21 february 2015
Lunatycy z ostatniego piętra
Dzień pierwszy/część pierwsza/
Nocą wyciągam pchełki z oczu.
Przez te Szachrajki nie mogę być Gerdą.
Rankiem dwie krople Waleriany stają się kroplówką.
Frenia tabletką truje Cyklofa.
Ubiera seksapil Monroe pożyczony z „Pół żartem, pół serio” i Chanel numer pięć
Z hiszpańską muchą frunę do Mistrza.
Z winy wysokiego poddasza obie padamy w progu.
…
Krytycyzm Mistrza orzeka, że w jasnych rajstopkach wyglądam jak kurwa w śpioszkach.
Pieni się. Idzie w kierunku pianina z własnoręcznie zrobionymi pieniędzmi w dłoniach. Od tygodni wynagradza sam siebie. Zarzuca szlafrok na głowę, biało czarne fałszuje w uszach.
- Ubierz jutro kabaretki - to zagram kankana – prosi.
- Kabaretkami to nawet dziwki się brzydzą. - Szpilki od koleżanki pożyczę.
- Szpilki bez kabaretek do kankana! Do „Szpilek” się nadaje – mruczy.
Wpada na pomysł, żeby Bieńczyka na głos czytać. Trafia na ucztę Babette. Kiszki koncertują. Język pląsa. W przełyku gwiżdże. Wścieka się, bo w lodówce światło, ale też połówka . Wyciąga „wszystko” pozorując śniadanie, dziwiąc się, że się alkohol uchował. Nie opuszcza go wrażenie, że ostatnio ktoś podrzuca flaszki, albo diabeł wczoraj butelkę przykrył ogonem, gdy jej potrzebował
– Kolacja będzie księżycowa – mówi do Nike z okładki. – Księżyc herbatę zamiesza, bo pełni dziś nie będzie.
Dzień II /wieczór/
Mistrz cały wieczór przebywa poza ciałem. Śledzi „Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki” ważąc ile w szelmie z szelmy. Do literatury ma logiczno - harmonijno – estetyczne podejście oraz całoroczny apetyt z naciskiem na zimę. W styczniu najlepiej rozumie się z Proustem.
Mrowisko powstaje mu w prawej nodze. Na stole czternaście petów bezsenności. Pierwszy papieros od dwóch lat schowany w kieszeni szlafroka na potem. Ostatni raz rzuciło go palenie wraz z przedostatnią Kobietą Skarbonką, o której wciąż myśli z dużej litery.
Stoję pod drzwiami i cisnę dzwonek, choć one zawsze otwarte. Potem klamkę, a ta zwykle zacięta – właściwa dla intruzów, tym razem puszcza jakby ją Mistrz naoliwił, choć szybciej naoliwiłaby się sama. W dłoni trzymam reklamówkę z biedronką. Jestem w kropce. Napadamy na siebie w przedpokoju. Strzepując tęsknotę, strzępimy ubrania. Półnadzy, półprzytomni w pół minuty, tarzamy się po śladach Księżyca, oddającego się w pełni podłodze.
- Wariowałem z niepokoju – twierdzi Mistrz po wszystkim. –Ta szelma od LJosy to wykapana ty. Słyszałem twój głos, a w pokoju nawet szeleściła suknia. Gdy umierała prawie odgryzłem sobie kciuk, jakby z żalu za Tobą
…
Jest nieobliczalny. Nigdy nie wiem kogo zastanę w jego mieszkaniu. Ciągnę z nim zabawę w życie, choć najczęściej oboje myślimy o śmierci. Nazywa nas straceńcami, a kiedy wysysam mu z oczu truciznę szaleństwa ta z warg na czubek języka schodzi, rozwiązując go obłąkańczo.
