15 may 2010

Opowiadanie na podstawie mojegu snu.

- Mówiłem Ci, coś się kroi, na górze będą zmiany.... i to gwałtowne , opowiedzmy się po silniejszej stronie jak najszybciej stary.
Jestem gangsterem, terrorystą.... nieźle zarabiam na tym fachu. W naszym gangu wybuchł konflikt i nasz obecny przywódca ma konkurenta. Trzeba w tym uczestniczyć, po tej lub po tamtej stronie - aby na tym zyskać. Czekamy uzbrojeni w napięciu. Jesteśmy najsilniejszym gangiem w kraju - rozgrywki wewnątrz naszych szeregów odbiją się jak kręgi na jeziorze po całym mieście i kraju.
Ale zaraz.... czy.... to ma jakieś znaczenie? Mam tego wszystkiego dosyć... coś jakby mnie wzywa, coś we mnie....
Przestań gadać bzdury - tylko to umiesz robić - być dobrym gangsterem - gdzie chcesz uciekać? Po co? Do czego?
Chyba wariuje.... może te wczorajsze wino, kac....
Przecież od dawna, od zawsze czułeś, że coś jest z Tobą nie tak... Zaraz - kiedy było te "od zawsze"? Pamiętasz swoje dzieciństwo? Jakieś mgliste obrazy.... usłane mrokiem... a potem krew... śmierć.... później pojawiają się gangsterzy. Jedna z ich kobiet bierze Cię w opiekę, stajesz się częścią klanu a z klanu nie ma odwrotu.... ale czy ktoś Cię kiedyś spytał o zdanie? Nie!
Daj spokój - walnij sobie browarka albo dwa i pomyśl nad tym spokojnie - nie teraz gdy są ważniejsze sprawy, może to chwilowy kaprys... a zresztą ryzykujesz utratę wszystkiego.... utratę życia - klan będzie bezwzględny dla Ciebie - zdrajcy i uciekiniera - z klanu się nie ucieka ani nie odchodzi.
Jesteś sprytny, silny ,pełen pomysłów i witalności, masz pieniądze - nie będzie problemem uciec - znasz klan od podszewki. Zrób to... Przeznaczenie czeka!!!

- Ej Bracie! Idziesz czy nie - słychać strzały? Do kogo się przyłączamy? Ej Brachu co z Tobą - dziwnie wyglądasz... gdzie - co Ty cholera robisz? Brachu! - krzyki mojego kompana dochodziły do mnie jakby z daleka, ja już podjąłem decyzje. Wybiegłem z naszej przyczajówki odrzucając precz broń.
Biegnę ile sił w młodym ciele, ile powietrza w płucach, krawędź dachu coraz bliżej. Rozpędzam się a w mojej głowie słyszę wciąż jedno słowo - Przeznaczenie....
Krawędź dachu jest już blisko, moje ucho łowi krzyki kompanów. Nic dla mnie nie znaczą oni i ich przyziemne sprawy, oni i ich przyziemne pragnienia, przyziemne.... przyziemne - odbij się - wybij się!!!
O cholera co ja robię - krawędź dachu zniknęła z pod moich stóp - zaraz umrę roztrzaskawszy się o szary beton bruku 30 metrów pode mną...
Leć!
Jak kurw.... zaraz... ja.... lecę....
Ja lecę - ja latam! Umiem latać.... Teraz rozumiem dlaczego mam to wszystko zostawić. Całe przyziemne.. hehe... przyziemne i dosłownie i w przenośni, życie... cały ten kram niby szczęścia gnijący w norach tego mrowiska ludzkich automatów. Jestem wolny. Pod sobą widzę dachy ludzkich schronień. Ludzkiej ucieczki o samych siebie, od swoich bliźnich poprzez ściany. Widzę, jak człowiek uciekając od wolności, która, i owszem niesie ryzyko ale daje też życie i szczęście, ucieka od swojego przeznaczenia... A od niego nie można uciec... można je tylko zamknąć głęboko w ciemnej skrzyni, na dnie swojego wystraszonego serca. Gdybym nie skoczył, nie poleciał... to tak jakbym zrezygnował ze słońca po długim więzieniu głęboko pod ziemią. Teraz rozumiem czemu zawsze byłem, czułem się inny... rozumiem? O nie... nie rozumiem... Kim jestem? Bo wygląda na to, że moje człowieczeństwo jest mocno podejrzane zważywszy na to co właśnie robię....
Przecież wiesz!
Co?
Wiesz!
Co wiem... wiem... ja to wiem...
Szukaj prawdy w sobie... na dnie swojej duszy... tam nie dociera kłamstwo... żadne.. ani Twoje ani nikogo z zewnątrz...
Jestem pół człowiekiem.... pół... wampirem... Co? Co to za brednie, przecież wampiry nie ist... AAA! Beton! Spadam! Cisza...
Powoli otwieram oczy... leżę w błocie na jakimś polu... obrzeża miasta... leciałem zamyślony i musiałem w coś uderzyć głową. Zamroczyło mnie i teraz się budzę, no tak... Tylko w takim razie czemu nie boli mnie głowa ani w ogóle nic, jakiś guz... nic....
Jesteś wpół wampirem....
Wpół wampirem.... tak.... to znaczy, że się regeneruje tak?.... tak.... muszę jeszcze wiele się nauczyć... od siebie...
Dobra, gdzie ja jestem? O co uderzyłem... jakaś wieża.... dziwne, kto mieszka w czymś takim...
Stara, popękana i omszała wieża wznosi się nad otaczającymi ją wzgórzami i polami, musiałem szybko lecieć, że doleciałem aż za miasto w parę chwil... wieża zdaje się patrzeć na miasto z odrazą i milczącym osądem... Okna ciemne jakby życie w środku wymarło dawno przed powstaniem pęknięć i zniszczeń. Drzwi małe - jakby trochę nieproporcjonalne do dość wysokiej budowli. no ale po co ludziom w tych czasach wielkie bramy. Mamy przecież XXI wiek. Po co ja tu stoję, muszę udać się w ustronne miejsce i poznać siebie, poznać los wampira, pół wampira... co za różnica.
Jest różnica, masz serce posiadające cechy człowiecze i wampirze... potrafisz kochać jak człowiek....
Kochać jak człowiek...ale co to ma wspólnego z tym po co tu stercze, na tym przypadkowym zadupiu, na którym nawet krowy się nie...
Nie ma przypadków... coś takiego nie istnieje we wszechświecie... po coś tu jesteś.... wsłuchaj się w siebie...
...kochać... kochać jak człowiek... czy ja kiedyś kochałem?... jestem tu po to by kochać... kochać? O co w tym chodzi, gubię się w zakamarkach swej duszy...
Hałas! Światło! Instynkt! Chowam się w cień!
- Marion, coś się stało? Czemu chodzisz po nocy?
- Nic mateczko, tak tylko chcę mi się pić.
- Marion, córuś, nie chodź tak po ciemku, jeszcze sobie coś zrobisz...
