Prose

Mizantropia
PROFILE About me Prose (3)


18 april 2016

Mizantropia - fragment III

***
 
            Poranki po przypadkowym seksie często bywają krępujące i rażąco schematyczne.
Upojny wieczór zamienia się głównie dla kobiet we wstydliwe rano. Niektóre największy problem mają z fizycznością, zastanawiają się, jak dyskretnie umyć zęby i poprawić makijaż. Inne podchodzą do tematu bardziej swobodnie: wyluzowane i rozczochrane traktują sytuację z przymrużeniem oka, rozmawiają i żartują, czasami zaproponują śniadanie. Niezależnie od charakteru, niezręczna sytuacja budzi w nich mieszane emocje: obawy, wstyd i wyrzuty sumienia połączone z zadowoleniem, jeśli seks był udany. Czasami ogarnia je także uczucie pustki. Ranek bowiem bezlitośnie konfrontuje wydarzenia nocy, nierzadko zakrapiane alkoholem z rzeczywistością i to bez względu na powód pójścia z kimś do łóżka. Obojętnie, czy robią to dla sportu, zdradzają albo udowadniają sobie, że nadal są atrakcyjne. W świetle dnia ich erotyczna przygoda to jedynie zamiennik prawdziwej bliskości. Mężczyźni tymczasem rzadko przejmują się którąkolwiek z tych rzeczy, przynajmniej na początku znajomości.
            Głębia poranka zwykle jest ukryta.
            - Cześć.
            - No cześć.
            - Co tam?
            - W porządku.
            Tu następuje przeciąganie się i ziewanie mężczyzny.
            - Chyba powinienem już iść.
            Tu następuje milczenie. Mężczyzna się ubiera. Kobieta proponuje, nie proponując:
            - Może zostaniesz na śniadanie?
            - Nie rób sobie kłopotu. Hej, może zobaczymy się w przyszły weekend na to i tamto albo coś.
            Tu następuje wymiana numerów. Szybki rzut oka na mieszkanie, by upewnić się, że nie zostawiono żadnej rzeczy, zdawkowe pożegnanie i wyjście.
            Zamknąłem za sobą drzwi i powoli zszedłem w dół, kurczowo trzymając się poręczy. Stawiając ostrożnie kroki na stopniach obdrapanej, wręcz obskurnej klatki schodowej, nie od razu dotarły do mnie niskie, chrapliwe głosy z parteru, zapewne męskie. Po ich tembrze od razu wydedukowałem, iż za parę sekund będę miał do czynienia z istnym gadającym mięsem. Utwierdzały mnie w tym przekonaniu również rozpoznawane wyrazy takie jak: "chuj", "dupeczki", "wyjebane".
            Po chwili moim oczom ukazał się skraj niepokaźnej, zarośniętej bulwy, która, jak się zaraz okazało, była głową pierwszego z osobników, lat około trzydzieści. Niepozorna łepetynka tak drobna, że wprost niemowlęca, osadzona była na lekko przygarbionych plecach, stanowiąc raczej narośl niźli osobną część ciała. Lico czerwone i tępe, prawdopodobnie od niedostatku lub też odwrotnie, nadmiaru promili we krwi. Przystrojony w uliczną nonszalancję; złoty wisiorek dyndał na szyi, dobitnie kontrastując z czarnym, choć wypłowiałym nieco podkoszulkiem na ramiączkach włożonym za pas zbyt luźnych dżinsowych spodni, które fragmentem nogawek zostały zmuszone do symbiozy z nie pasującym do nim, neonowym, sportowym obuwiem. Na jego powierzchowność składała się jeszcze skórzana kurtka, noszona chyba wyłącznie dla większego splendoru, gdyż na podwórku panował klimat podrównikowy suchy, oraz śladowa ilość tandetnej biżuterii na palcach. Całości dopełniał własnoręcznie skręcony papieros zawadiacko zatknięty za ucho.
            Fizjonomia drugiego nie była aż tak imponująca jak kompana. Wybrał on bowiem ubiór schematyczny, typowy, zupełnie nie siląc się na żadną ekstrawagancję. T-shirt z prymitywnym rysunkiem i napisem, dresy i tenisówki składały się na jego niestarannie dobraną kolekcję letnią. Mężczyzna, a w zasadzie pacholę, był sporo młodszy od towarzysza, co znalazło odzwierciedlenie nie tylko w wygolonych włosach, tatuażach o  osobistym charakterze i posturze początkującego kulturysty na syntholu[1], lecz także w zachowaniu. Nadpobudliwy, spluwał co sekundę i ponadprzeciętnie kurwił. Można by rzec, iż tym przedstawicielem chaosu coś kierowało. Narkotyki? Głupota? A może Lynch'owska dzikość serca? 