- Dzisiejszej nocy Księżyc pieścił mi uda, boś ty nieosiągalny – szepczę. - Pod koszulę wepchał głowę, wrażliwą na zimno. Milczałam, bo słowa jego jasności szkodzą. Gdy stał się półpełny, szturchnął mnie ostrzem w ramię i wszedł pod mankiet. Przed północą spacerowaliśmy po dachach Gdańska jak po chodnikach, aż dachowcom ze zdziwienia źrenice pęczniały. Doszłam do krawędzi i zmrożona powietrzem spojrzałam w dół . Ulicą zataczał się Amor. Nie. Ne zataczał. Szedł tylko, a nogi błądziły raz w lewo raz w prawo. Wokół żywej duszy, a że mrok niezbyt gęsty, oczy świeciły jak latarnia morska. Gdy dostrzegł mnie w oddali odbił się z trudem od bruku i wzleciał. Na policzkach miał łzy. Błagał bym dźgnęła go wszystkimi strzałami naraz tak, aż z serca „bebechy” wypłyną. Przez moment chciałam ulec namowom. Nie. Zabić nie chciałam, bo wtedy odebrałby mi Ciebie. Tylko ugodzić. Z jednej strzały skorzystać i zostawić na pastwę podobnego losu, który i mnie zafundował. Pragnęłam ,by poczuł moc własnej siły sprawczej. Spotkań wyszarpanych z kalendarza. Kulił jednak się i kwilił, więc chusteczkę mu tylko podałam, jakbym była cieniem samej siebie.
Wpadam w słowotok . Czasem lubię zapełniać przestrzeń pomiędzy sobą a ciszą. Lubię też przemykać między palcami Mistrza, z języka wpadać w szept. Gdyby było inaczej siedziałabym w domu z mężem i pustką pomiędzy.
- Nos ci odpadnie - mówię zaniepokojona jego gmeraniem przy twarzy, gdy tik nerwowy pokonał w nim wolę.
– Nos nie jest częścią mnie, pożyczyłem go od Pinokio. Duży, a nieprzydatny. Niby dba o swój czubek ale nie potrafi nawet wyczuć niebezpieczeństwa, które depcze mi po piętach. Pięty mam zdecydowanie bardziej czujne – twierdzi Mistrz.
- Moje kancerują nawet sandały. Gdybym szpilki od koleżanki ubrała pewnie nigdzie bym nie doszła, a jutro muszę wyjechać na trochę, bo w głowie mi się miesza, aż w gardle dusi.
- Macica się przesunęła.
Wychodząc na klatkę schodową czuję się jak w klatce. To co dzieje się między mną a nim nie przypomina gry w puzzle, więc siłą rzeczy nie układa się banalnie i wciąga jak bagno.
...
Dzień III/ niedziela/
Rankiem Cyklof znów obejmuje Frenię. Próbuje zabić we mnie namiętność. Zrobiłby wiele, by odsunąć Mistrza, ale nie robi nic. Najchętniej wykasowałby pamięć jak w laptopie. Myszka, przycisk i znika wszystko. Ucisk jednak uruchamia wspomnienia i pogłębia doznania. Poziom frustracji sięga zenitu około południa, gdy komórka wyświetla jego numer.
- Popieśćmy się trochę? – histeryzuje słuchawka. - Pół nocy nie spałem. To obłęd. Dlaczego nie pozwalasz się odprowadzić? Dlaczego nie powiesz prawdy i się nie wyprowadzisz, a potem wprowadzisz tyle, że do mnie i czemu nigdy nie podarowałaś mi żadnej niedzieli?
- Wtedy nie jestem sama – kłamię, bo zawsze jestem sama, nawet gdy nie jestem.
- Zamów taksówkę i przyjedź – prosi Mistrz i rozłącza się zanim oznajmiam, że wyjeżdżam na wieś do ciotki, bo chcę pobyć w towarzystwie cienia, napić się mleka od nie chemicznej krowy. Czuję jakby wpadła w pułapkę. Na jednym końcu on - niemalże lustrzane odbicie, na drugim tamten- papierowe .
Wałęsam się po domu bez celu. Prowadzę ze sobą tak mądre dyskusje, że momentami nie wiem o czym mówię. Denerwuje się, że Mistrz zadzwonił, choć miał nie dzwonić. Wieczorem z pomocą tabletki zasypiam. We śnie Biedronka jest dożywociem. Odźwierny na dzień dobry pyta, dlaczego się spóźniłam i mam brudne ręce, a na głowie brak czepka.
