -Chcesz czekać w lesie,
aż niezidentyfikowana ciężarówka pokaże się na horyzoncie? I kiedy chcesz iść?
W środku burzy piaskowej? Skąd w ogóle wiesz, że będzie wracać dziś?
-Z kalendarza. Dziś kończy się ciepła pora. Niebieska łuna
na niebie już prawie zgasła. Jeśli dziś nie wrócą do Warszawy, zamarzną na
pustkowiach. -Tłumaczył cierpliwie Suchy.
-A jeżeli już dawno wrócili? -Siwa nie podzielała entuzjazmu
najstarszego z chłopaków.
-Nie możliwe. W burze piaskową zawrze wypełzają Digery
musieli znaleźć schron, żeby ją przeczekać. Każdy ruch na powierzchni jest
przez nie rejestrowany, a ofiara nie ma szans. -Opuścił głowę. -Widzieliście,
co sie stało z panem Tkaczem.
Dzieciaki milczały przez chwile oddając się smutnym
wspomnieniom. Melancholie przerwał milczący do tej pory Zygmunt.
-A jeśli w ogóle nie wrócą? A jeśli tak, jak my przed laty,
oni też po prostu uciekali z Otwocka, albo z Warszawy? Nie wierze, żebyśmy
kiedykolwiek wyszli stąd żywi.
-Pierdolnę ci! -Mrówa aż poderwał się z krzesła. Mimo
bojowej postawy był zmęczony i wystraszony tak samo jak reszta. Suchy dawał mu
nadzieję na lepsze jutro. Jego umysł reagował agresją na każdą próbę rozbicia
tej cieniutkiej bańki nadziei.
-Siadaj. -Uspokoił go Suchy. -Jest taka możliwość.
-Przyznał. -Tylko pamiętajcie o tym, że trzeba mieć niezłe wpływy, żeby dostać
samochód i benzynę, a ciężarówki zwykły śmiertelnik na pewno nie zdobędzie.
-Ślady na bank zostawiła ciężarówka. Jelcz, albo Kamaz.
Trudno powiedzieć, w każdym razie ciężkie dziadostwo. -Wtrącił się Messi.
Wiedział co mówił. Jego ojciec był mechanikiem. Najlepszym w całym Otwocku. Kto
wie, może nawet i w Warszawie? Zanim przyszli piraci rodzina Messiego była
bardzo wpływowa. Mieli złomowisko, na którym gromadzili różne sprzęty i wraki
wielu samochodów. Messi zawsze z pasją słuchał, kiedy tata opowiadał, jakie
musiały być wspaniałe, zanim trafiły na ich podwórze. Chłopak znał się na
budowie silnika i wiedział wiele o motoryzacji. Może nie był by w stanie
odrestaurować forda sprzed wojny, ale na pewno potrafił odróżniać ślady opon.
-Dokładnie. Jaka jest szansa, że ktoś buchnął wojskowym
furgon? -Zapytał Suchy
-Żadna. -Messi odpowiedział bez namysłu.
-Niewielka. -Poprawił przywódca. -Jeśli nie spróbujemy to i
tak prędzej, czy później tu zginiemy.
Zapadła cisza. Wszyscy kontemplowali w milczenia słowa
kapitana. Nikt nie wniósł sprzeciwu. Każde z dzieciaków wiedziało, że długo tu
nie wytrzymają. Do tej pory mieli szczęście. Piraci nie wysyłali tu regularnych
patroli. Mutanty też jakimś dziwnym trafem omijały ich schronienie, ale
szczęście nie mogło trwać wiecznie. W końcu dostanie się tu jakiś zabłąkany
patrol, albo stado odmieńców postanowi skolonizować budynek. A wtedy wszyscy
zginą. Jeżeli ruszą na pustkowia, nie przeżyją kilku dni. Co więc im zostało?