            Mężczyźni niespodziewanie odwrócili się w moją stronę, milknąc. Sądząc po ich marsowych obliczach, musiałem przerwać im dyskurs na miarę dialogów platońskich. Oni nie patrzyli, tylko łypali wrogo na moją osobę, która nie dość, że przerwała arcyważną dysputę, to jeszcze naruszyła panujący w bloku dress code[2]. Spojrzenia konwersujących aż nadto wyraźnie sugerowały, iż ubrany w marynarkę jestem tu intruzem, który zaburza pokrytą w antysemickie murale[3], karykatury genitaliów i kryminalne slogany przestrzeń.
            W tym momencie zacząłem się zastanawiać czy Cesare Lombroso, żyjący na przełomie wieku XIX i XX włoski antropolog i lekarz nie miał przypadkiem słuszności twierdząc, że niektóre jednostki z uwagi na swoistą regresję ewolucyjną mają niejako naturalną skłonność do popełniania przestępstw. W dziele o jakże adekwatnym do zaistniałej sytuacji tytule "Człowiek zbrodniarz w stosunku do antropologii, jurysprudencji i dyscypliny więziennej; zbrodniarz urodzony, obłąkaniec zmysłu moralnego" przybliża obraz człowieka (człowieka?), który poprzez posiadanie pewnych cech fizycznych, jak na przykład nienaturalnie intensywnego owłosienia ciała, cofniętego czoła, dużej szczęki czy niewielkiej czaszki jest opóźniony moralnie w stosunku do społeczeństwa i tym samym skazany na życie przestępcy. Ta rasowa degradacja cechująca jego odległych przodków właściwie czyni z niego inny typ biologiczny. Typ ten tylko ze względu na swoją marną egzystencję jest już niebezpieczny dla otoczenia i należałoby go prewencyjnie izolować za pomocą środków zabezpieczających, tak by nie stwarzał zagrożenia.
            Teoria kryminologiczna Lombroso odwołująca się do determinizmu nie przetrwała próby czasu i dzisiaj nazwalibyśmy ją raczej pseudonaukową, mimo że założenia tego pozytywistycznego rozumowania mają nieoceniony wkład w wyeksponowaniu samego sprawcy, będącego przecież głównym aktorem w sztuce zwanej czynem zabronionym. Fałszywa czy nie, ja, obserwując tych dwóch na nowo, odkrywam znaczenia darwinizmu i darwinizmu społecznego. Selekcja naturalna pośród tych organizmów zaczęła się przecież, gdy zaczęły wsadzać sobie nawzajem noże w żebra po meczach piłki nożnej.
            Ruszyłem z miejsca zorientowawszy się, że de facto[4] stanąłem w bezruchu i po prostu się gapiłem. Jednocześnie nie traciłem kontaktu wzrokowego z moimi być może przyszłymi oprawcami, którzy wciąż świdrowali mnie groźnymi świńskimi oczkami. Przechodząc obok nich, niemal marzyłem o tym, by zapytali mnie komu kibicuję. Odparłbym wtedy: "waszej inteligencji" i przypuszczalnie moment później doznał wewnętrznego katharsis[5] z okazji spuszczonego mi wpierdolu. Tak się jednak nie dzieje. Sekundę po tym, jak ich mijam, mężczyźni wracają do przerwanej rozmowy. Z ulgą wyszedłem na duszące powietrze miasta.
            Nim papieros, który błyskawicznie wylądował na mej wardze, został odpalony, ogarnęło mnie przygnębienie. Oto między innymi dlaczego nie lubię przebywać wśród ludzi, obcowanie z nimi pozwala mi spostrzec w nich mankamenty własnego usposobienia. Uświadamiam sobie bowiem, że w zasadzie jestem podobny do fenomenalnej dwójki z klatki schodowej. Oni gardzą resztą i ja gardzę resztą. Jedyne, co nas różni, to fakt, że przyjąłem, jak się wydaje, bardziej wyszukane kryteria absmaku do pozostałych, jakkolwiek to wyłącznie moje subiektywne odczucie. Czy zatem, paradoksalnie, by odciąć się od znienawidzonych, którzy nienawidzą, należałoby przestać ich nienawidzić? A może, nienawidząc ludzi, nienawidzę siebie?
            Tak jest w istocie, jeżeli moja antypatia brałaby się z niskiej samooceny. Być może kiedyś w dzieciństwie brakowało mi akceptacji ze strony grupy rówieśniczej i z tego powodu rozwinęła się we mnie antropofobia. Nieuzasadniony lęk przerodziłby się w kompletne unikanie kontaktów międzyludzkich i zazdrość. Wtedy, ze względu na brak zadowolenia z życia, wylewałbym frustrację na innych, obwiniał o własne porażki, pożądał cudzego szczęścia. Nie mogąc go osiągnąć zacząłbym odreagowywać, nie w sposób jawny, lecz pośredni, przez cichą, milczącą oraz wieczną animozję do wszystkich.