- Czepek, to wymóg dyrekcji, czyżby pani zapomniała? – dodaje nieuprzejmie . Jest jak Cerber od zawsze pilnujący wrót Hadesu, strzegący go w imię odgórnych nakazów. Mam ochotę uszczypnąć go, sprawdzić czy nie jest robotem przywleczonym z amerykańskiego złomowiska.
- Po sklepie nie wolno latać bez czepka. To nie telewizja, gdzie za kudłato -gotującymi włóczą się kamerzyści zamiast pracowników sanepidu, a dziś w „Biedronce” ugniatanie kapusty i casting na najlepszą ugniataczkę. Zwyciężczyni otrzyma pięć kilogramów kiszonej, dziesięć jaj z niespodzianką i czterdzieści reklamówek. Jazda więc po czepek.
Przez ich zaczepki idę po ten czepek, a market zmienia się w dworzec kolejowy Gdańsk-Wrzeszcz. Stoję na nim z nostalgią pod mankiet jakbym wylatywała w kosmos. Zamiast Big Bena najwolniejszy zegar świata. To nie Londyn szepczą wskazówki nieczułe na niecierpliwość. Przyspieszają gwałtownie i znika wszystko. Wokół cyborgi, których jednakowe uniformy skrywają identyczne ciała. Jakby wyszli z chińskiej taśmy wytwarzającej ludzi na zamówienie - ogólnoplanetarnego, sprawnie rozwijającego się przemysłu ciężkiego. Apatia to ich znak rozpoznawczy, a uniform przeznaczenie. Sformatowani na wzór robotów walczą o przeżycie, choć pozbawieni są nosów. Wpatrują się w czubki butów, nośniki ich świata.
-To sen - rankiem oznajmia jawa.
Po śniadaniu lecę na peron. Przypomina ten z nocnego widziadła. Tęsknota za Mistrzem bierze mnie na muszkę, choć cel podróży do ciotki miał być akurat inny. Po przyjeździe wyłączam komórkę. Dobrze pobyć poza zasięgiem. W tej ucieczce nie przewidziałam zasięgu ciotki, która biadoli, że matka się martwi, bo wciąż nie mam pracy, a przecież łożyła swe ciężko zarobione pieniądze na moje wykształcenie, a ja teraz co? Kurą domową zostałam i na dwóch jajach siedzę… Ciotka ma krzywą brodę i taki wyraz twarzy jakby z nosa codziennie wypuszczała rój os.
- Gdybyś znalazła choć biurową robotę, żyłabyś jak inni ludzie – twierdzi, bo nie wie, że nie chcę żyć jak inni ludzie… Czuję, że matka indoktrynowała ją wcześniej, bo mówi jej słowami.
...
Dzień wspólny
Po tygodniu męczarni u ciotki staję znów pod drzwiami Mistrza. Niepewność wkręca się w jelita, bo jest moją chorobą, uzależnieniem cięższym niż wódka, papierosy, choć używek nie używam
Pukam, a drzwi jak zwykle otwarte . Wchodzę do mieszkania w momencie, gdy Santiago Nasar łapie Divinę Flor za przyrodzenie (mowa o książce Margueza „Kronika Zapowiedzianej Śmierci”), o czym informuje mnie Mistrz, a Marquez idzie w odstawkę.
- Gdzie byłaś, jak ciebie nie było? – podnosi głos o dwa tony wyżej niż planował. Ma siekierą we wzroku. Sprawia wrażenie, że zaraz wyciągnie ją z oczu robiąc z niej użytek. Gdybym opowiedziała mu o pobycie u ciotki w Prądzonce, uznałby że zwariowałam. Nie chcę więc opisywać Prądzonki, bo tą opowieścią zanudziłabym nawet siebie , więc na wstępie mam jej dość tak jak Divina Flor miała dość umizgów Nassara.
Wkurza mnie też Marquez, który z okładki książki patrzy z ironią obutą w ludzkie, ba, literackie ciało. Jakby mówił: po coś tu przylazła, skoro nam tak dobrze było z Mistrzem, a teraz by wylecieć z Ziemi zmuszony będzie do wykonania dziwnych ruchów, które jak powiadał Kant, niegodne są filozofa, a co dopiero takiego geniusza jakim jest Mistrz. Jego palce łapią mnie za uda, oczy ważą na szali źrenic, a język oznajmia, że schudłam, zmalałam o obcasy, a rajstopy puszczają oczka made in China.