Drzwi łazienki skrzypnęły cicho. Do środka wszedł wysoki,
gruby chłopak. Nie odrywał bystrych oczu od Suchego. Był jedynym człowiekiem,
poza dowódcą, który nosił przy sobie strzelbę. Brązowy pasek do którego została
przypięta niemal zlewał się z wytartym kubrakiem, osłaniającym wielki brzuch
chłopaka. Nie miał więcej jak piętnaście lat, ale ważył chyba z osiemdziesiąt
kilo.
-Chudzina. Dobrze, że jesteś.
-Co to za gość w czerwonej kurtce, o którym mówił Dawid?
-Zapytał grubas wyraźnie zaniepokojony.
-No właśnie w tej sprawie po ciebie posłałem. -Wyjaśniał
Suchy. -Mamy tu więźnia...
-Chyba zwariowałeś. -Przerwał mu Chudzina. -Od trzech lat
nie było tu, nikogo prócz nas. Dlatego jeszcze żyjemy. A ty zgadzasz się na to,
żeby zamknąć razem z nami jakiegoś gościa, o którym nic nie wiesz?
-Uspokój się. -Spokojny głos Suchego działał jak relanium na
zszarpane nerwy reszty grupy. Chudzina złapał się pod boki czekając na wyjaśnienia.
Suchy opowiedział mu co się stało u góry. O osobniku, którego zauważył Messi, o
tym jak oglądał budynek. Że chciał się zatrzymać na dłużej. Może sprowadzić
jeszcze kogoś. Tłumaczył, że nie mógł mu pozwolić przeczekać burzy u góry.
Gotów był jeszcze sie tu zadomowić. Mrówa i Messi ubarwili dodatkowo opowieść
własnymi komentarzami, co trochę uspokoiło Chudzinę.
-Mimo wszystko się go obawiasz. -Stwierdził wreszcie grubas.
-Tak. Nie ma broni, ani nie sili się nawet na kamuflaż. Wolę
mieć pewność, że zabezpieczyliśmy sytuacje z każdej strony. Chciałbym, żebyś go
przypilnował. Wieczorem cię zmienię.
Chudzina bez gadania wziął wolne krzesło i wyszedł z sali
obrad. Jego wcześniejsza wypowiedź mocno zachwiała kamienną pewność siebie,
jaka cechowała Suchego. A może nigdy nie był pewny siebie? Może zawsze myślał o
sobie, jak o małym, głupim smarkaczu, który sili się na to, żeby być dorosłym?
Może nie umiał się do tego przyznać przed samym sobą i maskował to udawaną
pewnością siebie? Natychmiast odepchnął te myśli. Były teraz ważniejsze rzeczy
do przemyślenia niż jego chwiejna osobowość.
Chudzina miał rację. Suchy bał się przybysza i postąpił
bardzo nierozważnie zabierając go tu. Może faktycznie trzeba było go zabić w
progu, a nie roztrząsać dylematy moralne typu: wolno, czy nie wolno? Stanowił
dla nich śmiertelne zagrożenie. Byli grupą dzieciaków, bez wyszkolenia i
sprzętu. Bez niezbędnej wiedzy o świecie i stworach go zamieszkujących. Ktoś
taki jak człowiek w czerwieni, ktoś kto jest w stanie wędrować po Psich Polach
w samej kurtce, zapewne miał wiedzę, jak zabić ich wszystkich bez większego
wysiłku. Suchy właśnie ryzykował życie całej grupy. Dobitnie dotarło do niego
jakim jest głupcem.
-A co z moją siostrą? -Justyna przerwała ciszę panującą od
kilku minut. -Ona strasznie cierpi. Czasami jest lepiej, a czasami wrzeszczy z
bólu jak opętana. Musimy coś z tym zrobić.
Posłała Suchemu błagalne spojrzenie. Nie bardzo wiedział co
ma odpowiedzieć. Żadne z nich nie znało się na medycynie. O ile przeziębienie
można było wyleczyć wykradzionymi lekami, tak brzuch Celiny był czymś o wiele
poważniejszym. Gdyby mama tu była. Westchnął smutno. Ona zawsze wiedziała co
robić, jak człowiek był chory.