            Być może, bo nie uważam, że stąd wzięła się moja nienawiść. Nie przypominam sobie, abym był szczególnie nielubiany przez pozostałe dzieci, lecz to akurat powinno zostać formalnie potwierdzone przez psychologa, co nigdy nie będzie miało miejsca. Prędzej będę się codziennie uśmiechał, niż dam się zbadać jakiemuś niedouczonemu konowałowi, który poczęstowawszy mnie oczyszczającą zieloną herbatką na kozetce zabierze się do wmawiania mi, że jestem wspaniały, a wina nie leży we mnie. Czuję głęboką awersję do pozytywnie nastawionych entuzjastów cudzych problemów, którzy tanimi sztuczkami tresują pacjentów, by dumni byli z sikania do łóżka w nocy w wieku średnim. Negowanie naturalnych wad powoduje większe upodlenie. Stajemy się przez to mniej ludzcy. Dopiero uzmysłowienie niedoskonałości czyni nas człowiekiem. Człowiekiem Prometeusza, słabym i nagim, lecz przynajmniej autentycznym.
            Zatem ostrożnie stwierdzę, że nie mam niskiego poczucia własnej wartości, zwyczajnie jestem nad wyraz przytomny ułomności,  zarówno własnych jak i cudzych. Niemniej jednak wiedza ta nie prowadzi do zaprzestania odczuwania niechęci do członków społeczeństwa, podczas gdy powinienem raczej im współczuć i łączyć się we wspólnym cierpieniu bycia z rodu człowieczego. Są niewątpliwe zalety takiego wyboru, otóż nienawidząc, zbudowałem swoją tożsamość. Pozostając w tym uczuciu przez dłuższy okres, stało się ono częścią mnie w tym stopniu integralną, że obecnie nie wyobrażam sobie istnienia bez niego. Spaja fragmenty osobowości i pozwala zachować odrębną świadomość. Ponieważ nie jest możliwe wykreowanie koncepcji siebie bez skonfrontowania się ze zgeneralizowanym wzorcem, używając nienawiści do osób trzecich jako punktu odniesienia, zaspokajam równolegle potrzebę unikatowości, niepowtarzalności i znajduję odpowiedź na pytanie "kim jestem?", która brzmi: na pewno nie nimi.
            Chroniczna wzgarda ma jeden zasadniczy defekt. Wymaga ciągłego przeciwstawiania się, stawiania w opozycji. Wtedy niczego się nie tworzy, jedynie ustosunkowuje się do zaistniałego stanu.  Wynika z tego, że nienawiść jako cel sam w sobie jest prostym zachowaniem reaktywnym i nie ma potencjału, żeby spłodzić coś samodzielnie.
            To mi absolutnie nie przeszkadza. Nie mą ambicją być twórcą czegokolwiek. Stopy nie są po to, żeby zostawiać ślady, lecz spierdalać na nich jak najdalej od zbiorowości. I z tą wesołą myślą udałem się na przystanek autobusowy, definitywnie przesiąkając dymem papierosa.
            Transport publiczny to nader specyficzne miejsce i nie tylko dlatego, że nie uświadczymy tam savoir-vivre[6] lub chociażby higieny osobistej współpasażerów. Komunikacja miejska jest wyłączona spod jakiejkolwiek jurysdykcji. Nie obowiązują w niej także żadne traktaty czy konwencje zawarte przez społeczność międzynarodową, traci moc Powszechna Deklaracja Praw Człowieka i Karta Praw Podstawowych, a przede wszystkim artykuły mówiące o przyrodzonej godności i zakazie nieludzkiego lub poniżającego traktowania. Wartością dominującą jest natomiast prymitywnie pojmowana siła. Tutaj większy, liczebniejszy, bardziej agresywny i chamski podporządkowuje sobie zmarniałą resztę, zmuszoną ulec samozwańczemu władcy. Zadziwiające, że tyran może objawić się w każdym, zarówno w grupie zidiociałej młodzieży, każącej słuchać wraz z nimi kiepskich piosenek z telefonów komórkowych, jak i w podchmielonym mężczyźnie po pięćdziesiątce, który poszukując taniej rozrywki, obliguje przypadkowych jadących do rozmowy.
            Zaciągnąłem się po raz ostatni, kiedy spostrzegłem, że pojawił się mój autobus. Zgasiłem niedopałek w śmietniku i niepewnie podszedłem do ruchomego ucieleśnienia Guantanamo. Nacisnąłem przycisk otwierania drzwi i odczekałem moment, wypuszczając na zewnątrz marazmem pomalowane twarze, twarze rzeźbione zmęczeniem, przeorane wkurwieniem twarze. One poinformowały mnie o sytuacji w środku, radząc przygotować się na pandemonium. Wciągnąłem ze świstem powietrze i wszedłem do przegubowca.