- Mateczko nic się nie dzieję, idę się napić i wracam do łóżka, idź spać.
Po chwili światło w oknie zgasło by zapalić się piętro niżej, kilka metrów nad moją głową... Osoba nazwana mateczką najwyraźniej udała się spać bo słychać było już tylko ciche kroki osoby, która jako pierwsza uczyniła hałas, osoby nazwanej Marion... Słychać jej stopy na drewnianej podłodze, najwyraźniej bez dywanu, brzęk jakiegoś naczynia, szum wody, potem cisza... i brzęk odstawianego naczynia. Potem... kroki. coraz bliżej mnie!... i dźwięk, który słysząc zamarłem w bezruchu... sam nie wiem dlaczego... okno jest już otwarte a w nim osoba nazwana Marion...
Wiesz dlaczego zamarłeś w bezruchu... to strach przed spełnieniem Cię powstrzymuje... już raz go przełamałeś.... przełam go po raz drugi...
Powoli unoszę się w górę, odwracam twarzą do okna... widzę Ją.... nie... najpierw widzę Jej oczy... zwierciadło kotłujących się w Niej uczuć i emocji... samotności... zagubienia - efektów nad troskliwości rodziców, nieokiełznanej namiętności i łagodności, pragnienia wolności a jednocześnie pragnienia bezpieczeństwa.... Co ja głupi robię.... zakochałem się od pierwszego wejrzenia... kiepski melodramat...
Masz za dużo pogardy w sercu... to, że coś jest oklepane i wyszydzane nic Ci nie powinno mówić.... w niczym wskazywać drogi.... poczuj serce i idź za nim...
Nasze oczy spotkały się i w tym momencie oboje wiedzieliśmy czym dla siebie jesteśmy... wszystkim....
- Ty... przyleciałeś.... do mnie.... zabierz mnie stąd... - jej głos przeszedł dreszczem po mych plecach i wywołał przyśpieszone bicie serca.
- Zabiorę Cię stąd...
Wiedziony Jej wzrokiem podleciałem do okna i jak zahipnotyzowany patrzyłem się w Jej duże oczy koloru chabrów... Przysiadłszy na szerokim parapecie okna wziąłem Ją za ręce i chciałem coś powiedzieć lecz kompletnie nie wiedziałem co... oczy mówią za mnie... Po jakiejś minucie... czy ja wiem... straciłem poczucie czasu i miejsca, odezwała się pierwsza.
- Ty... masz dziwne oczy.... hipnotyzują mnie...
- Tt... Ty też....
-Naprawdę umiesz latać... czy ja śnię... nie wiem kim jesteś ale czuję jakbym znała Cię od dawna... od początku mojego życia...
Przesuwałem spragniony wzrok po Jej długich i bujnych, kasztanowych, lekko kręconych włosach, szyi jakby odlanej z czystego mleka i zastygniętej w idealnej, antycznej pozie, ramionach osłoniętych szarym materiałem, rękach delikatnych acz energetyzujących w dotyku. Jej usta, pełne lecz w żadnym stopniu nie za duże, były półprzymknięte jakby chciały coś mówić a jednocześnie milczały w słodkim śnie. Aksamitne policzki i nos wyrzeźbiony z czystej harmonii oraz równe, niezmącone żadną zmarszczką ni krzykliwym kolorem czoło... to wszystko stapiało w jedną, doskonałą całość wrażenie niewinności.... Poczułem łzy na moich policzkach....
- Dlaczego płaczesz?
Nie odpowiedziałem od razu... słowa nie nadają się do tej odpowiedzi..... lecz czy milczenie naprawdę jest złotem gdy Jej głos tak słodko wzywa?...
- Bo.... wiem już po co się urodziłem... Marion.
- Lećmy...
Porwałem Ją w ramiona i odurzony Jej bliskością, ciepłem i zapachem lekko odbiłem się stopami od parapetu do tyłu wciąż na Nią patrząc, ekstaza lotu potroiła się wraz Jej obecnością przy mnie... Lecz naszą ciszę przerwał nagły zgrzyt otwierania starych przerdzewiałych zawiasów piętro wyżej.
- Marion! Curuś! To Szatan - widziałam go w snach! Bóg Ci nie miły?! Curuś w imię Boga wracaj!
- Żegnaj mamo, pożegnaj ode mnie tatę. Nadszedł czas byś zobaczyła, że samymi modlitwami w pustelni nie można nakarmić serca córki...Żegnaj.
- W imię Jezusa zostaw moją córkę!!! Rozkazuje Ci Demonie! Osądzam Cię w Imieniu Jez....
Wystarczyło jedno spojrzenie wampirzej części mojej duszy by została zahipnotyzowana strachem a jednocześnie jakimś rodzajem dziwnego zachwytu...
- Nie sądź bo jak sądzisz tak Ciebie osądzą... i nie bój się o córkę. Już ja o Nią zadbam.
Kobieta stała ściskając krzyż w rękach gapiąc się szeroko otwartymi oczami na mnie i Marion unoszących się bezgłośnie w świetle księżyca. Odwróciłem się i przyśpieszyłem gwałtownie znikając z oczu posępnej wieży na pustkowiach...
Łzy ekstatycznego szczęścia z Jej bliskości i lotu wysuszał mi wiatr gdy poczułem Jej usta na moim policzku... Odpowiedziałem Jej tym samym... tylko dłużej... i usłyszałem...
- Kim jesteś?
-Jestem Armenho Don Etherus... pół wampir... pół człowiek...
Spojrzałem w Jej oczy niepewny reakcji lecz ujrzałem zachwyt i szczęście...
- Ja jestem Marion Falkhist... moi rodzice są Zakonnikami Drogi Zbawienia... wychowywali mnie w swoim duchu... lecz ja...
Przytuliłem Ją do swej piersi mocno i czule i leciałem... leciałem... Nad polami i wzgórzami, nad mrocznymi borami, nad rozległymi taflami jezior skąpanymi w świetle księżyca, zniżyłem lot nad jednym z nich i lecieliśmy tuż nad jego taflą... zmierzałem w niewiadomą... lecz moje i Jej serce bijąc razem doskonale nas prowadziły. Szczęścia mojego połączonego ściśle i nierozerwalnie z Nią, nie da się opisać niczym i w żaden sposób nie da się oddać nawet cząstki tej ekstazy... Dreszcze przechodziły całe moje ciało i łączyły się z Jej rozkoszą, uczucie spełnienia i potęgi przepełniało mnie całego tak mocno, że... słowa nie są w stanie tego oddać tak by tego nie skaleczyć ani nie ująć temu ani kawałka.
- Kochany...
- Tak?
- Będą chcieli Cię zabić...
- O to się nie martw... dam sobie radę z tymi ludźmi o małych sercach i długich językach. W końcu jest we mnie wampir...
- Kochany czy Ty... zabijasz?
Spojrzałem w Jej oczy po raz drugi obawiając się niepewności lecz po raz drugi zobaczyłem coś odwrotnego... miłość.
