27 october 2011

Papieros

Późny wieczór. Właściwie noc. Zegar już nie pamięta, kiedy wybił dwudziestą drugą.
Jest cicho. Idę na spacer chodnikiem, tym koło parku. Nie wiesz nawet,
jak bardzo te drzewa przerażają o tej porze. Dlatego nawet nie
zamierzam wchodzić przez bramę.
Cisza. Mam wrażenie, że rozbija
się i jest w każdym atomie tlenu. Przenika wszystko. Wibruje w uszach,
mierzwi włosy, pachnie nocą.
Cisza. Przerywa ją gwizdanie
utrudzonego wypiciem za dużej ilości piw pana. Prowadzi rower. Idzie
powoli, wesoło gwiżdżąc. Już się tak nie boję, nie jest cicho. Czuję
się lepiej, pewniej.
Cisza. Pan z rowerem przestał gwizdać, jakby
szukając gdzieś w sercu kolejnego fałszywego tonu. Bardzo długo nie
gwiżdże. Nie wiem, może nawet zdążył już zapomnieć, jak bardzo umilał
sobie i mi tę gwiaździstą sierpniową noc. Chłodny wieczór. Nagle
rozlega się przeraźliwy jazgot. O cholera! Ale bym się wywaliła. To
tylko kot. Przebiega mi drogę najpierw jeden, za chwilę kolejny. Nugat
zaczął szczekać. Poleciał za nimi do parku. Przebrzydły pies. Zabrałam
go jak zwykle bez smyczy. Ufam mu. Wiem, że zaraz wróci. Ja nie mam
zamiaru zbliżać się do bramy. Siadam na ławce i łudząc się, że to coś
da, wołam:
- Nugat! Nugat… piesku. Chodź, wracaj!
Głupi pies. Za kilka minut przyleci z powrotem, łasząc się i wycierając wieczorną rosę o moje nogi.
Cisza… Cisza stała się wspomnieniem. Z daleka słyszę poszczekiwanie
mojego psa, obudziły się wrony, a pan z rowerem przypomniał sobie dalszą
część utworu. Spoglądam na zegarek. Jedenasta.
Słuchając uważnie
wygwizdywanej melodii, postanawiam zapalić papierosa. Miałam rzucić…
Palę zawsze, kiedy czekam. Teraz zwiał mi Nugat, więc usprawiedliwona
wyciągam paczkę z prawej kieszeni. Biorę papierosa do rąk i oglądam go w
zadumie. Ciągle słyszę tę melodię… Cholera, skąd ja ją znam? Klepię
się po udach, próbując odnaleźć zapalniczkę. Jak zawsze włożę gdzieś i
nie wiem gdzie. Mam zdecydowanie za dużo kieszeni. Jest, w końcu
znajduję ją. Zaplątała się gdzieś w chusteczkę. Patrzę na zegarek,
jedenasta siedem. Siedem cennych minut życia zmarnowałam na szukanie
zapalniczki. Która pomoże mi szybciej umrzeć, nawiasem mówiąc. Ironia.
Pan z rowerem zatrzymuje się nieopodal pod drzewem. Jego melodia
porusza jakieś zapomniane przeze mnie struny mojej duszy. Chyba splotły
się już od nieużywania. Pospiesznie, jakby próbując zagłuszyć w sobie
przypływ nagłego wzruszenie, zaciągam się. Ta melodia, skądś mi znana,
świadczy o tym, że ludzie popadają w kłopoty. Gdyby ten mężczyzna się
nie upił, nie usłyszałabym jej. Przypuszczam, że nie upiłby się, gdyby
nie miał problemu albo powodu do zatapiania smutku. Ta melodia tak samo
brzmi tu, na obczyźnie, jak i brzmiałaby w Polsce.
Polska…
Obczyzna… Zaciągam się jeszcze raz, długo. Po chwili z hałasem
wypuszczam dym, uważnie go obserwując. Wyciągam długie włosy spod
kołnierza mojego lekkiego, długiego płaszcza, kładąc je na lewym
ramieniu, tym od pijanego mężczyzny. Po policzku spływa mi jedna duża
łza. Płynie powoli, jednak wytyczyła szlak pozostałym. Płaczę. Ja, stara
baba, poryczałam się. Zakładam nogę na nogę, opieram łokieć na kolanie
i patrzę na papierosa. Napawam się widokiem wylatującego zeń dymu,
podświadomie chcąc odwrócić uwagę od rzewnej, choć fałszywej do bólu
melodii.
Pamiętasz? Wtedy, kiedy przyjechaliśmy tu na wakacje,
śpiewałeś mi ją do ucha, nachylając się nade mną, gładząc moje włosy i
wdychając ich zapach. Śpiewałeś, a później szeptałeś najpiękniejsze
wyznania. A najpiękniejsze wyznania lądują na dnie serca, bo tam są
najbezpieczniejsze. I najprawdziwsze.