            Na wejściu z gracją emerytowanego boksera po wylewie uderzyła mnie mieszanina potu i ciepłego powietrza. Jednakże to nie atmosfera, lecz ludzie nadają temu miejscu specyficzny koloryt. W środku mieszczańska klasyka: wyczerpane fizycznie babcie z jeszcze bardziej wyczerpanymi fizycznie siateczkami na siedzeniach obok; para pulchnych, zgrzanych wąsaczy w ciąży spożywczej przystrojonych w kultowe białe skarpetki, klapki, koszule z przed 89' i krótkie spodenki, którzy debatowali na temat harówki na działce; jeden delikwent wydzierający się do telefonu komórkowego, jak gdyby bał się, że rozmówca uroni chociażby monosylabę z toku jego wypowiedzi; pryszczate niedorostki tradycyjnie okupujące tyły (jeden w dodatku pochłaniał aromatycznego kebaba z sosem ostrym, sądząc po zapachu) oraz rozrzuceni po całym autobusie moi ulubieńcy, do których zresztą sam często się zaliczam, to jest autobusowi nihiliści negujący znaczenie bytów obserwowanych za oknem, niewzruszeni na bodźce z otoczenia. Dopełniać całości przy takim zestawie mogliby wyłącznie kanar albo cuchnący bezdomny.
            Jako że do przystanku na którym zwykle wysiadam jest jeszcze daleko, zdecydowałem  się przycupnąć przy jednym z indywiduów z ostatniej grupy, wiedząc, że nie grozi mi z ich strony rozmowa. Schludnie ubrana niemłoda dama wedle oczekiwań nie zaszczyciła mnie nawet spojrzeniem, kiedy usadowiłem się przy niej. Jej brak atencji jest w istocie rozkoszny i delektowałbym się nim, gdyby miejsce przy kobiecie znajdowało się dalej od bezustannie marnującego ślinę oraz i tak znajdujący się na wyczerpaniu tlen krzykacza, który chyba nie odkrył, że telefon wymyślono po to, żeby do siebie nie wrzeszczeć. Kilka urywków z mimowolnie podsłuchanej rozmowy każe przypuszczać, że oto było mi dane podziwiać działania typowego parweniusza rozwiązującego pilne życiowe i zawodowe kwestie przy pomocy rozlicznych koneksji i układów. Nagminnie przy tym powtarzał słowo "załatwić" w wielorakich znaczeniach: raz jakąś rzecz "załatwił", o czym nie omieszkał z dumą poinformować; innym razem zaś brutalnie, po zwierzęcemu kogoś "załatwił", dając tym samym sygnał, iż jego durnowata i licha prezencja nie przeszkadzają mu w byciu omnipotentnym samcem alfa. Wstręt na jego widok wzrastał w takim tempie, że już przed pierwszymi światłami przekląłem brak jakiejkolwiek książki albo odtwarzacza muzyki. Na szczęście dla mnie i pozostałych współpasażerów mężczyzna nieprzerwanie wyrzucający z siebie androny opuścił przegubowiec na najbliższym przystanku, pozostawiając nas we względnej ciszy.
            Z racji tego, iż dalsza jazda przebiegała spokojniej, zerknąłem ukradkiem za okno na zdegradowany krajobraz. Zabudowa rozproszona i chaotyczna, razi w niej zwłaszcza przerwanie ciągłości planistycznej. Niepasujące do siebie budynki, kamienice, sklepy składają się razem na wystrój miasta, które z powodzeniem mogłoby nieładem konkurować z fawelą[7]. Na zewnątrz pustka, upał zapędził społeczeństwo do domów lub galerii handlowych. Pozostały jedynie ich atrybuty, niechlujnie zaparkowane pod sklepami auta oraz leżące gdzieniegdzie śmieci i opakowania po fast foodach[8]. Tylko po nich można bez problemu dostrzec charakter samych mieszczan, ich płytkie i denne, zurbanizowane namiętności, metropolitalne sny o amerykańskim sukcesie oraz wewnętrzną pustkę. Aż chciałoby się uświadomić tych ludzi, że nigdy tego nie osiągną. Nie dla nich dizajnerskie[9] apartamentowce ze zdjęć i lofty[10] w największych stolicach świata. Mają szansę wyłącznie na siódme piętro bloku w jakiejś dzielnicy-sypialni i ziemniaki na obiad.