- Ja... nie zabijam... nie piję ludzkiej krwi...
W odpowiedzi ugryzła mnie lekko w ucho.
- Kochany...
- Tak... kochana?
- Musimy uwić sobie gdzieś przytulne gniazdko.... gdzieś wysoko...
- Oo tak... wyjęłaś mi to z ust kochana... gdzieś wysoko...
***
Po tym jak uwiliśmy sobie gniazdko w opuszczonym zamku, kilkanaście kilometrów od miasta w moim wnętrzu zaczęły się dziać niepokojące rzeczy... Wieczorami, które spędzałem z Marion, czasem, mimo całego szczęścia w środku czułem jakiś nagły smutek, niezgłębiony, tajemniczy i niemożliwy do ugaszenia smutek... Zrywałem się wtedy i skakałem z okna nad urwiskiem, na którym stał nasz zamek i leciałem długo w dół... przy samej ziemi podrywałem się do szaleńczego lotu i omijając drzewa, głazy i nie równości terenu z zawrotną prędkością, spadając w doliny i nurzając się w jeziorach, przedzierając się przez krzaki próbowałem dogonić szalejące w mojej głowie myśli...
Co się ze mną dzieje... moja ukochana martwi się o mnie a ja uciekam... od siebie i od Niej... ale smutek i głód w mej duszy wraca i wraca...
Który to już raz zdzieram ubranie i wyczerpuje organizm w tej szaleńczej gonitwie za niczym...
-Co się do cholery dzieje!!!!...
Mój krzyk odbił się echem od ścian źródełka nad którym przysiadłem i powędrował w niebo... muszę się uspokoić... poszukać odpowiedzi w sobie...
Tym razem to nie wystarczy... jesteś błogosławiony... ale i przeklęty... to człowiecza natura wzywa Cię do miast i ich radości, do bycia z innymi... a wampirza zmaga się z Nią chcąc samotności i spokoju... musisz... znaleźć złoty środek...
Podniosłem głowę i spojrzałem w niebo... było czerwone... nie... to moje oczy stały się czerwone... gniewne...
Zapanuj nad obydwoma naturami w sobie mój drogi...
Twarz wykrzywił mi grymas gniewu i mrocznego pożądania...
Zapanuj nad sobą... lub ją stracisz... Chcą mi ją odebrać!... Chcą mi ją zabrać... nie!!!
Gniew trzasnął pod moją czaszką i zrozumienie przeszło przeze mnie gwałtownie jak piorun.
Zerwałem się do lotu gdy usłyszałem świst i coś ciężkiego oplątało mi nogi, spadłem do źródełka z pluskiem i pod wodą próbowałem się pozbyć jakiegoś dziwnego łańcucha oplątującego me kostki. Nad taflą krystalicznie czystej wody zobaczyłem postacie odziane w białe habity i wznoszące świetliste miecze nad moją głową, jedna z Nich była mi znajoma...
Pierwszy cios spadł szybko i przeciął wodę obok mojej głowy zawadzając o ramię, wyskoczyłem z bólu z wody, ten miecz parzy!
Wściekle rozerwałem łańcuch i, że miałem rękawice nie sparzył mnie jak miecz, swą srebrną mocą, uskoczyłem tańcząc na krawędzi sadzawki przed dwoma następnymi ciosami, kopnięciem wytrąciłem jednej z atakujących postaci broń, drugiej rozkwasiłem twarz z całej siły machnąwszy jej przez łeb srebrnym łańcuchem, krew spadła na moją twarz i tors, podniecając mój szał bojowy, rozwarłem szeroko oczy i wyskoczyłem kilkanaście metrów do góry z dzikim wrzaskiem, robiąc salta w powietrzu lekko jak owad. Postacie rozproszyły się w okół obserwując mnie ze wzniesionymi mieczami. Ból w ramieniu doskwierał mi i sprawiał, że mój gniew był jeszcze straszniejszy. Spadłem błyskawicznie za plecy jednej z postaci i złamałem jej kark jednym ruchem, uniosłem ją w rękach i rzuciłem w nadbiegającego przeciwnika zmiatając go do źródełka. I wtedy serce gwałtownym spazmem przypomniało mi co zrozumiałem przed chwilą - mój zmysł wampira przeczuwał, że moja ukochana jest w niebezpieczeństwie. Jednak ta sekunda mojego bezruchu pozwoliła jednej z postaci w habicie podbiec do mnie i zadać cios, szybki i wprawny, z pod lewego boku. Uskoczyłem do tyłu lecz za późno, miecz rozdarł mi szatę i skórę od prawej strony brzucha od lewej pachy i zagłębił się w wewnętrznej części lewego ramienia. Krew trysnęła gwałtownie. Wrzasnąłem z bólu i upadłem do tyłu na plecy tracąc równowagę podczas uskoku. Wstałem szybko, za szybko - krew buchnęła z rany ściekając po moim boku. Nie zważając na to odbiłem się strasznym i bolesnym wysiłkiem woli od ziemi i wzleciałem w powietrze myśląc tylko o Marion i przyciskając krwawiące ramię do boku. Starałem się lecieć jak najszybciej lecz ból rozpraszał moją wolę i uderzyłem o skałę, obok świsnął bełt z kuszy, także srebrny... kto używa dziś kusz i mieczy? Mogli mnie zdjąć ze snajperki....
Poderwałem się z bólem do lotu raz jeszcze i wzniosłem resztkami sił do góry. Przeleciałem nad lasem i jeziorem kapiąc krwią na taflę wody i wierzchołki drzew - to już niedaleko. leciałem wzdłuż urwiska pod naszym zamkiem. I wreszcie jestem! To co zobaczyłem rozgorzało we mnie gniewem i zapomniałem o swej ranie. Na dziedzińcu naszego zamczyska kilkunastu ludzi trzymało straż wokół konia na, którym leżała związana Marion, wierciła się i usiłowała pozbyć się wiążących ją lin. Postacie w białych habitach wsiadały już na wierzchowce. Muszę uderzyć teraz - później wjadą w bór świerkowy i stracę swą przewagę - umiejętność latania.
Zatoczyłem koło nad walącymi się wieżami zamku i zaatakowałem z drugiej strony. Zanim ktokolwiek zdołał mnie zobaczyć - o usłyszeniu nie było mowy - mój lot był cichy jak krok kota w nocy, byłem już przy Niej i błyskawicznie rozerwałem wiążące Ją liny i rzemienie. Porwałem Ją w ramiona i już miałem odlecieć gdy jeden z Nich krzyknął i rzucił we mnie toporkiem, uskoczyłem w bok, spadając na ziemię z powodu wyczerpania upływem krwi. Popchnąłem Marion w stronę dziury w murach znanej tylko nam a sam stanąłem, pogodzony ze śmiercią. Postacie wyjąwszy miecze i zbliżały się do mnie - dlaczego nie zabiją mnie z dystansu - przecież mają kuszę... nie zabiją Cię z kuszy - zabić Cię można tylko srebrnym mieczem. odrąbując głowę i wyrywając serce... po raz kolejny moja wampirza natura powiedziała mi wszystko... więc po co strzelali - tam w lesie... by Cię zranić i osłabić...