-Justynka... -Głos mu się lekko załamał. Milczał chwilę
szukając odpowiednich słów. Musiał wyjaśnić to dziewczynie możliwie jak
najłagodniej -Nie wiemy co jest twojej siostrze. Na początku myśleliśmy, że
bóle brzucha miną. że wywołał je głód albo coś, ale teraz kiedy się nasilają
wygląda to poważnie. Nie wiem, czy cokolwiek możemy zrobić.
-Chcesz mi powiedzieć, że ona umrze? -W oczach brunetki
pojawiły się łzy. Siwa podeszła do niej i zaczęła delikatnie rozcierać ramiona
dziewczyny. Chudziutka osiemnastolatka o popielatych włosach wyniosła to z
domu. Mimo tego, że wychowywała się tylko z ojcem –a może właśnie dlatego
–nauczyła się, że kiedy człowiek czuje się bezradny, samotny, opuszczony, każde
wsparcie jest ważne, choćby osoba wspierająca była tak samo bezradna. Nie
myślała, że tak trzeba, że tak się powinno. To był odruch.
Dzieciaki poruszały wcześniej temat choroby Celiny bez
wiedzy jej siostry. Nie chciały martwić jej na zapas, ale wszyscy wiedzieli, że
kiedyś będzie musiała zmierzyć się z prawdą.
-Nie wiem. Nie mamy pojęcia, co to za choroba i czy jest
śmiertelna, nie mamy czym jej leczyć. Jedyne, co możemy zrobić, to podawać jej
środki przeciwbólowe. –Odpowiedział Suchy unikając wzroku dziewczyny. Czuł się
bezsilny, słaby i głupi. Przez te trzy lata udało mu się unikać mutantów,
radził sobie ze zdobywaniem jedzenia, wody i środków opatrunkowych, nauczył
pozostałych, jak być niewykrywalnymi i utrzymał ich przy życiu. Teraz jednak
nie miał pojęcia co robić. Brakowało mu wiedzy i pomysłowości. Sytuacja go przerosła.
Nie mógł jednak dać tego po sobie poznać. Dobrze zdawał sobie sprawę, że tylko
jego postawa i wiara dawała reszcie nadzieje na lepsze jutro. Nie mógł tego
pogrzebać.
-Musi być jakiś sposób. Może w tym pirackim magazynie uda
nam się coś znaleźć? -Zaproponował Szuler.
-Na pewno będziemy szukać, tylko że nie mamy pojęcia, czego
dokładnie szukamy. Nie wiemy, co to za choroba i nie wiemy, czym się ją leczy,
a nie możemy podawać Celinie leków w ciemno. To ją zabije szybciej niż brzuch.
-Twarz Szulera posmutniała. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Suchy jak zwykle
miał rację. Justyna szlochała cicho. Siwa nie odstępowała jej na krok. Szeptała
do ucha, żeby się nie martwiła, że wszystko się ułoży..
Nagle Zygmunt podniósł głowę i wbił wzrok w sufit. Pogładził
się dłonią po brodzie i wziął głęboki wdech. Od kilku sekund wszystkie
spojrzenia patrzyły tylko na niego. Dzieciaki wiedziały, że tak właśnie się
zachowywał, kiedy przyszło mu coś do głowy.
-Zapytajmy przybysza. -Przemówił wreszcie. -Na początku
zebrania powiedziałeś, że nie jest ani wampirem, ani wilkołakiem. Nie wygląda
też na mutanta. Powiedziałeś, że nadszedł od południa bez żadnego sprzętu.
Jeśli faktycznie tak jest, to musi mieć niesamowitą wiedzę w wielu dziedzinach.
Medyczną na pewno. Pierwsza pomoc i leczenie to wiedza bez której umiera sie na
Psich Polach po paru dniach.
Suchy wiedział, że Zygmunt ma rację. Gdyby nie jego mama,
pielęgniarka, nigdy nie doszliby tak daleko. Uratowała wielu ludzi od zapaleń
płuc i powikłań grypy. A kiedy odkryli magazyn piratów i zyskali dostęp do
leków, już w ogóle nie musieli się martwić chorobami. Ale teraz jej nie ma.