            Niespodziewanie drzwi otworzyły się. Odwróciłem wzrok od ponurego widoku, by zobaczyć, z jakimi osobistościami tym razem przyjdzie mi obcować. Początkowo nie zapowiadało się, aby nastąpił przypływ intrygujących i wyrazistych figur, ot szarzy ludzie wsiadali i szarzy ludzie wysiadali, nic nadzwyczajnego. Wtedy pojawiły się trzy atrakcyjne dziewczyny; prawie, a może już, kobiety. Rozwiązanie dylematu, jak je postrzegać, zależy od przyjętego warunku będącego podstawą podziału: czy uznamy za kobietę płodnego przedstawiciela rodzaju Homo płci żeńskiej, która bez wątpienia jest na tyle fizycznie rozwinięta, żeby urodzić tuzin bachorów zapijaczonemu chamowi w upierdolonej żonobijce, ale w zamian za to jej zdolność do postrzegania i analizy otoczenia są na poziomie średnio rozgarniętej marchewki, czy też uznamy za kobietę osobę dojrzałą zarówno ciałem jak i duchem.
            Osobiście optuję za drugim z wyżej wymienionych poglądów. Nowoprzybyłe niewiasty nie dały się jednoznacznie przypisać do danej kategorii z powodu nikłej ilości danych. Bezspornie były młode, miały maksymalnie kilka lat po dwudziestce. Ich nagłe pojawienie się wywołało prawie niewyczuwalne, lecz dla uważnego obserwatora widoczne napięcie bijące od męskich pasażerów. Nie było to dziwne, skwar wymusił na pannach odsłonięcie jędrnego i gładkiego, wprost pożywnego ciała. Spodenki, topy, obcisłe spodnie i koszulki uwydatniały ich posągowe figury, smukłe łydki i napięte pośladki, które godne były miernego sonetu arcyprostacko wychwalającego te oraz inne żeńskie atuty napisanego przez rozerotyzowanego, wiecznie niewyżytego barda-romantyka. Nieliczne dodatki dobrze podkreślały lekką, lecz nie tandetną opaleniznę. Krótko mówiąc: były to ładne, zadbane i delikatnie wystylizowane młódki.
            Dobrze się złożyło, iż aktualnie jestem seksualnie zaspokojony. W przeciwnym wypadku natłok powabnych młodych dam odzianych w tak bezkompromisową odzież z możliwą, ale jakże pożądaną upośledzoną etyką mógłby pozbawić mnie krytycyzmu. Etyką, która być może umożliwiłaby mi nakłonić je do odrzucenia ograniczających konwenansów. Namówić do większej bezpośredniości; do otwartości, nóg zwłaszcza, doprowadzając mnie i je do beztroskiego, niezobowiązującego seansu przyjacielskiego pettingu[11] utrzymanego w klimatach dionizyjskich, a następnie satysfakcjonującego dla obu (a przynajmniej jednej - naturalnie mojej osoby) stron stosunku płciowego. Uświadamiając to sobie, ganię się w duchu za własne zezwierzęcenie. To żałosne, że będąc człowiekiem, musi kierować mną popęd, najbardziej prymitywna, ale też jedna z przyjemniejszych po zaspokojeniu żądz.
            Libido jest jednak uśpione, dzięki czemu wychwytuję obiektywne wady dziewczyn. Widziałem zblazowane z powodu dostatku twarze, swego rodzaju sztucznie wykreowaną pieniędzmi rodziców wyższość, objawiającą się chociażby w wypukłości na spodniach w kształcie telefonu, ani chybi najnowszego smartfona. Świadome własnej urody, z próżności  kokietowały pół autobusu, łopocząc rzęsami i poprawiając biust, jednocześnie strojąc miny sugerujące zdegustowanie rzeczywistością. To lekceważenie wszystkich spoza ich kręgu oraz podobne ostentacyjne zachowania modnych córek z dobrych domów pozwalały sądzić, iż osobowość kupiły za 129.99 zł w Zarze. Razem bowem z wydaniem pokaźnej sumy na ubrania średniej jakości idzie w parze wartość pozamaterialna, marka. Marka, która ma oddać charakter klienta, podkreślić jego niepowtarzalność, a osobę postronną uraczyć historią o młodej, nowoczesnej jednostce z wielkiego miasta ceniącą jakość dzianiny pochodzącej z Chin.
