31 july 2022
Strefa ciszy
Deszczowy dzień. Jaskrawe słońce. Noc. Obskurna noc,
pełna ulicznych latarni.
… pełna niewyraźnych widm…
Moja matka urodziła mnie,
kiedy padał deszcz.
Urodziła smutek z oczami pełnymi nostalgii.
Padał wtedy deszcz.
Pamiętam, że pędziłem
przez życiodajne, rozległe polany, pełne lecących ptaków, kiedy nagle
― zapadłem się na dno zmętniałej wody, wchłonięty znienacka ze zdwojoną siłą…
Wchłonięty,
przez co?
Przez zapadłość okrutnego mroku.
… czarną otchłań stężałą w bezruchu.
Przez ukryte zjawy
znaczące krwią
mój powolny
powrót na ziemię…
Głową do dołu.
Do ciepłej groty
― przytulnej jak łono.
Aż do eksplozji światła rozpękłej w straszliwym skowycie echa.
By zasnąć wreszcie
w otulinie czyichś dłoni.
Gdy otworzyłem oczy, padał deszcz.
Stukały o parapet ostre krople.
Ściekały z pełnych szarego nieba okiennych szyb.
Padał wtedy deszcz,
podczas gdy ja,
tuliłem się w ciszy do niczego.
Do chłodnej powierzchni
aluminiowego blatu,
opuszczony w pomieszczeniu pełnym łez.
Za ścianą narastał czyjś przejmujący szloch.
Nie rozumiałem wtedy jeszcze niczego.
Nie rozumiałem, choć wiedziałem już, że byłem sam,
mimo że za ścianą
narastał czyjś
niespokojny oddech,
wzruszany koszmarami snu.
Za ścianą wzlatywały
okrutne widziadła,
machające postrzępionymi skrzydłami w niepojętym żalu.
Przedzierające się przez mżące piksele wysypującej się zewsząd samotności…
Padał wtedy deszcz.
A ja?
Wodziłem oczami przyzwyczajonymi już do tęsknoty.
Po krawędziach
przedmiotów.
Po awangardzie
kształtów
i wzorów.
… po jednolitej bieli…
Nie płakałem, choć moje oczy pełne były łez.
Ale nie płakałem,
wiedziony melancholią podczas niskiego lotu nad ziemią.
Leciałem, gdzieś za horyzont, za las.
Za granicę jawy,
zatopiony w jakiejś dziwnej substancji czasu.
Rozpoznając wyrastające
znienacka kształty. Chłodne. Zimne. I obce.
Bezwzględne w swojej potędze martwoty. Niewzruszone. Milczące…
Wychodzące naprzeciw stwory,
rozstępowały się znienacka, zatrzaskując się za mną, uniemożliwiając mi drogę ucieczki.
Pędziłem coraz szybciej,
meandrując pomiędzy
wzorami tapet,
które mrugały
do mnie porozumiewawczo.
I wyciągając
w moim
kierunku
wypustki, aksony…
Pędziłem, wchłaniany
przez żarłoczną nicość.
Tuż nad ziemią,
nad rozpierzchłymi
słojami podłogowej klepki…
Pędziłem długim korytarzem w trwającej jak przekleństwo ciszy.
Pędziłem jak kometa, rozciągając za sobą długi warkocz białych włosów.
Pędziłem co tchu
do swojego
zamkniętego świata,
szeleszcząc w powietrzu
jak wyrwana z zeszytu kartka…
Pędziłem, co tchu, targany porywistym wiatrem
w poszarpanej koszuli. Rzucony w przestwór zimnego deszczu…
Widziałem
schorzałą
śmiertelnie
twarz mojej matki.
A więc, to już tyle minęło czasu?
Uciekł mi on, nie wiadomo kiedy…
Moja matka już umarła,
nie doczekawszy pomocy w zgorzknieniu i żalu.
Nie doczekawszy wnuka. A więc, to już tyle minęło czasu?
Mignęły mi przed oczami kropliste neony.
Rozbłysły i zgasły, jak iskra życia.
Przede mną szelest wiecznych traw już bliski. Rozległe polany… Lecące wysoko ptaki…
Mignęło wszystko,
jakby zaledwie
zmrużenie powiek.
Po co to i na co?
Jaki był w tym wszystkim sens?
Przede mną coraz bliższy huk wodospadów.
Patrzę na to wszystko
wielkimi oczami,
lecz nie płaczę,
mimo że są pełne łez.
Odczytuję w kompleksie ciszy
zatajone symbole, znaki…
W plątaninie opuszczonych korytarzy
jakiejś nieokreślonej budowli, pomiędzy życiem a śmiercią.
Lecz śpiew ptaków
coraz bliższy,
co biegnie lekko w powietrzu.
Przesiąknięty wilgocią porannej rosy, odlatuje w nieznane,
gdzieś ponad drzewami dotykającymi intensywnie błękitnego nieba.
Lecz śpiew
coraz bliższy…
Dotykam palcami powietrza…
… rozgarniam świetliste jego powłoki…
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-07-31)
***
https://www.youtube.com/watch?v=gHIUD2Dbl8Y
21 november 2024
21.11wiesiek
21 november 2024
Światełka listopadaJaga
20 november 2024
2011wiesiek
19 november 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.
19 november 2024
1911wiesiek
19 november 2024
Jeden mostJaga
19 november 2024
0011.
19 november 2024
0010.
19 november 2024
0009.
19 november 2024
0008.