Więc walczmy... Postacie zbliżały się półkolem z mieczami przed sobą, jednostajnym krokiem... jeden stał dalej i celował z kuszy... lecz jedna z postaci z mieczem potknęła się i straciła na ułamek sekundy równowagę. Jednym skokiem znalazłem się koło Niej, uderzyłem ją kantem dłoni w grdykę i wyrwałem miecz z jej rąk. Charcząc postać osunęła się na kolana i padła bez życia na ziemię. Wzniósłszy miecz zaatakowałem najbliższego wroga oburącz lecz lewe ramię odmówiło posłuszeństwa i mój cios okazał się słaby. Przeciwnik odbił go z łatwością i ciął mnie potężnie z nad prawego boku, zdołałem odskoczyć parując niezdarnie cios.
-Jest ranny - atakować razem Bracia i Siostry!
I to go zgubiło - wciąż miałem sprawne nogi i wykorzystałem je do potężnego natarcia ciałem z siłą jaką dysponuje wampirza natura ciała.
Uderzyłem go barkiem pod mieczem, odrzucając po drodze bezużyteczny z powodu rany miecz i zmiotłem go z ziemi. Przeleciał kilka metrów i nadział się na miecz swojego kompana z wrzaskiem bólu. Obaj przelecieli jeszcze kilka metrów i łupnęli o ścianę z głuchym odgłosem i trzaskiem kości. Dwóch innych rzuciło się na mnie z dwóch stron widząc, że nie mam miecza, ja jednak - coraz lepiej poznając możliwości swojego ciała schyliłem się i fikołkiem przeturlałem do przodu znacząc ziemię krwią z ramienia. Zanim przeciwnicy zdążyli zareagować błyskawicznie podskoczyłem i w powietrzu już kopnąłem z rozmachu jednego z nich w potylicę. Upadł na ziemię nie wydawszy jęku, potrąciwszy przy tym drugiego. Spadając uchyliłem się przed nie groźnym z powodu wytrącenia z równowagi ciosem tego drugiego i uderzyłem go pięścią w brzuch, zatoczył się do tyłu usiłując wciągnąć powietrze. Złapałem go za ręce i z półkolistego rozmachu rzuciłem w kolejnych dwóch nacierających przeciwników. I wtedy kątem oka ujrzałem tego z kuszą - celował we mnie - nie zdążę uciec, jest zbyt blisko... i wtedy z pod dachu za jego plecami wyskoczyła jakaś postać i uderzyła go przez głowę żelaznym prętem - zapewne wziętym z rozsypującej się bramy. To Marion...
Zostało jeszcze paru nie tkniętych przeciwników lecz widząc jak skończyła reszta, wsiedli na konie i galopem uciekli... Oczy przesłoniła mi krwawa mgła i opadłem na kolana z jękiem. Zobaczyłem jeszcze jak Marion biegnie w moją stronę po czym poczułem błogi sen uderzywszy głową o kamienny dziedziniec...
***
Obudziło mnie ciepło. To ognisko. Zobaczyłem przed sobą plaże i taflę jeziora. A dalej góry i urwisko, zamek... Marion krzątała się wokół, nad ogniskiem coś się gotowało. Na moim czole miałem pachnący ziołami, gorący okład. Leżałem okryty kocami na posłaniu z liści i igliwia. Ramię i głowę były zwinięte zakrwawionymi szmatami. Spróbowałem wstać ale ból w ramieniu sprawił, że opadłem z jękiem. Marion najwidoczniej usłyszała i podeszła.
-Nie ruszaj się kochany, bo rana się otworzy.
Podeszła i pocałowała mnie namiętnie w usta. Złapałem ją zdrową ręką i opadła obok mnie na bok. -Sama mnie tu przyniosłaś?
-Konie... zostały po... nich.. - odwróciła wzrok ze smutkiem.
-Kochanie...
-Nic nie mów... - spojrzała na mnie - dowodził nimi mój ojciec...
-Kochanie... nie wiedziałem, ja...
-Dobrze zrobiłeś... on przeżył... ten zakon.. oni nie przestaną. Musimy znaleźć inna kryjówkę.
-Nie Kochanie. Nie będę się krył . Nie będziemy żyli jak robaki. Mamy prawo żyć tak samo jak oni. Nie rozumieją równowagi świata. Aby istniało światło musi istnieć mrok. Ale oni chcą walczyć z wiatrakami. Przelewać krew za swoje wypaczone ideały. A więc dobrze. Moim przeznaczeniem jest być wojownikiem... Muszę zdobyć dobrą broń. Skoro chcą walki... to ją dostaną, Skoro chcą nienawiści. Nie ma problemu. Zaraz zmierzch. Moje rany regenerują się w świetle księżyca. Wtedy wyruszymy Zamieszkamy gdzieś nie daleko miasta, na jakiejś spokojnej wsi. Będziemy żyć godnie.
Wstałem, zakręciło mi się w głowie ale zamknąłem oczy, zebrałem się w sobie i wybiłem w powietrze, Lot dodał mi sił. Słońce chowało się za wierzchołkami gór i jakby ustępowało mi miejsca mówiąc - Twoja pora nastaje .Czyń swe przeznaczenie. Zerwałem opatrunki z sykiem bólu i wystawiłem rany do nieba, unosiłem się nad mroczną taflą jeziora. Księżyc wzeszedł jakby na zew z mojego serca. Oświetlił moją twarz i ciało. Poczułem z nim jedność. Jedność mocy i witalności . Zamknąłem oczy i poczułem ozdrowieńczą moc księżyca przepływającą przez moje żyły. Wstrząsnął mną dreszcz. Spojrzałem na ramię - ani śladu rany. Dotknąłem głowy i tu także nic nie zostało z obrażeń jakie odniosłem w walce. Podleciałem do Marion patrzącą się na mnie z dołu. Zdjąłem swą czarną jak noc szatę, zdjąłem koszulkę i rękawice.
-Choć, wykąpmy się razem... w świetle księżyca nic nam nie grozi. To nasz czas...
-Mój kochany, z Tobą mogę wykąpać się nawet w piekle...
Zdjęła swój czerwony płaszcz i koszulę, spodnie i buty. Po chwili staliśmy w bieliźnie trzymając się za ręce na plaży górskiego jeziora, oświetleni przez życzliwy nam księżyc. Nie istniał świat. Nie było nikogo i niczego. Byliśmy tylko my i nasza miłość, nasza radość. Śmiejąc się Marion popchnęła mnie do wody a ja pociągnąłem ją za rękę. Wpadliśmy z pluskiem i krzykami do chłodnej wody jeziora. Odpłynęliśmy ramię w ramię w ciemność nocy. A potem, gdy jezioro otoczyło nas na swym mrocznym łonie, porzuciliśmy zbędne ubrania i na małej wyspie, która wychynęła z mroku pośród mgieł, zatrzymaliśmy dal siebie na chwilę czas. Otoczyliśmy się nawzajem ciałami i z coraz większą chęcią szukaliśmy się nawzajem w gęstwie gwałtownych oddechów i bezgłośnych słów miłości i pożądania. A potem....