             Skupiając się na aparycji, zupełnie zignorowałem rozmowę, którą panny prowadziły. Słowo "czytałaś" z wyraźnie zaznaczonym na końcu znakiem zapytania wyrwało mnie z połowicznego letargu. Ze zdumienia aż uniosłem lekko brwi. Przyznaję otwarcie, nie sądziłem, aby te akurat dziewczyny mogły czytać cokolwiek poza periodykami o modzie lub zdrowym odżywianiu połączonym z byciem "fit[12]", czy co tam teraz jest popularne. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że owe kobiety faktycznie obcowały z literaturą liczącą więcej niż trzydzieści kartek. Więcej, rozprawiały o niej z podekscytowaniem, porównywały wrażenia i opinie na temat rozdziału siódmego i dalszych; dywagowały na temat głównej bohaterki, czy powinna zgadzać się na propozycję postawioną przez drugiego bohatera, chyba męskiego. Roztrząsały i roztrząsały przewertowany od deski do deski utwór z takim przejęciem, że powinienem walnąć się w pierś w duchu refleksji nad moim złym zachowaniem. W poczuciu żalu za złe czyny wrzeszczeć mea culpa[13] z postanowieniem poprawy i ze wstydem obiecać, że przenigdy nie będę oceniał innych kierując się pierwszym wrażeniem. Wyeksponowana skrucha okazała się być zbędną. Na podstawie imienia protagonistki - Anastazja i nazwiska wybranki jej waginy serca - Grey, z narastającą zgagą zrozumiałem, że podnoszoną przez dziewczyny powieścią jest "Pięćdziesiąt twarzy Greya".
            Powieść brzmi zbyt dumnie. Stosowniej byłoby nazwać to coś miałkim, bezpłciowym romansem, na siłę epatującym erotyką harlekinem bez artystycznego wyrazu. Kiedy czytelnik przebrnie przez około 600 stron i 26 identycznych rozdziałów, w których przykładowo bohaterka odczuwa rozkosz zaraz po zdjęciu conversów przez partnera, nie czeka go absolutnie nic, może z wyjątkiem uśmiechu politowania u znawców klimatów BDSM. Osoby świadome swojej seksualności raczej nie znajdą tutaj czegoś, co mogłoby ich zaskoczyć, a już bez cienia wątpliwości nie dojdą przy lekturze. Chyba że ktoś przeżywa silne podniecenie przy opisie klapsa.
            Niektórzy narzekają na brak ambitnej literatury w dzisiejszych czasach. Lecz skoro światowym bestsellerem sprzedającym się w milionach egzemplarzy jest mdły pornograficzny banał o miliarderze okładającym głupiutką studentkę pejczem, która nadto potrafi dostać hiperwentylacji płuc, gdy mężczyzna ledwo ją muśnie, nie należy liczyć na zmiany. Czasy wielkich klasyków bezpowrotnie przeminęły. Jedyne, co pozostało na rynku wydawniczym, to nędzne ochłapy, popłuczyny dobrych książek.
            Dlaczego? Zmienił się odbiorca, zmienił się i autor. Wystarczy spojrzeć na dziewczyny z autobusu. Przecież to są te same nastolatki, które z wypiekami na twarzy czytały sagę "Zmierzch", gdzie na ich życzenie stworzono nierealistyczny obraz idealnego chłopaka. Skądinąd 50 Twarzy Greya pierwotnie było pisane jako fanfiction[14] do tej serii. Minęło parę lat, po doświadczeniach z kolegami mit perfekcyjnej drugiej połówki nieco zbladł, a z nastolatek o niezdrowej cerze wyrosły młode kobiety z pierwszymi seksualnymi potrzebami, często nadal niezaspokojonymi. I tu naprzeciw ich żądzom wychodzi E. L. James, racząc je opowiastką o płomiennym romansie, gdzie kochankiem jest przystojny bogacz, a pospolita dziewczyna jakich wiele, dziewica w dodatku, przeżywa tysiąc orgazmów i ani jednego bólu głowy. Historia nudna i bez puenty, ale czytelniczki to kupiły, ponownie karmiąc się kłamstwem.
            Przykład 50 twarzy Greya pokazuje, że niestety to pisarz zaczął dopasowywać się do czytelników, a nie odwrotnie. Powoduje to niechęć do pisania książek dobrych, wymagających na rzecz popełniania trywialnych dziełek dla każdego i zarabiania na nich większych pieniędzy. E. L James dokładnie to uczyniła. Gdyby nie moja osobista niechęć do autorki to chętnie wypierdoliłbym tę niewyżytą panią, by jej targana żądzami główka nie pisała podobnych bzdur.
            Otoczenie zaczęło przypominać miejsce, gdzie mieszkam, więc powoli wstaję i idę do drzwi. W połowie drogi rozpędzony przegubowiec nagle hamuje i zatrzymuje się. Gwałtowne szarpnięcie odrzuciłoby mnie do tyłu, gdybym w porę nie złapał się uchwytu. Nie zdążyłem do końca odzyskać równowagi, gdy pojazd ponownie ruszył pędem przed siebie. Przypuszczalnie kierowca bił rekord okrążenia, swoistą czterokołową życiówkę. Szkoda jedynie, iż musiał robić to w autobusie pełnym odbijających się od ścian pasażerów. Chwiejnym krokiem podpełzłem do wyjścia i nacisnąłem przycisk. Zanim wyskoczyłem na tylko w teorii świeże powietrze, po raz ostatni spojrzałem na trójkę dziewczyn. Wciąż stały i rozmawiały o książce, jedna nawet zrobiła rozmarzoną minę słuchając wywodu koleżanki. Sapnąłem z zażenowaniem i wysiadłem.