-Ma rację! -Justyna aż podskoczyła. -Musimy z nim
porozmawiać. Na pewno będzie coś wiedział! -Omiotła zebranych spojrzeniem
pełnym nadziei.
-To nie takie proste. -Zaoponował Suchy. Twarz Justyny
natychmiast oblała fala zimnego gniewu. Wlepiła zawistne spojrzenie w dowódcę i
zaczęła krzyczeć.
-Dlaczego dla ciebie nic nigdy nie jest proste?! Dlaczego do
cholery ty zawsze jesteś przeciwny?! Moja siostra może umrzeć w pieprzonej
izolatce dla czubków a ty nawet nie chcesz sprawdzić, czy ten facet coś wie?!
Kawał chuja z ciebie wiesz?! Nienawidzę cię!
Justyna poderwała się z krzesła aż huknęło o podłogę. Bez
zastanowienia wybiegła z łazienki.
-Siwa biegnij za nią. Nie pozwól jej się zbliżyć do celi
tego typa.
Osiemnastolatka nie zastanawiała się nawet sekundy. Drzwi
trzasnęły topiąc pomieszczenie w głuchej ciszy.
-A jak zechce z nim pogadać? -Zapytał w końcu Mrówa.
-Nie zabronię jej rozmawiać. Szczególnie, że żyjemy w takich
a nie innych warunkach, ale myślę, że jednak tego nie zrobi.
-Jesteś pewien? -Dopytywał się podejrzliwie Messi.
-Tak. Boi się go tak samo jak my wszyscy.
Głucha i niezręczna cisza zapadła po raz kolejny. Prawdą
było, że wszyscy bali sie mężczyzny w czerwieni. Suchy powiedział tylko głośno
to, o czym zebrani myśleli. -Trzeba
ruszyć po zapasy. -Miśka przerwała milczenie. -Z moich obliczeń wynika, że
został nam bochenek chleba, dwie butelki wody, w sumie z pół kilo owoców,
trochę bandaży i środków przeciwbólowych. Potrzebujemy wszystkiego.
-Tak szybko? -Zdziwił się dowódca. -Byliśmy w magazynie nie
dalej, jak tydzień temu. Piraci nie mieli pewnie nawet nowej dostawy. Mogą się
zorientować, że ich okradamy. Jak wzmocnią straże to możemy się już więcej nie
przedrzeć. Nie wspominając o tym, że
zaczną nas szukać.
-A jaki mamy wybór? Dawid musi jeść. Kaszle ostatnio i
zaczyna kichać. Jak sie rozchoruje pozaraża wszystkich. Co mu dam, jak wszystko
sie kończy? Celina ma gorączkę, musi dużo pić. Czy to ważne, jak zginiemy? Z
głodu, czy z rąk piratów? -Tłumaczyła dziewczyna z trudem powstrzymując łzy.
Suchy wiedział, że ma rację. Chodził w
tą i z powrotem klnąc pod nosem. Byli w sytuacji bez wyjścia, którą on musiał rozwiązać.
Zaczynał mieć tego dość. Z dnia na dzień było coraz gorzej, a on miał coraz
mniej sił by z tym wszystkim walczyć.
-Wezmę Messiego, Mrówę i Zygę. Zobaczymy, czy uda nam się
coś ugrać. -Powiedział wreszcie, ale sam nie był co do tego przekonany.
Chłopacy kiwnęli głowami. Nawet jeśli nie uda im sie dostać do magazynu, to
może chociaż nie zginą i dowiedzą sie czegoś? Messi poruszał się jak kot (dziś
jego umiejętności wyjątkowo zaimponowały Suchemu, kiedy niezauważony obserwował
przybysza w czerwieni i upewnił się, że nikt z nim nie przyszedł), Mrówa biegał
szybko jak gepard a Zygmunt był mistrzem zabawy w chowanego. Mieli spore
szanse. Robili to już nie raz i nie dwa, ale nigdy w tak krótkim odstępie
czasu. Pozostawało mieć nadzieję, że piraci nic nie zauważą.