Nastał dzień. Marion i ja byliśmy gotowi. Konie wypuściliśmy do lasu. Zbędne rzeczy zakopaliśmy na owej wyspie rozkoszy... Ubrany w wysokie czarne buty, poszerzane na dole, perskie spodnie włożone w buty, złoty pas, czarny habit, czerwono - srebrną zbroję z żelaza i czarne rękawice stałem i czułem jak wiatr rozwiewa moje długie do łopatek czarne jak noc włosy. Spojrzałem na swą ukochaną. Była piękna w świetle poranka. Brązowe sandały, szaro, czerwone spodnie i czarny pas obejmujący Jej smukła talię oraz długą i szeroką u dołu koszulę koloru dojrzałych jagód uzupełniała czerwona koszulka ze wzorami roślinnymi przypominającymi arabskie zdobienia wnętrz meczetów. Jej długie kasztanowe, lekko kręcone włosy wiatr mierzwił i rozsiewał wokół ich zapach. Zapach letniej łąki i wiosennego lasu... Wziąłem Ją delikatnie w ramiona i wzniosłem się w powietrze. Byłem w pełni sił. W nocy nawiedził mnie sen, w którym zobaczyłem broń ...a właściwie dwie.... dwa zakrzywione perskie miecze ozdobione runami... moja dusza zaskakuje mnie coraz bardziej... jest we mnie tyle odziedziczonej wiedzy... wiem już gdzie znajdują się te bronie.... i wiem, że jeśli chcę stanąć do walki z Zakonem muszę mieć te bronie... inaczej nie mam szans... ponieważ oni są już w posiadaniu starożytnego artefaktu... Miecz na Wampiry... tak ten artefakt jest zdolny przewidywać moje ciosy, zna duszę wampira, wie jak zabić szybko i skutecznie... ten kto nim włada... może mnie zabić. Jedyna nadzieja w tych mieczach, które należały do moich wampirzych przodków od tysiącleci. Lecz żeby zwyciężyć nie mogę dać się opętać mrokowi wampirzej części mej duszy, gdyż właśnie na to czeka Miecz na Wampiry... muszę okazać w godzinie próby człowieczą część mej duszy i zachować się nie przewidywanie, inaczej przyjdzie mi zapłacić... A więc lecę... w objęcia krwi i mroku... Po tej chwili wyruszyliśmy w podróż, lecieliśmy nad miastami, szukaliśmy miejsc, które objawiały mi się w wizjach podczas snu czy medytacji. Marion koniecznie chciała bym pouczył ją walki więc długie godziny spędzaliśmy na treningu. Kochaliśmy się na łąkach i w górach. Aż w końcu nadszedł ten dzień. Wiedziałem wszystko co powinienem by dopełnić swego przeznaczenia...
***
Przyodziawszy się w kirys lekki ze stali czystej, nogawice perskie w czerwono - czarnym kolorze, koszulę czerwoną o złotych guzikach i habit czarny z kapturem skłoniłem się Wysokiemu. Wysoki to ostatni żyjący z pośród wampirów które nie skrywają się w strachu, przerażeni cywilizacją człowieczą - których jak mawiają epoka minęła. Lecz w mym sercu płynie ogień nieugaszony i pełen jestem sił do walki o przetrwanie i o prawo bytu naszego rodu.
- Wstań - jego głos był głęboki i pełen smutku - jeśli tam wejdziesz nie będzie odwrotu - będziesz musiał walczyć do końca. Wiesz o tym?
- Tak o Wyso..
- Przestań, jestem pół - wampirem jak Ty - nie ma już Wysokiego, nie ma już nikogo gotowego by poprowadzić nas w mrok spokoju. Jesteś pól - wampirem i dużo z pośród wampirów nie ufa Ci - ja wywalczyłem sobie ufność dawno temu, teraz czas na Twoją walkę zuchwalcu.
- Jestem gotów walczyć do końca o wampirzą godność i wolność... i...
- No właśnie - i o co? Pamiętaj, że możesz coś stracić - w zamian za zwycięstwo wampira nad człowiekiem stracisz człowieka... w sobie lub... obok siebie. Pamiętaj o równowadze duszy - nie strać nad sobą kontroli... złoty środek, tylko to może uratować wszystko co kochasz.
- Ja... czemu mówisz takimi zagadkami?
- A czyż życie jest proste? Wchodź. Czas nadszedł.
Posłuszny słowom starca o ukrytej głęboko w habicie twarzy pchnąłem lekko wierzeje potężnych drzwi przed sobą. Ich inkrustowana złotem powierzchnia była dziwnie gorąca i gdy poczułem ich dotyk przeszło mnie dziwne mrowienie po całym ciele. Odetchnąłem głęboko i ujrzałem ciemność.
- Pamiętaj... lepiej stracić chwałę niż to co się kocha najbardziej. Strzeż się ostrzy - to Ty nad nimi panuj... wchodź - to mówiąc starzec pchnął mnie lekko w mrok tajemniczej sali. Ufny swojemu zmysłowi wampira zamknąłem i otworzyłem oczy. Mrok zniknął. Stałem w ogromnej, kolistej sali. Jej ściany były bogato zdobione wzorami ze złota, srebra, brązu i wielu innych szlachetnych metali, mozaiki uzupełniały drogocenne kamienie i rzeźby. Rzeźbione ciała smoków i innych kreatur, które widziałem po raz pierwszy na oczy napawały mnie dziwnymi odczuciami .Czułem z nimi wieź, ich oczy mówiły do mnie i słyszałem je wyraźnie w swoim sercu. Podłoga pod moimi stopami paliła gorącem i zdawała się szeptać do mnie... mój umysł zaczęły wypełniać głosy...
- Idź o Wielki, idź i zabijaj jak Ci pisane...
- Nasza moc należy do Ciebie. Zjednoczmy się... już. Teraz! Weź nas!
Głosy nasilały się i kusiły niezmierzoną potęgą oraz chwałą. Wierny ich poleceniom zacząłem iść ku środkowi sali gdzie zobaczyłem dwa świetliste a jednocześnie mroczne - nie umiem tego wytłumaczyć - ostrza. Mrok i światło tryskały z nich prosto we mnie. Wypełniła mnie ich moc, ekstaza przepełniła moje ciało i westchnąłem cicho nie mogąc wykrztusić słowa. Zrozumiałem teraz co jest zagrożeniem, magiczne ostrza dają niezmierzoną moc ale zabierają Ciebie... nie mogę do tego dopuścić. Nie, Marion, moja Marion ,nie...
- Nie bój się bohaterze, będziesz szczęśliwy i niepokonany, razem osiągniemy chwałę, potęgę i nieśmiertelność. To Twoja natura o Wielki! Nie przeciwstawiaj się Jej!
