2 december 2023

Opowieść o kobietach, morgach i miłości.

Wielka Wojna trwała w najlepsze, albo raczej w najgorsze, kiedy młody ułan Stanisław lub tylko austriacki żołnierz jeżdżący na koniu, bo tu akurat przekazy potomków były różne, w czasie jednej z akcji miał mniej szczęścia niż w innych do tej pory. Przytulony do końskiego karku usiłował w ten sposób obronić się przez kulami ruskich. Pędził na wprost, zasłonięty po części końskim ciałem, ale kula była bardziej przebiegła – ugodziła go w lewy policzek, rozwaliła szczękę, przebiła podniebienie i wyszła z głowy pod prawym okiem, wyrywając duży kawałek ciała, tak z podniebienia jak i policzka.
Spadł z konia i długo leżał za jakimś wykrotem. Jak go zawieźli do lazaretu, wydawało się, że nic się z tym nie da zrobić. Nawet jak nie umrze z wykrwawienia czy zakażenia, to umrze z głodu. Żywienie pozajelitowe jeszcze nie istniało, a karmienie kaszką przez rurę też nie było w wojsku austriackim do wyobrażenia.

A jednak przeżył. Nikt nie wie, jak to się stało i kto to sprawił. Potem, w rodzinie, mówiono o cudzie. Wrócił do domu z uszkodzoną szczęką i podniebieniem załatanym srebrną czy może złotą blaszką. Twarz miał pokrzywioną, mówił niewyraźnie, choć z czasem coraz lepiej.
Wrócił też z rentą inwalidzką, kombatancką, wypłacaną potem przez państwo polskie każdego miesiąca. Na galicyjskiej, biednej wsi stały dopływ gotówki, nawet jak nie nazbyt dużej, był czynnikiem o niesłychanym znaczeniu. Stabilizował codzienną, ciężką egzystencję, czynił ją bardziej przewidywalną. Był też pewnie argumentem przy szukaniu żony.

Bo Stanisław, jak tylko doszedł „do siebie”, zaczął sobie szukać żony, w czym zapewne pomagał mu stary już bardzo ojciec, który wcześniej ożenił pierworodnego syna Jana, a za przekazane małżonkom kilka morgów ziemi otrzymał od właścicieli synowej dość znaczną ilość reńskich. Połowę tych reńskich przekazał najstarszej córce Mariannie, by ją wydać za mąż za Hepflera, a drugą połowę przeznaczył dla Stanisława, bo w międzyczasie dwie młodsze córki wyemigrowały do Ameryki, więc sprawa posagu dla nich stała się szczęśliwie nieaktualna.
Wybrano mu na żonę Muskatówną, imię się nie zachowało. Muskat to bardzo rzadkie nazwisko w Polsce, równie rzadkie jak Hepfler, ale oba się zdarzyły w rodzinie Stanisława.

Był rok 1919, kiedy świeżo poślubiona, ale już ciężarna żona, leżała w łóżku. Na ścianie pomieszczenia, w którym to się działo, bo zapewne nie była to sypialnia, wisiał karabin przywieziony przez Stanisława z wojny. Tak przynajmniej mówili po latach potomkowie.
Do pomieszczenia wszedł brat żony. Zobaczył karabin, więc z ciekawości go zdjął i dla żartu wymierzył w siostrę. Nie wiedział, że karabin był naładowany.
Jak wycelował, tak i pociągnął za spust. No i zabił swoją siostrę, a żonę Stanisława.

Był pogrzeb, była żałoba, ale znowu bez przesady. Życie na wsi było ciężkie, ale ludzie na te jego kaprysy są odporni. Co się stało z posagiem żony, który musiał być, nie wiadomo. Pewnie został przy Stanisławie. Wszak zginęła z ręki członka swojej rodziny.

Trzy lata później ożenił się ponownie. Tym razem jego wybranką była Katarzyna z domu Pląder. Żona oczywiście wniosła posag. Kilka mórg ziemi ze starą chałupą zaraz przy drodze. Do posagu panna młoda dostała także swoją niepełnosprawną umysłowo siostrę wraz z przypisaną jej przez ojca kilkumorgową działką ziemi, przylegającą do tej wnoszonej w posagu przez Katarzynę.