-A co zrobimy z przybyszem? -Zainteresował się Zyga.
-Nie wiemy kim jest. Może być piratem, ale oni raczej są
uzbrojeni po zęby i najpierw strzelają, potem strzelają a na końcu zadają
pytania. Może być łowcą niewolników, ale oni podróżują raczej grupami, więc i
tą ewentualność bym wykluczył. -Zastanawiał sie głośno Suchy.
-Nie możemy zabić niewinnego człowieka... -Stwierdziła Miśka
ściszonym głosem.
-O ile jest człowiekiem. -Dodał Mrówa. -A co jeśli to jebany
wampir?
-Też mało prawdopodobne. Wampiry żyjące na pustkowiach to
bezmózgie zwierzęta, albo chorzy psychicznie degeneraci. On nie wygląda ani na
jednego ani na drugiego. Wilkołakiem też nie jest. W obu przypadkach nie dałby
się uwięzić. Nie wiem tylko jak udało mu się przeżyć bez sprzętu. –To pytanie
nie dawało suchemu spokoju. Przez cały czas miał w głowie obraz spokojnej
twarzy przybysza. Faceta spętanego i uwięzionego w ciemności na środku
śmiertelnej pustyni. Faceta tak spokojnego, jak by wreszcie trafił do
ekskluzywnego uzdrowiska na upragnione wakacje.
-Szkoda że nie mamy latary UV. Walnęło by mu się po ślepiach
i jak by się sfajczył to byśmy wiedzieli, a tak na wariata to niczego się nie
dowiemy. -Upierał się chłopak w kożuchu.
-Tak czy inaczej... -Suchy zawiesił głos. Wiedział, że z
trudem przejdzie mu przez gardło to, co ma do powiedzenia. Niestety musiał to
zrobić. Musiał podjąć najtrudniejszą decyzję w swoim życiu. -Nie możemy
zaryzykować życia naszej grupy. Jeżeli to zwyczajny wędrowiec i nic nam z jego
strony nie grozi, to będę się za to smażył w piekle, ale jeżeli faktycznie jest
niebezpieczny i może nas pozabijać, to diabeł wciągnie mnie jeszcze głębiej,
jeżeli nic nie zrobię. Zlikwiduję go, jak tylko skończy się burza.
-Zadecydował. Przełknął nerwowo ślinę. Przecież nigdy nikogo nie zabił.
-Nie zgadzam się! -Zaoponował Zygmunt. Nie możemy zabić
niewinnego człowieka. Ponadto, on może okazać się naszym zbawcą. Sam
przyznałeś, że może mieć wiedze, o której mówiłem. Może uratować Celinę i w
razie czego wskazać nam bezpieczny trakt do Warszawy. Przeżył tyle na
pustkowiach. Musiał sobie jakoś radzić.
-Zgadzam się. Nie możemy go tak po prostu zabić nic o nim
nie wiedząc. A może ma rodzinę, która na niego czeka? Chcesz, żeby czuli to co
my dwa lata temu?! -Miśka zagryzła wargi. Wyraźnie obchodził ją los przybysza.
-Nie chcę żyć ze świadomością, że wydałem na kogokolwiek
wyrok śmierci. -Wydawało się, że tym jednym celnym zdaniem Messi rozwiał
wszelkie wątpliwości.
-Ja tam bym mu posłał kulkę w łeb. -Powiedział Mrówa. -No bo
kurwa! Jego życie albo nasze. Może gość jest tylko głupim tłukiem, który ma
fuksa jak sam święty Piotr i dlatego łazi samopas po pustkowiach, ale chyba nie
chcę ryzykować, że poderżnie nam wszystkim pieprzone gardła podczas snu. Chuj
wie co to za jeden, a jak chuj wie, to do piachu bo tak jest dla nas bezpiecznie.
Zygmunt, Messi i Dominika popatrzyli na Szulera. Jego głos
miał zadecydować o uniewinnieniu, albo poddać sprawę pod ponowne rozpatrzenie.