W moim umyśle zobaczyłem wizje tak potężne, piękne i nęcące, iż bliski byłem opętania nimi i straceniu własnej woli.
Niee! - usłyszałem swój wrzask i padłem na kolana łapiąc się za głowę, lecz czołgałem się dalej, coraz bliżej unoszących się nad ziemią ostrzy. Były to dwa orientalne, zakrzywione miecze o ostrzach pokrytych runami i złowrogimi zdobieniami. Ich rękojeści o kolorze brązowo - srebrnym były powykręcane tak by można było władać ostrzami na wszelkie sposoby i zadawać ciosy we wszystkich kierunkach. Ich magiczny i niewyobrażalnie pociądający wygląd okazał się jeszcze bardziej kuszący od obietnic i moje serce niemalże już należało do mieczy gdy nagle w jego głębi poczułem małe lecz dotkliwe ukłucie.. zamknąłem oczy i skupiłem się na Nim.
- Nie. Nassanaelu - nie stracę Cię. Nie pozwolę na to. Ja Marion, do której serce Twe śpiewało i śpiewać będzie, mówię nie.
- Marion - mój szept wypełnił chwilową ciszę w mojej głowie.
- Choć, przyjdź Jedyny i stańmy się jedno, niech nasz mrok rozerwie marne ciała ludzkie na sztuki!
- Cisza! - mój głos pełen mocy wzniósł się ponad całe szaleństwo wypełniające moją głowę i całą salę. Poczułem moc miłości Marion i na powrót moja wola stanowiła prawo dla mnie samego. Powstałem z kolan i spojrzałem wolny na ostrza skrzące się w swej magii. Podszedłem i chwyciłem ich rękojeści. Na powrót usłyszałem ich głosy w swojej głowie lecz skupiłem się i rozkazałem im posłuszeństwo. Posłuszne wielkiej sile mojej woli, ich magiczne dusze ukłoniły się wewnątrz mej duszy. Wtedy zobaczyłem je. Jedno ostrze było piękną kobietą o czarnych jak noc włosach i czarniejszych jeszcze oczach oraz ciele tak pięknym, że musiałem po raz kolejny wezwać wszystkie swe siły by panować nad sobą. Drugie ostrze było mężczyzną o włosach złotych, błyszczących jak słońce i spojrzeniu tak przenikliwym, że musiałem rozkazać całą siłą swej woli po raz kolejny by okazały posłuszeństwo. Tak też uczyniły kłaniając się po raz kolejny.
- Co tylko rozkażesz, Ty, który przeszedłeś próbę. Należymy do Ciebie.
- Więc wetknę Was za szarfę u mojego boku i tkwijcie tam dopóki nie powiem inaczej.
Posłuszne mojej niezłomnej woli poddały się i wetknąłem je w moją perską szarfę u swego pasa. Leżały tam nadzwyczaj wygodnie i pasowały jak brakująca część mnie, mojego ciała i duszy.
- Jestem kompletny, samo zrozumienie, miłość i siebie ujarzmienie. To wszystko osiągnąłem podczas mojego nowego życia - powiedziałem na głos - teraz czas na próbę przeznaczeń.
To mówiąc wzniosłem się nad podłogę sali, która teraz posłuszna mojej woli wydawała się spokojna i jej magia otaczała mnie dodając sił i spoglądając na mnie z respektem. Wzleciałem do góry, środek sufitu otworzył się bezgłośnie i ujrzałem nocne niebo.
- A więc porą wampirów wyruszam - pomyślałem lecąc do góry i wdychając świeże, rześkie nocne powietrze. Wtedy ujrzałem księżyc w pełni i moją duszę wypełnił wampir. Czułem straszliwą siłę w sobie. Gotową rozrywać na sztuki setki, mordować i gnieść wrogów, gniewem rozszarpać każdego, kto sprzeciwi się mojej potędze. Po raz kolejny tego wieczoru zebrałem swe wszystkie siły drżąc cały i czując ból w każdym calu swego ciała.
- Tylko wtedy gdy ja tak rozkaże.
Posłuszna memu głosowi wampirza część mej duszy zajęła miejsce w moim umyśle obok tej człowieczej i tak oto ja jako ja - kompletny i gotowy ruszyłem w przestworza z zawrotną prędkością. Rozkosz lotu była potężna i leciałem upajając się nią każda komórką ciała. Wzleciałem ponad chmury i zanurkowałem w nie na powrót roztrącając je w ekstazie na cząstki. Ominąłem niezliczone ilości gór i wyżyn a później wieżowców i innych ludzkich budowli pełnych buty i pewności siebie. Leciałem nad niezliczonym mrowiem ludzkich istnień i w mojej duszy narodziło się pytanie czy mam prawo odebrać niektórym z nich życie, cele... wszystko...
- Tak.
- Co? Kto?
- Masz takie prawo - miecze u mojego boku poruszyły się i poczułem bijące od nich gorąco i magię - jeśli go nie wykorzystasz to skarzesz więcej istnień na taki sam los. Czyż nie są Oni celem koniecznym? Zresztą w śmierci odnajdą spokój i odpowiedź na swe krucjaty.
Milczeniem odpowiedziałem na tą niespodziewaną odpowiedź moich ostrzy. Posłuszne mej ciszy schowały się w sobie i na powrót skupiłem się na locie wierny tylko swemu sercu. Marion jest bezpieczna w ukryciu. Zostawiłem Ją tam a Ona zaufała mej decyzji - łącząca nas potężna miłość wykluczała nieufność. Lecz wiem, że śmierć mnie czeka jak i Ją oraz inne wampiroidalne stworzenia tego świata jeśli ja nie pokaże Zakonowi, że będzie inaczej. Czas zmienić czasy. Ta chwila należy do mej woli. Obym wykorzystał ją dobrze. Obniżyłem lot i opadłem między betonem bloków w brudnym śmietniku ulicy wypełnionej mrokiem i smrodem ludzkich odpadów. Schowałem zbroję i ostrza w czarnym jak noc habicie i naciągnąłem kaptur. Złowrogi uśmiech ułożył się na mym obliczu.
- A więc zacznijmy koniec.
Pewnym krokiem wyszedłem z ciemnej uliczki na szeroką szosę. Na przeciwko mnie trwał bankiet. Urodziny przywódcy Zakonu - ojca Marion. Światła z przeszklonej ściany ogromnej restauracji padały na ulicę oświetlając wszystko wokół. Wszystko prócz mnie gdyż światło, które padało na mnie zdawało się jakby tracić swą jasność i pewność. Ruszyłem naprzód pewnym krokiem ku dużym, lśniącym, szklanym drzwiom lokalu i zatrzymałem się dopiero gdy ochroniarz spytał mnie o wizytówkę i powód spóźnienia. Spojrzałem w głąb jego oczu intensywnie i przeciągle. Padł w dół lecz złapałem go nim uderzył o chodnik i schowałem cicho w orientalny ogródek restauracji. Czar snu, który mają wrodzony wszystkie wampirze stworzenia zadziałał jak powinien i mogłem ruszyć dalej. Minąłem pijaną parę obmacującą się obok drzwi za dużą palmą oraz kilku siwych panów rozprawiających o jakimś obrazie głośno i buńczucznie. Spokojnym krokiem zbliżałem się do środka przyjęcia wymijając gości i kłaniając się w pas, zamiatając habitem podłogę, pięknym i uprzejmym kobietom.