            Przystanek usytuowany był w odległości dziesięciu minut piechotą od wynajmowanego przeze mnie mieszkania. Bynajmniej, nie było to lokum o szczególnie wysokim standardzie, dzięki czemu idealnie wpasowywało się w prozaiczność oraz nieszczególność okolicy. Ot, zwykła łazienka, balkon plus salon z aneksem kuchennym i sypialnia, umieszczone na trzecim piętrze wieżowca, który, co prawda, stary nie był, ale daleko mu było do apartamentowców z nowoczesnych gett, zamkniętych osiedli mających coś z instytucji totalnych Goffmana, gdzie separacja murami, pięcioma szyfrowanymi domofonami i Elektroniczną Kartą Mieszkańca daje poczucie prestiżu i bezpieczeństwa. Odizolowane enklawy zamieszkują podobne do siebie osoby - obywatele lepszej rzeczywistości, którzy odmawiając asymilacji z nisko sytuowanymi, dokonali jedynego słusznego wyboru. Wiodą życie na poziomie, są młodzi, estetyczni, mają ładne dzieci i niezgorsze samochody. Stawiają na piękno środowiska, w jakim przyszło im żyć, a dobrowolna izolacja prócz poczucia nobilitacji sprawia, że świat zewnętrzny wydaje im się niebezpieczny, obcy, gdyż poza bramkami azylu rozgrywa się społeczny konflikt z "nimi". "Oni", to jest persony pozbawione podobnego luksusu odrębności, rzeczywiście mogą odczuwać przez to frustrację. Powoduje to narastającą dysharmonię społeczeństwa i jego dychotomiczność.
            Przemykam pomiędzy kolejnymi dobrze znanymi blokami i ich podwórkami. Depcząc trawniki wybieram skróty, by jak najszybciej znaleźć się w domu. Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie wspomnieć, iż ścieżka została wyryta w trawie jeszcze przed moją przeprowadzką tutaj. Myśl, że niedługo będę u siebie, ożywia mnie. Żwawo wskakuję na chodnik prowadzący do klatki schodowej. Jeszcze tylko wpisanie jednego kodu przy domofonie, co nawiasem mówiąc, wypada blado przy zabezpieczeniach nowobogackich enklaw, wejście po schodach na moje piętro, przekręcenie klucza i sukces osiągnięty. W końcu jestem sam. 
            Prędko ściągnąłem buty i kładąc stopy na chłodnej posadzce nareszcie odczuwam słodką-gorzką prywatność. Słodką, bo nie ma nic przyjemniejszego, niż przebywanie w intymnej przestrzeni, gdzie wszystko jest poukładane, celowe. Gorzką, bo samotność, zwłaszcza ta dłuższa, włącza swoiste mechanizmy obronne, sposoby na radzenie sobie z wewnętrznymi demonami. Często to techniki zakłamywania rzeczywistości, wypychania pewnych myśli i wspomnień lub świadomego odwracanie własnej uwagi i chociaż skutecznie mogą zmniejszyć gorycz i lęk, to jednak prowadzą w dalszym etapie do całkowitej ucieczki w nierealny świat. Niekiedy także do alkoholizmu i innych uzależnień. Przeszedłem do sypialni przez względny porządek salonu i ściągnąłem marynarkę, starannie odwieszając ją na wieszak. To samo robię z koszulą, spodnie złożyłem w kostkę i odłożyłem do szafy, sięgając przy okazji po wygodniejsze ubrania. Parsknąłem w duchu. Taka proza życia, że ja pierdolę. (to zdanie również można usunąć - dopisek autor). Ale w zamian za to pełen komfort, a jakże!
            Wróciłem do salonu i popatrzyłem na zegarek. Dochodziła godzina siedemnasta. Znaczyłoby to dwie rzeczy: a) mój poranek w obcym mieszkaniu nie był wcale porankiem, lecz przynajmniej wczesnym popołudniem i b) powinienem coś zjeść. Z nadzieją udałem się do lodówki, chociaż podświadomie wiedziałem, że czeka mnie jedynie rozczarowanie. Otworzyłem drzwiczki i czym prędzej je zamknąłem zorientowawszy się, że mam do wyboru przeterminowane mleko, otworzone suszone pomidory w zalewie albo keczup. Skierowałem się się więc do szafki nad zlewem i tam czekała na mnie formuła szczęścia, zupka "PHO VIET" typu instant. Nie ociągając się, przystępuję do upośledzonej wersji gotowania czyli wrzucenia makaronu do miski, zasypania go przyprawami i wstawienia wody w czajniku. Niecałe cztery minuty później siorbałem z satysfakcją substytut prawdziwego jedzenia.