Był sierpień.
Przyszedłeś do mnie jak co dzień. Zabrałeś mnie na podwórko i
niespodziewanie zawiązałeś mi oczy ciemną tasiemką. Kiedy się
zdenerwowałam i, jak zwykle porywcza, zaczęłam się wydzierać,
pocałowałeś mnie w usta. Uspokoiłam się, a ty, niepomny moich niedawnych
pretensji, wziąłeś mnie na ręce i przerzuciłeś przez ramię. Jeśli
myślałeś, że zachowam się spokojnie, grubo się myliłeś. Nie słysząc
moich gróźb, próśb i krzyków, przeszedłeś kilka kroków i- uprzednio
wymruczawszy kilka słów mających na celu przywrócenie mi spokoju-
umieściłeś moją osobę na tylnych siedzeniach jakiegoś samochodu.
Zatrzasnąłeś drzwi i wybiegłeś, zostawiając mnie samą na kilka chwil.
Wróciłeś z dwiema niewielkimi torbami- zobaczyłam, bo zdjęłam sobie to
świństwo z oczu. I... zabrałeś mnie na wakacje. Prawdziwe wakacje za
granicą... Tak jak zawsze chciałam. Chodziliśmy po tym samym parku, do
którego ja boję się teraz wejść. Boję? A może... wstydzę się, nie wiem.
Tego konkretnego dnia też mijaliśmy drzewa, a ty...

Muszę zapalić. Zaciągam się tak bardzo, że aż łzy stają mi w oczach. A może to nie przez to?

... poprosiłeś mnie o rękę. Tak po prostu klęknąłeś pośrodku mokrej
trawy, nie zważając na nic dookoła. Cały ty. W rękach trzymałeś bukiet
stokrotek, które zerwałeś, kiedy nie patrzyłam, a w oczach miałeś
iskierki. Na twarzy błąkał ci się uśmiech, ten, który zawsze tak
lubiłam. Natychmiast kazałam ci wstać. Nie chodziło o to, że było mi
wstyd, ale nie mogłam przyjąć do wiadomości, że ty... klękasz...
Klękasz... przede mną. Orzekłeś, że nie ruszysz się, dopóki nie
odpowiem. Rozpłakałam się wtedy, kucnęłam, rzuciłam się na twoją szyję,
przewracając cię. Tak oto oboje wylądowaliśmy na trawie. Wyszeptałam
twierdzącą odpowiedź i pocałowałam cię w ucho.
Nazajutrz, nie wiem,
jakim cudem, otrzymałeś wezwanie. Podczas naszego codziennego spaceru,
kiedy trzymaliśmy się za ręce, powiedziałeś, że musisz wracać.
Zaprotestowałam. Miały to być dwa tygodnie dla nas: ja i ty, nic
dookoła. Odgarnąłeś mi kosmyk włosów z czoła. Widziałam na twojej
twarzy bezradność i niechęć do kłótni, dlatego zaczęłam krzyczeć i
płakać. Przecież wieczorem mieliśmy iść na wystawę, dla której
przyjechaliśmy właśnie tu. Wiedziałeś, jak mi zależało, żeby obejrzeć ją
z tobą. Kiedy przestałam się wydzierać, nie obraziłeś się, ale
otoczyłeś mnie ramieniem i pozwoliłeś wypłakać. Mruczałeś mi do ucha obietnice i przyczyny, przez
które miałeś wyjechać. Mówiłeś coś o Polsce... że powstanie, a my
przecież po kryjomu, w wielkiej tajemnicy wyjechaliśmy. Tyle osób nam
pomogło, więc teraz ty musisz pomóc im i Ojczyźnie. Przecież z cudem
graniczył nasz wyjazd... Wcześniej mówiłeś, że zostaniemy tu do końca
wojny... Obiecałeś, że wrócisz do mnie, kategorycznie zabraniając mi
jechać ze sobą. Przysiągłeś, że kiedy tylko skończy się wojna,
przyjedziesz. Zażartowałeś, że nie oświadczałbyś mi się, żeby się ze
mną nie żenić. Roześmiałam się przez łzy i wtedy pocałowałeś mnie po
raz ostatni.

Cisza. Pan z rowerem usnął. Rytmicznie pochrapuje.
Przebiega Nugat i wyciera się o moje nogi długo, zaskoczony, że
jeszcze go nie odepchnęłam. Patrzę na zegarek. Jedenasta dziesięć. Ja
cofnęłam się wstecz o tyle lat, a minęły zaledwie trzy minuty. To
niesprawiedliwe, że wspomnienia trwają tak krótko. Ocieram łzę, ale po
przetartym szlaku toczy się kolejna. Siedzę i patrzę na moją fajkę.
Nugat wrócił, mogę ją już wyrzucić.
Moje niespełna
osiemdziesięcioletnie kości domagają się zmiany pozycji, ale zaciągam
się. Wiem, że powinnam wyrzucić tego cholernego papierosa, tak sobie
przecież postanowiłam. Wypuszczam dym z westchnieniem. Patrzę na
papierosa, uśmiecham się krzywo i kręcę głową. Palę.
Przecież czekam.




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1