Wszędzie te Chiny. Przypomina mi się zdarzenie sprzed laty, kiedy pracowałam jako roznosicielka ulotek pod drogerią, gdzie nawet waciki były z przeceny. Codziennie wchodziłam w tłum, który przesuwał się przed oczami jak taśma filmowa.
Rankiem dopadał mnie bezsens, a czasem nosiłam „go” jako sól pod powiekami do końca dnia. Niektórzy wyczuwali tę przypadłość natury i pomagali przez sam fakt istnienia miłosierdzia.
Pewnego razu, gdy jak zwykle stanęłam na rogu, obok mnie ulokowała się chińska kurwa. Spojrzała jak wyżeł na ratlerka, choć była o głowę niższa.
Codziennie czułam jej wzrok gdy stałyśmy na tej samej ulicy i patrzyłyśmy na siebie jak koty, które wrastają w miejsca. Usadowione na dwóch szalach jednej wagi, udupione przez życie, szłyśmy raz w górę raz w dół. Mówiła, że ma dyplom w szufladzie z literatury chińskiej, o której poza Konfucjuszem nie miałam pojęcia.
Gdy tylko wychodziłam z drogerii z ulotkami pod pachą, ona już stała w czarnych kabaretkach. Wtedy przychodziły mi do głowy szalone myśli, żeby stać się nią, choćby na kilka godzin, bo zdawało mi się, że ta moja ówczesna układność przyprawiłaby nawet mnicha o rozstrój żołądka.
Pamiętam, że kiedyś w szkole z koleżanką miałyśmy taką fantazję bycia przez jeden dzień prostytutkami. Owa wizja nie wiązała się z ciemnymi stronami profesji, o której wiele czytałam już w dorosłym życiu. Wyskok miał być wyzwoleniem od nudnych lekcji. Wyobrażałyśmy sobie, że będą otaczać nas nietuzinkowi faceci, bo wydawało nam się, że tylko tacy chodzą po burdelach, które przypominały domy schadzek z „Piękności Dnia” Bunuela. Nastrój miał wywoływać nie akt miłosny, do którego rzecz jasna tęskniłyśmy, a atmosfera tajemnicy buduarów, puf mam z czarnymi gorsetami uwypuklającymi obfite biusty, muzyczką grającą gdzieś z boku i groteską, która koniecznie powinna wisieć w powietrzu. I choć z biegiem lat obraz prostytutki stał się mniej naiwny, to spoglądając na profesjonalistkę zadawałam sobie pytanie dlaczego codziennie staje na tym samym chodniku co i ja, bo przekonana byłam, że nic nie dzieje się bez powodu. I wtedy niczym telegram przysłany w odpowiedzi wyrósł przede mną szympans z gatunku homo sapiens. Wyznał, że obserwuje mnie od pewnego czasu, bo jestem fajowa. Chciałam wytłumaczyć pomyłkę,bo fama o narożnej prostytutce zrobiła swoje, ale po chwili sytuacja wydała się jak z filmu, zwłaszcza że wyczułam brak cukrowej waty w obejściu. Szłam na całość. Obskurny hotel, łóżko jak z paryskich przybytków na godziny, o których czytałam u Millera. No i Mickiewicz z portretu na ścianie, taki sam jak w auli podstawówki.
- O co w tym wszystkim chodzi? - w duchu pytałam Mickiewicza, a on patrzył na mnie z uważnością dziada, co napisał „Dziadów”, jakby zastanawiał się, po co ich w ogóle pisał?
Byłam rozbawiona do momentu, gdy poczułam zapach czosnku pomieszanego z wonią stęchlizny. Prysły zmysły i budząc się do rzeczywistości, udałam że muszę wyjść do łazienki i zwyczajnie dałam nogę.
- O czym myślisz?- przerwał Mistrz.
- Rozpamiętuję dzień, gdy się poznaliśmy – łżę i zezuję, bo zawsze zezuję jak kłamię. – Wtedy myślałam, że jesteś facetem na samobójstwo i marzysz, by zrobić to z kobietą swej śmierci. Byłam idealną kandydatką, bo przychodzi taki moment, że wszystko zaczyna ciążyć, a najbardziej głowa. Zbliżałam się do krawędzi…, że tylko skoczyć.