I wtedy zobaczyłem go. Stał na scenie i przyjmował kwiaty od jakiejś młodej dziewczyny przy głośnym aplauzie publiczności. Pocałował ją w rękę i podniósł się z kwiatami w rękach. Spojrzał w miejsce, w którym stałem. Ujrzałem Marion w jego oczach...
- A więc jesteś Nassanaelu - zdrajco ludzkości i porywaczu mej córki - ogłaszam stan gotowości Rycerze Nieustępliwi!
Najwyraźniej było to jakieś hasło przygotowane na moje przybycie gdyż z pośród gości niektórzy zaczęli zrzucać najróżniejsze przebrania i wyciągać miecze. Rozpoznałem wśród nich tych, którzy uciekli z ruin zamku. Uśmiechnąłem się, chwyciłem kieliszek pełen wódki, który tuż obok mnie niósł kelner na złotej tacy, wychyliłem go do dna i odbiłem się lekko od podłogi roztrącając otaczających mnie ludzi, krzyknąłem donośnym głosem:
- Panie i panowie, oto wasz solenizant zamierza rozpocząć epicką walkę dobra ze złem, zdaję się, że mi dano rolę zła, ciekawe, jakże honorową, trzydziestu na jednego!
Zaskoczeni ludzie plątali się i patrzyli się to na mnie to na Mistrza Zakonu.
- Więc zmykajcie póki nie wszedłem w przypisaną mi rolę!
Drugą część wypowiedzi wysyczałem głośno złowrogo siejąc wokół siebie wampirzy strach, wszyscy niewinni uciekli jakby zobaczyli samego diabła i zostałem ja sam unosząc się nad podłogą usłaną osobliwym dywanem resztkami jedzenia i najróżniejszych trunków, potłuczonych kielichów i talerzy, trzymając rękojeści swych ostrzy. Rycerze stali gotowi, otaczając mnie kołem ze wzniesionymi mieczami. Pierwsza rzuciła się do ataku trójka rycerzy po mojej lewej. Widziałem ich od początku ich szarży lecz pozwoliłem im podbiec do mnie. Pierwszego, który zadał cios z nad głowy tnąc powietrze swym ostrzem kopnąłem w krtań. Uchyliłem się w prawo od ostrza, które ze szczękiem walnęło w podłogę niszcząc drogie kafelki. Osunął się na ziemie charcząc. Drugi zaatakował niemal jednocześnie i musiałem wyjąć ostrza by skrzyżowawszy je sparować cios wymierzony w mój krok. Jego miecz zatrzymał się z głuchym łoskotem na mych broniach i odbiłem się od tego punktu oparcia z jego plecy robiąc salto i w powietrzu jeszcze wbiłem oba ostrza w obie jego skronie. Opadłszy na drogie jakże kafelki zbryzgane krwią szlachetnych jakże rycerzy spojrzałem na trzeciego, który chybiwszy celu już napoczął następny cios, z pod jego lewego boku wystrzelił szybko i silnie jego miecz. Sparowałem jego cięcie jednym z ostrzy od siebie a drugim machnąłem szybko i celnie w jego odsłoniętą szyję. Jego krew obryzgała mi twarz. Oblizałem się i dojrzałem jego głowę spadającą pod nogi następnej trójce napastników. Odbiłem się od podłogi i poszybowałem błyskawicznie w ich kierunku przejmując inicjatywę. Najbliższemu zadałem szybki cios w locie pod i z boku jego miecza, rozcinając jego pachę , gruchocząc obojczyk i tnąc tętnice doprowadzające krew do mózgu. Siła ciosu podrzuciła go do góry i w tył. Wylądowawszy ostrzami na obronnej postawie następnego wroga uśmiechnąłem się i złapałem jego miecz pomiędzy swe bronie. Strąciłem go w dół i zanim zdołał cokolwiek zrobić uderzyłem go końcem czoła między oczy. Opadł metr dalej nieprzytomny gruchocząc stół zastawiony krewetkami, ciastami i rozmaitymi winami. Trzeci zdołał zadać cios, i to całkiem dobry. Widząc moją pozycję bokiem do niego błyskawicznie, bez namysłu, wyszkolonym ruchem wyrzucił swój miecz w moją stronę. Lecz moja wampirza dusza wyczuła to i odskoczyła unikając trafienia. Zrobiłem gwiazdę na podłodze lśniącej od różnych rodzajów alkoholu i krwi po czym stanąłem do niego twarzą. Tymczasem kolejna trójka biegła do mnie wywijając sprawnie mieczami.
To nie są ludzie jak Ci z zamku wtedy, to świetnie wyszkoleni do walki z wampirami zawodowcy... Lecz atakujący nie dali mi więcej czasu na myślenie. Dwóch z nich z dwóch stron zatoczyło piruety z mieczami po czym uderzyło szybko i potężnie z dwóch stron dając mi jedyną ucieczkę ku górze. Lecz gdy wzniosłem się ponad nich trzeci sprężystym skokiem odbił się od ich ramion i ciął mieczem z nad głowy osaczając mnie. Zdołałem przyjąć jego uderzenie na swe skrzyżowane ostrza lecz jego siła rzuciła mnie w dół, w matnię dwóch mieczy wirujących i śmiercionośnych. Spadając skuliłem się w kłębek unikając świstu ostrzy z dołu a za chwilę odbiłem od ziemi unikając ich z góry. Złapałem i ześliznąłem kolejny cios tego lecącego z góry na bok po czym wbiłem mu jedno z ostrzy w rozwarte w okrzyku bojowym usta. Ostrze wyszło z drugiej strony czaszki z głośnym chrzęstem. Opierając się na nim, zrobiłem salto w powietrzu i spadłem na ziemię za pozostałymi dwoma. I wtedy usłyszałem świst, uchyliłem się instynktownie i zobaczyłem jak bełt o srebrnym ostrzu zagłębia się w plecy jednego z dwóch pozostałych z trójki. Trzeci jednak niezłomnie atakował a z tyłu usłyszałem następną trójkę. Uniknąwszy jego miecza odskokiem w bok kopnąłem go w miednicę, jęknął i wypadł z rytmu. Skoczyłem za jego plecy i pchnąłem go z całej siły nogami, opierając się rękami na rękojeściach ostrzy wbitych w podłogę restauracji. Popchnięty wpadł na ostrze biegnącego po środku z charczącym wrzaskiem. Ten odrzucił go jednak szybko i biegł dalej w moją stronę. Gdy już całą trójką mieli się zamierzać do manewru by mnie osaczyć odbiłem się od ziemi do sufitu. Z sufitu spadłem z siłą przyciągania wzmocnioną siła swych mięśni na tego po środku. Rozpłatałem mu czaszkę ostrzami po czym rozrzuciłem jej wnętrze na boki, dezorientując na chwilę tych po jego bokach. Wykorzystując ich chwilową nieuwagę, stojąc na ciele środkowego z trójki, machnąłem rękami w obie strony odcinając ich głowy od tułowia lekko jak kwiatostany mleczów. Syknąłem przejmująco unikając kolejnych bełtów podskokiem w górę po czym biegnąc po suficie spadłem na kolejnych rycerzy. Ich ruchy choć wyćwiczone i szybkie były już mniej pewne od tych, z którymi się rozprawiłem. Ześliznąwszy dwa z ich ostrzy na zewnątrz, rozchyliłem nogi w lekkim podskoku, pozwalając trzeciemu rozwalić kafelki w podłodze. Błyskawicznie złamawszy mu kark szybkim ruchem nóg w powietrzu wbiłem ostrza w sufit i okręciłem się na nim w zawrotnej prędkości unikając dziurawiących sufit kolejnych ciosów dwóch z trójki. Opadając na dół w doskonale wybranym momencie nie przestałem się kręcić i ściąłem głowy swych przeciwników. Złapawszy spadające ciało jednego z nich osłoniłem się nim przed nadlatującymi bełtami z kuszy. Jeden z nich przebił ciało i drasnął mnie w policzek.