Takie ustalili sobie zasady. Jeżeli pojawi sie jakiś sporny temat, każdy z nich
ma równy głos. Ilość głosów decyduje o rozwiązaniu, a w przypadku remisu
poddaje się sprawę ponownemu rozpatrzeniu. Problem zostaje odłożony do
następnego spotkania.
Szuler westchnął głęboko.
-Ja nie mam zdania. Z jednej strony nie chcę nikogo zabijać,
ale z drugiej sam też nie chcę umierać. Wstrzymuje się.
Wiedzieli, że miał do tego prawo.
-Czyli trzy do dwóch. -Podsumował Zygmunt. -Nikt nikogo nie
zabije.
Suchy nie miał zamiaru dyskutować. Czasy się zmieniły. Przed
końcem świata umieli opanować trudnej sztuki rozmawiania. Narzucali sobie swoje
zdanie nie rozumiejąc poglądów swoich rozmówców. Nie dochodzili do niczego.
Koniec końców decydował silniejszy. Ojciec mu o tym opowiadał. O politykach i
ich głupich sporach. O wojnach które wywoływały. Suchy, że brak jakiejkolwiek
empatii to domena władców i ludzi możnych, ale ojciec opowiedział mu o
Internecie. Na początku dwudziestego pierwszego wieku istniało tak zwane
"pokolenie Internetu". Paradoksalna grupa zupełnie aspołecznych ludzi
dążących do nawiązywania kontaktów z innymi tylko po to, by udowodnić sobie i
całej reszcie, jak bardzo są mądrzy, wspaniali i wyjątkowi. Członkowie tej dziwnej sekty udzielali się na
tak zwanych "forach" na których dyskutowali na jakiś temat i każdy
uważał że jego zdanie jest najlepsze. Tata nazywał ich "sieciowymi
znawcami wszech rzeczy", bo zachowywali się, jak by pozjadali wszystkie
rozumy. Ciągle też powtarzał, że Internet był cudownym wynalazkiem ludzkości,
którego najsłabszą stroną byli ludzie.
Suchy cieszył się, że żadne z jego dzieciaków nie zna tego
cudu techniki. Jeszcze gotowe się zarazić. Na szczęście sieć nie miała okazji
obudzić ich ukrytych kompleksów, ani wciągnąć w wir ignorancji. Był szczęśliwy,
że pozostali zdają sobie sprawę, że tylko zasady i dyscyplina wciąż trzymają
grupę przy życiu. A najważniejsza z zasad brzmiała: "wynik głosowania to
rzecz święta i niepodważalna". Zasada, którą Suchy musiał złamać.
Tym razem bezpieczeństwo grupy było ważniejsze od
demokratycznego głosowania. Oczywiście Suchy nie mógł nic powiedzieć. Nie mógł
otwarcie przeciwstawić się grupie, bo straciliby do niego zaufanie. Nie był by
już autorytetem, którego nie można podważyć. Kiedy skończy się burza, zarządzi
że należy wypuścić przybysza. Wyprowadzi go za las i zastrzeli w miejscu do
którego nikt nigdy nie chodzi. Dokoła jest mnóstwo takich. Walczył z myślami.
Anioł w jego głowie podpowiadał mu, że tak nie wolno. Że źle robi, że nie
będzie w stanie zabić człowieka. Że kiedy sprawa się wyda wszyscy go
znienawidzą. Niestety w tej batalii mroczna część jego duszy miała przewagę.
Przybysz znał położenie ich kryjówki. Niech nawet będzie zwykłym wędrowcem.
Wystarczy ze sprzeda tą informację łowcom niewolników... Niech reszta go
znienawidzi. Przynajmniej będą nienawidzić go na tym świecie. Lepiej mieć
wrogów tu, niż po tamtej stronie.
-Wygląda na to, że wiemy już wszystko. -Suchy przysunął
krzesło do biurka. Był to gest oznaczający koniec spotkania. -Chłopaki weźcie
torby i latarki. Przygotujcie się. Niedługo ruszamy po zapasy. Dominika pogadaj
z resztą. Justyna i Celina potrzebują teraz naszego, pełnego wsparcia. Nie
możemy ich zawieść chociaż w tej kwestji.