- No i skoczyłaś mi do łóżka, choć lepiej było w przepaść.
- Przepaść nie odpowie.
Gdy wychodzi do kuchni biorę kartkę ze stołu. „Do moich muz dziwek”- pismo wskazuje na Mistrza autora, więc czytam.
„Dziwkosztuki włóczące się w poszukiwaniu frajerów są gorsze niż te ruskie. Mają niezły bajer, zbiorowy spryt ladacznic, magnes w tyłku i sokole oko. W dodatku jakiś czas cieszą pod warunkiem, że od razu nie trafi się na tę z trzynastego nieba, która ma spryt lisicy i udaje nieśmiertelną. Natchniona tak, że witasz ją jakbyś sam miał skrzydła, a ona skrywa raj w tylu parach rajstop, że zanim je pościągasz ręce mówią stop. Wzdychasz więc i zdychasz. Pęcherze wychodzą na dłoni, ślipia na wierzch od samego patrzenia. Pocisz się, starasz, a ona znudzona i tak odchodzi. Ludziska zaczynają wytykać nieserdecznym, żeś głupi i dałeś się uwieść, jakby krwisto ziemskich wkoło dziewuch nie było. Gołodupiec, grafoman i frajer zza pleców wchodzi ci prosto do czachy i włóczysz się potem z tym bajzlem w głowie po znajomych psiocząc na feralną trzynastkę.
Ta z szarego nieba w środku ma flaki bez oleju, więc się przy niej wykolejasz z nudów. Na głowie beret, który zmienia kształt w zależności od pór roku, ale zawsze jest to moher. Nie ściąga go nawet, gdy ściąga majtki. Dając się obmacywać myśli, że towar należy do macanta i chce ci koniecznie włożyć na środkowy obrączkę. Gdy zdoła to zrobić odda ci się następnego dnia po bożemu i po chwili już rozumiesz, że z takiego związku nikt waszego dziecka nie nazwie literaturą.
Najgorsza jednak jest ta odlotowa. Przy niej nie rozumiesz nawet, że wdepnąłeś. Przesiąkasz nią i nie możesz przelać na papier nawet jednej porządnej myśli, bo ta małpa chodzi ci stale po głowie i szaleństwem przesłania świat, choć sama nadaje się jedynie na casting dla nieudaczników”.
Słysząc kroki powrotu z kuchni, odkładam notes. Mistrz niesie ze sobą flaszkę i ogląda ją z wszystkich stron.
-Piszesz przewodnik erotyczny po pijaku? A niech cię... Ten casting dla nieudaczników to o mnie?
- Akurat nie o tobie, ale na pewno byś wygrała.
- Pod warunkiem, że ty nie brałbyś w nim udziału.
- Pingpongistka z ciebie, a mnie męczy, gdy piłka lata zbyt nisko.
- Od zbyt wysokich lotów można dostać migreny.
- Migreny nawet nie dostała Herta Miller, gdy usuwała ciążę plastikową żyłką od okrągłych drutów i to dwa razy. Nie mogła tego zrobić w szpitalu, bo tam zatrudniano lekarzy związanych ze służbami bezpieczeństwa. Pierwszy raz był więc w zakładowej toalecie. Wyobraź sobie, że koleżanka z pracy wsadziła jej do macicy żyłkę. Trzy doby ją nosiła, a drugi koniec przykleiła do uda. Za drugim razem zrobiła to sama.. Siedząc w łazience nad lustrem, które leżało na podłodze.
- Po co mi to opowiadasz? Zamierzasz pisać horrory.
- One same się piszą. Czy to ty podrzucasz flaszki do lodówki?
-Zwariowałeś! Może anioł stróż wreszcie zaczął cię kochać.
/cdn/
21 november 2024
21.11wiesiek
21 november 2024
Światełka listopadaJaga
20 november 2024
2011wiesiek
19 november 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.
19 november 2024
1911wiesiek
19 november 2024
Jeden mostJaga
19 november 2024
0011.
19 november 2024
0010.
19 november 2024
0009.
19 november 2024
0008.