W zamian za użytkowanie tejże działki, młodzi małżonkowie zobowiązali się utrzymywać niepełnosprawną aż do jej śmierci. Potem działka miała stać się ich własnością.
No i tak płynęły lata, Stanisławowi i Katarzynie rodziły się kolejne dzieci, niepełnosprawna siostra mieszkała u nich kątem i była za posługaczkę, wycierucha do wszystkiego.
Ot, taka głupia, stara ciotka, którą gardziły dzieci, przeganiając z kąta w kąt, wyśmiewając się i dokuczając.
I pewnie by to trwało aż do jej śmierci, ale nie dotrwało.

Jednego, już podstarzałego, wdowca z córką skusiła ta działka głupiej ciotki i nie zważając na jej umysłową niepełnosprawność i zaawansowany już wiek, poprosił ją o rękę.
I nic nie dały zakazy siostry i szwagra. Nie była ubezwłasnowolniona, bo kto by się takimi formalnościami przejmował. Głupia to głupia. Choć może aż tak bardzo głupia nie była. Ciotka oddała rękę amatorowi jej ziemi. Bo w swojej niepełnosprawności czy głupocie sama chyba nie wierzyła, że amatorowi jej samej.
Ten zaś po sąsiedzku, na działce uprawianej dotychczas przez Stanisława, wybudował dom i w nim zamieszkał z córką. Bo chyba mniej ze starą ciotką, obecnie poślubioną żoną. Traktował ją jak przydatne zwierzę domowe, które mogło wykonywać różne pożyteczne prace, w tym zajmować się pasierbicą. Nie wiadomo, czy z nią sypiał. W każdym razie dzieci się nie doczekała, nie wiadomo zresztą, czy była świadoma możliwości rodzicielstwa.

A naszemu Stanisławowi stało się jak w koszmarnym śnie. Za płotem jego obejścia zamieszkał człowiek, który z dnia na dzień stał się jego największym wrogiem. Człowiek, który zabrał należny jego żonie i jemu majątek, kilka morgów ziemi.

Dzieci Stanisława i Katarzyny rosły, w tym najmłodszy syn, też Stanisław, niewiele starszy od córki największego wroga samego Stanisława seniora i jego rodziny, imieniem Pola.
Oczywiście dzieci nie bawiły się razem, nie rozmawiały, nawet razem nie pasły krów czy gęsi. Jakikolwiek kontakt z córką wroga był zakazany. A Stanisław senior miał ciężką rękę.

I znowu płynęły lata. Przeszła wojna, dzieci Stanisława poszły na swoje, jedne zamieszkały osobno, jedne dalej inne całkiem blisko. Ale poszły. Został najmłodszy, którzy przez te wszystkie lata patrzył przez płot na uwijającą się w obejściu Polę.
Co sobie myślał, tego nie wiemy. Ale mógł myśleć, że może dobrze byłoby znowu połączyć oba gospodarstwa, tak jak to planował jego dziadek. Ciotka dość szybko umarła, ojciec Poli trzeci raz się nie ożenił. Została Pola i gospodarstwo do wzięcia. A ona także popatrywała przez płot na młodego Stanisława.

Upływ lat nie łagodził w Stanisławie starej zadry, a raczej nienawiści do sąsiada, tylko ją wzmacniał coraz bardziej. Stawał on często obok stodoły i spoglądał na chałupę wroga, zaborcy.
I nic to, że zaraz po wojnie wymurował, w miejsce drewnianej chałupy, wielki murowany dom, jakiego nie było we wsi. Dolary na cement i inne materiały przysyłała siostra Rozalia, która przed laty wyjechała do Ameryki i się jej powiodło.

Chodził po tym wielkim, pustym, zimnym domu – piec był tylko w kuchni i wielkiej na przestrzał sieni - i gryzł się z z myślami o wrogu sąsiedzie, szeptał pod nosem przekleństwa i życzenia wszystkiego najgorszego. Żona już umarła, został z nim tylko najmłodszy syn.

Widział, że ten ukradkiem patrzy przez płot, że marzy mu się Pola, ale nie miał tyle siły, by powiedzieć: idź, żeń się. Chociaż połączenia gospodarek pragnął jak nikt inny.