Dziewczyna kiwnęła głową.
-Do roboty. Szkoda czasu. -Suchy zakomenderował ruszając w
stronę drzwi.
Kiedy tylko Chudzina usiadł naprzeciwko Miłosza, dzieciaki
jakby się ośmieliły. Wyszły ze swoich cel i zaczęły szeptać. Kilku chłopców
rozpoczęło grę w karty w koncie korytarza. Dziewczyny siedziały pod ścianą i
szeptały coś na temat więźnia. Ten wydawał się spać w najlepsze. Mimo to grubas
z obrzynem nie miał zamiaru spuścić go z oczu. Nawet Aneta wyszła przeciągnąć
się i rozprostować kości. Tylko Dawid i Justyna zostali przy, zlanej potem
Celinie. Jęczała strasznie. Brzuch nie dawał jej spokoju. Chłopak co jakiś czas
kładł jej na czoło nowy okład. Zimna, mokra szmata przynosiła pewną ulgę. Na
pewno przynosiła. Mimo tego stan
dziewczyny pogarszał się coraz bardziej. Jej siostra, odarta z sił siedziała w
kącie celi szlochając bezsilnie.
Drzwi trzasnęły. Do środka weszła Dominika. Wszyscy
spojrzeli na nią pytająco.
-Jak zebranie? -Zapytał wreszcie jeden z chłopaków. Dominika
spojrzała podejrzliwie na więźnia. Chyba nie powinien wiedzieć, jakie problemy
nękają grupę. Kiwnęła ręką wołając do siebie pozostałe dzieciaki. Te posłusznie
siadły dokoła niej. Dziewczyna wzięła głęboki wdech. Zawsze z trudem
przekazywała grupie złe wieści. -Po pierwsze zapasy się kończą. Suchy bierze
chłopaków i rusza do magazynu. Potrzebujemy też leków. Dziki -wskazała dłonią
niskiego szatynka. Dziesięcioletni chłopak aż drgnął z wrażenia. -W mojej celi
są jeszcze kartki. Sprawdź jakich leków brakuje w apteczce i zrób listę. Dasz
Suchemu. -Chłopak kiwnął głową.
-A co z lekami dla Celiny? -Zapytała jedna z dziewczyn w
odpowiedzi na jęk dobiegający z ostatniej z cel. Dominika zwiesiła głowę.
-Będziemy szukać jakichś leków dla niej, ale nawet nie wiem
co może jej pomóc. -Wyszeptała jeszcze ciszej niż do tej pory.
-Nie wyleczycie jej lekami. -Łagodny, ciepły głos wypełnił
korytarz. Mimo całego ciepła, jakie niusł ze sobą, przerażone dzieciaki cofnęły
sie pod ścianę. Chudzina natychmiast poderwał się z krzesła i cofnął kilka
kroków, mierząc więźniowi prosto między oczy. Ten nie miał zamiaru ich
otworzyć. Odpoczywał. Zdawał sobie jednak sprawę, że bezruch to za mało, żeby
odzyskać siły. Justyna wybiegła jak oparzona. Stanęła obok Chudziny. Otworzyła
usta, żeby coś powiedzieć, ale coś ścisnęło jej gardło. Strach. Nogi ukryte pod
grubą, szarą spódnicą drżały jak oszalałe. Wyśmieje mnie, myślała. Zmiesza z
błotem. Gardzi takimi jak my. Takimi jak ja. Wzięła głęboki wdech. Nie
wiedziała, czy jej granatowy, popruty sweter zrobił się nagle za ciasny, czy
klatka piersiowa za mała. W każdym razie bolało. Pewnie ze strachu. Spojrzała
na niewinną minę przybysza, na jego kruczoczarne, potargane włosy, na czerwoną
kurtkę, tak bardzo nie pasującą to tego czarnego piekła rozciągającego sie do
koła. Jej lęk gwałtownie wzrósł. Serce waliło tak, jak by chciało wyrwać się z
piersi i uciekać jak najdalej. Przecież to nie człowiek. Myślała. To jakiś
potwór. Każdy kto jest na tyle silny, by być wolnym musi być potworem. A on był
wolny. Był wolny dopóki nie trafił do nas. Teraz go więzimy… A może to on więzi
nas? Może po prostu czeka na chwile nieuwagi i jak mówił Mrówa, zamorduje nas
we śnie? Przybysz miał bardzo miłą twarz. Nagle pomyślała, że ktoś, kto ma tak
przyjazną buzię nie może chcieć zrobić jej krzywdy, poza tym Celina cierpi.