- Jak długo jeszcze? Uznajcie prawo równowagi a odlecę nikogo więcej nie zabijając - mój głos rozniósł się po sali i wypełnił chwilową ciszę nadzieją na pokój.
- Tak długo póki Twoje przeklęte ciało nie padnie u mych stóp kreaturo ciemności, stworzeniu diabła!
Prawo równowagi dobra, neutralności i zła. Ale skąd jest mi ono znane?
- Masz wybór - albo Marion zginie albo odłożysz broń i oddasz się w nasz sprawiedliwy osąd istoto zła!
Odrzuciwszy bezgłowe, najeżone bełtami ciało zobaczyłem Marion w rękach Jej ojca zakutego w zbroję. Jego sztylet dotykał szyi Marion. Obok niego stało trzech rycerzy z kuszami wymierzonymi we mnie. Pozostali stali z mieczami w rękach okrążając mnie. Gdyby nie Marion w rękach Jej ojca mógłbym rozprawić się z nimi tak jak chciałem...
- Ależ tak! Dokończ dzieła niszczycielu! Jesteśmy z Tobą! Nic nas nie pokona!
- Nie... Marion jest...
- Zniszcz ich, podeptali Twą godność! Rozerwij ich serca! Zasłużyli na to! To Ty jesteś Bogiem zemsty tu i teraz!
Lecz wtedy właśnie gdy miałem się rozprawić z nimi jak chciałem napotkałem oczy Marion i ujrzałem w nich nie strach lecz miłość i zamarłem... Zrozumiałem czym się stanę gdy ulegnę pokusie. Niszczycielem i mordercą bez sumienia. Władcą Krwi i Strachem nad miastami. Narzędziem nienawiści i wiecznego niepokoju, gniewu. Właśnie teraz muszę być więźniem człowieczeństwa - miłości... ukląkłem na jedno kolano.
- Dobrze Mistrzu.... rozumiem, że puścicie Ją wolno?
- Tak. Wolna od Ciebie pójdzie dobrą drogą.
- Zgadzam się.
To powiedziawszy odłożyłem ostrza na zachlapane krwią, drogim jedzeniem i drogim alkoholem, zdobione kafelki. Wstałem podnosząc obie ręce do góry. Rycerze podeszli bliżej i otoczyli mnie ciasnym kołem mieczy. Dwóch z nich podeszło najbliżej i chcąc mnie związać wyjęło zza pasa srebrny łańcuch. I wtedy usłyszałem cichy jęk i odgłos krwi spadającej na posadzkę. Ujrzałem Marion z okrwawionym sztyletem a u Jej stóp drżącego w agonii Mistrza. Błyskawicznie schwyciłem oba ostrza, wzniosłem się do góry i rzuciłem nimi w dwóch stojących po prawej i lewej stronie rycerzy z kuszami. Oba ostrza nie chybiły celu podczas gdy ja leciałem już ku ostatniemu z kuszą, który stał z przodu Mistrza. Strzelił nim doleciałem w Marion. Jednak obcowanie ze mną - półwampirem - nauczyło ją refleksu. Uchyliła się w tył i w bok. Bełt wbił się parę centymetrów ponad Jej obojczykiem i rzucił Ją w tył i na ziemię. Lecz ja doleciałem już do strzelca i potężnym, wściekłym, oburęcznym ciosem w plecy złamałem mu kark w locie. Odbiłem się od jego ramion i zrobiwszy salto pochwyciłem ostrza z dwóch ciał po bokach wyciągając maksymalnie ręce. Cały czas lecąc wetknąłem je niedbale za pas i ze łzami w oczach pochwyciłem ciało Marion w ręce. Osłaniając ją sobą rozwaliłem sufit lecąc szybko ku górze, kolejny i kolejny a gdy moje plecy zadawały się pękać z bólu i strumienie krwi zaczęły zalewać mnie całego ciepłymi strumieniami, pękł ostatni wyrzucając wysoko w górę kilku z wielu rycerzy postawionych na warcie na dachu. Pozostali jęli szyć do mnie z kusz jeden za drugim. Jednak ja byłem już w swoim żywiole i mimo zgniecionych pleców i połamanych żeber omijałem ich bełty z łatwością. Odlatując z nad dachu w górę, ponad chmury, zobaczyłem jeszcze, że była to dobra decyzja gdyż wokół budynku stały nieprzeliczone ilości rycerzy. Obstawione były także sąsiednie budynki. Białe postaci były wszędzie, jak natrętne mrówki, lecz teraz już bez królowej znoszącej jaja... Wzbiłem się ponad chmury i tu lecąc w spokoju spojrzałem na ranę Marion.
- Kochanie, jak...
- Nic nie mów , rwij Kochany.
Spojrzałem w Jej oczy lecz po raz kolejny zamiast strachu ujrzałem w nich miłość. Złapałem bełt i wyszarpnąłem go z rany po czym odrzuciłem precz. Natychmiast po tym przytknąłem rękę do zranienia i czując na sobie światło księżyca poczułem jak moc przepływa przeze mnie spływając na rękę i wpływa do rany gojąc ją.
- Wiedziałam, że mnie uzdrowisz Nassanie... wiedziałam ,że jeden bełt to nic...
- Nie powinienem ćwiczyć walki przy Tobie. Udzieliło Ci się.
- Nassanie...
- Śpij Kochana - lecimy w lepsze miejsce gdzie mój gniew ostygnie a nasze rany się zabliźnią. Dokonało się.
To mówiąc leciałem dalej na północ ku lasom dzikim i przyrodzie bujnej...
*****




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1