Dwaj zaprzysięgli wrogowie byli coraz starsi i coraz słabsi, ale nie odpuszczali. Pierwszy umarł Stanisław. Ten drugi wciąż żył. Opiekowała się nim córka. Wciąż panna.
Nie wiadomo, dlaczego oboje trwali w bezżennym stanie, i Stanisław, i Pola, ale tak było. Może marzenia, a może inne uwarunkowania. Ot, choćby mniej rozwinięte zapotrzebowanie na seks i konieczność pokonywania codziennych kłopotów, które odwlekały decyzję
Minęła im trzydziestka, a życzliwi mówili obojgu: żeńcie się.
Nie było już ojca, więc Stanisław, zaczął zachodzić do domu Poli. Jej to także odpowiadało.
Tym bardziej, że kilka lat później umarł jej ojciec.

Zostali sami, każde na swoim gospodarstwie, które, tak jak ludzi, można byłoby połączyć w jedno.
I tak się działo, że i ludzie, i gospodarstwa były coraz bliżej siebie. Może się nawet przytulały, gdyby za objaw przytulania gospodarstw przyjąć fakt, że płoty pomiędzy nimi ulegały powolnej degradacji, jaką niesie czas i aura, ale nikt ich nie naprawiał.
Stanisław coraz częściej przesiadywał u Poli, ona znowu, co raz, wpadała do starokawalerskiego domu Stanisława, by zaprowadzić w nim choćby jaki taki porządek.

Wszystko szło w dobrą stronę. Stanisław przestał nadużywać alkoholu z kolegami, którzy tylko czekali, by wpaść do niego, starał się obrobić ze wszystkimi pracami w gospodarstwie. Jak nadchodziła niedziela, szedł z Polą do kościoła. Czasami nawet wychodzili na wspólny spacer drogą wiodącą przez wieś, w stronę rzeki, albo nawet tą na wspólne, gromadzkie pastwiska, dalekie od wsi, na które kiedyś wszystko bydło ze wsi wyprowadzał jeden pastuch. Ale to było wtedy, gdy po okolicznych drogach tylko czasem przemykał się ukradkiem jakiś samochód.
Życzliwi obserwatorzy i obgadywacze z sąsiedztwa już widzieli się proszonymi na wesele niemłodej już, bo blisko czterdziestoletniej pary ludzi, od zawsze sobie pisanych, którzy tego przeznaczenia nie mogli z różnych powodów zrealizować.
Można powiedzieć, że także w tych samotnych ludziach zaczęło kiełkować coś więcej niż chęć scalenia gospodarek, coś, co można by nazwać miłością, co chęć posiadania odsuwało na odległy plan życia, zastępując ją nadzieją na wyjście z samotności. Na wspólną egzystencję aż do śmierci.
Zaczęto nawet przygotowania do ślubu i wesela.

Akurat był sierpień. W gospodarstwach trwały młocki zwiezionego zboża. Młockarnie hałasowały, pasy transmisyjne pomiędzy silnikami a maszynami cięły powietrze i groziły nieostrożnym kalectwem, słychać było śmiechy i rozmowy pracujących przy młócce ludzi.
Na jednej z maszyn, tam gdzie wrzuca się rozcięte snopy zboża, czyli na górze młockarni, pracowali Stanisław i Pola. Byli świetną parą. Rozumieli się bez słów. To był wynik wielokrotnej pracy przy młóceniu, ale także jakiejś niewidocznej nici porozumienia, która wytworzyła się między nimi w ostatnich latach i coraz bardziej ich spętywała.
Obserwatorzy, który patrzyli z dołu bądź z góry, widzieli dwoje roześmianych, żartujących przy pracy ludzi i nawet zazdrościli im tego dobrego humoru.
Wystarczył moment nieuwagi, jakieś zachwianie i Pola spadła w dół, akurat an pas napędowy młockarni. Wciągnęło jej nogę, zmiażdżyło i prawie urwało. W szpitalu stwierdzono, że trzeba amputować.
Wyszła ze szpitala z nogą uciętą pod kolanem.

Stanisław odwiedzał ją jeszcze czasami, trochę pomagał w robotach, dopóki nie zaczęła się sama dobrze poruszać po obejściu. Potem przestał przychodzić. Miłość się skończyła. Choć może naprawdę nigdy się nie zaczęła?

Wróciła wódka, koledzy, bylejakość.
Znowu mieszkali obok siebie obcy ludzie.
Tyle, że już nie naprawiono płotu.




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1