Chciała tylko, żeby cierpienie się skończyło. Cierpienie i strach. Trzeba
uciekać. Pomyślała. Jak ucieknie i schowa się w celi, to strach minie. Będzie
bezpieczna. Chciała być już bezpieczna. Odwróciła się by by znaleźć schronienie
w zimnej, ale znajomej izolatce. Drżąca Celina jęknęła spod koca. Była pół
przytomna. Nawet Dawid stojący do tej pory przy drzwiach wrócił do niej, żeby
chociaż być blisko. Widok siostry i opiekującego się nią dzieciaka zdusił w
niej cały lęk. Spojrzała na zamknięte powieki Miłosza. Jej ciało nadal drżało,
ale nie miało to już znaczenia. Strach nie minął. W tej jednej chwili nauczyła
się po prostu o nim nie myśleć.
-Dlaczego to powiedziałeś? -Wyksztusiła wreszcie. -Wiesz, co
się dzieje z moją siostrą?
Miłosz wolno podniósł głowę. Kosztowało to wiele wysiłku i
dopiero teraz dotarło do niego jak trudno będzie się poruszać w tym stanie.
Kiedy mięsnie już nie były rozgrzane, a stawy zasnęły w bezruchu, każdy wysiłek
skutkował rwącym bólem. Dopiero teraz, kiedy nie musiał się skupiać na
wykrywaniu wszelkiego zagrożenia, nie musiał sie martwić postępującą utratą
sił, kiedy adrenalina opadła poczuł jak bardzo jest zmęczony. Jak blisko krawędzi
stoi.
-Tak. -Miłosz mówił spokojnie. Nie otwierał oczu.
Regeneracja, którą udało mu się uruchomić ostatkiem sił spełniała swoje
zadanie. Wiedział, że niedługo powinien poczuć się lepiej. -Ma zapalenie
wyrostka. Bez operacji nie przeżyje.
Justynę oblał zimny pot. Więc nie ma już ratunku? Nie ma tu
nikogo, kto potrafiłby przeprowadzić operacje. Z resztą w tych warunkach, nawet
jak się uda, to jej siostra umrze z zakażenia. A zaraz potem przeraziła się
tym, jak łatwo uwierzyła przybyszowi.
-Kłamiesz! -Chudzina otrząsnął się z szoku jako pierwszy. W
myślach Justyny błysnął promyk nadziei. Na pewno kłamie.
-Czemu miałbym łgać? -Mimo pytania, Miłosz wcale nie dziwił
się, że dzieciaki mu nie wierzą.
-Bo jesteś w kaftanie, uwięziony pod ziemią i trzymany na
muszce - grubas tłumaczył nerwowo. -Bo boisz się, że cię zabijemy i kłamiesz,
żebyśmy uznali, że jesteś nam potrzebny.
Cwany dzieciak. Pomyślał przybysz uśmiechając sie w duchu.
C.D.N
22 listopada 2024
niemiła księdzu ofiarasam53
22 listopada 2024
po szkoleYaro
22 listopada 2024
22.11wiesiek
22 listopada 2024
wierszejeśli tylko
22 listopada 2024
Pod miękkim śniegiemJaga
22 listopada 2024
Liście drzew w czerwonychEva T.
22 listopada 2024
Potrzeba zanikuBelamonte/Senograsta
21 listopada 2024
Drżenia niewidzialnych membranArsis
21 listopada 2024
21.11wiesiek
21 listopada 2024
Światełka listopadaJaga