            Kiedy już zaspokoiłem łaknienie, zastanowiłem się, jak zmarnować typowy sobotni wieczór. Spotkanie ze znajomymi od razu wykluczyłem, wczorajsze wyjście do ludzi wyczerpało mnie i musiałem odzyskać utraconą energię. Mógłbym obejrzeć film, naturalnie nie z telewizora, bo takiego nie posiadam, ale jakoś nie czułem dzisiaj laptopowej kinematografii, szczególnie że nie miałem pomysłu, co miałbym obejrzeć.
            Książka. Książka jest zawsze dobrym pomysłem. Palcami przebierałem tytuły z biblioteczki obok kanapy, frapując się nad odpowiednim wyborem. Nagle przypomniały mi się dziewczyny z autobusu wraz z ich rozprawami na temat 50 twarzy Greya. Uśmiechnąłem się lubieżnie. Kontrą na wypociny E.L James będzie powieść wyklęta prawdziwego klasyka gatunku. Przesuwałem wzrokiem między tytułami, aż wreszcie spostrzegłem czerwony napis z boku "Sto dwadzieścia dni Sodomy - markiz de Sade".
            Donatien Alphonse François de Sade. Człowiek, od którego nazwiska wzięło się określenie sadyzm. Geniusz łączący plugawy erotyzm z nikczemnością, przemocą oraz okrucieństwem, ale także z głębszymi przemyśleniami godnymi filozofa. W niedokończonym dziele opisuje trwającą miesiącami orgię przepełnioną biciem, obcinaniem kończyn, podpaleniami, zjadaniem fekaliów czy najzwyklejszymi torturami i gwałtami. Sam de Sade napisał: „Jest najbardziej nieczystą opowieścią, jaka powstała od początku świata. Podobnej nie spotka się ani u starożytnych, ani u nowożytnych. Traktuje ona o najbardziej mrocznej stronie ludzkiej natury, jaką jest pożądanie pełnej władzy nad drugim człowiekiem, chęć zadawania bólu na różne wymyślne sposoby i wola seksualnego spełnienia, dokonanego w sposób trudno wyobrażalny dla przeciętnego zjadacza chleba”. Niektórzy badacze twierdzą, że markiz opisywał własne wspomnienia i chociaż później książka robi się nieco monotonna, nadal jest to egzotyczna literatura godna przeczytania przynajmniej raz, żeby poznać libertynizm w całej jego odrażającej, hedonistycznej postaci.
             Pozostało jeszcze zadecydować, czego wypada się napić do tak zacnej lektury. Barek w przeciwieństwie do lodówki był niezgorzej zaopatrzony. Pełen był urodzinowych i nie tylko prezentów, których nie zdążyłem jeszcze wypić oraz obiektów, które zdobyłem sam. Z tych byłem najbardziej dumny, ale to nie po nie wyciągnąłem rękę, odgarniając inne zakurzone butelki. Na dzisiejszy wieczór potrzebowałem czegoś specjalnego, może nieszczególnie drogiego, ale koniecznie unikatowego. Przedzierając się przez pozostałe flakony, wreszcie dotarłem do mej zdobyczy, siedmioletniego, wytrawnego, czerwonego wina od mojej byłej dziewczyny, z którą rozstałem się ponad rok temu. Wyciągnąłem butelkę i odwróciłem ją, czytając etykietkę: Bordeaux, Francja, 12. Więcej nie potrzebowałem wiedzieć, daleko mi do sommeliera. Poza tym, ufałem osądowi byłej. Wypiliśmy razem wystarczającą ilość tego trunku, żebyśmy oboje stali się semikoneserami znającymi nawzajem swoje gusta. Zwykle nie miałem w zwyczaju pić w samotności, ale spożyty dzisiaj napój miałby wymiar prawie symboliczny, byłby podarkiem od byłej kochanki spożytym dla uczczenia nowej. Nie miałem rzecz jasna pewności, że poznana wczoraj kobieta jeszcze zechce się ze mną spotkać, ale każdy przypadkowy seks w życiu mężczyzny warty jest celebracji. Chciałem zamknąć szafkę, ale po namyśle wziąłem z niej jeszcze jedno wino, tym razem australijskie białe półsłodkie, bez żadnej wartości sentymentalnej. Wieczór, a wcześniej późne przedpołudnie, były przecież długie.
            Odniosłem wina do salonu, kładąc je na stole obok książki. Cofnąłem się jeszcze po otwieracz, kieliszek, szklankę do przepłukania ust między winami i popielniczkę. Zaopatrzony w ten sposób, uwaliłem się wygodnie na fotelu, włączając lampkę do czytania. Szybkie sprawdzenie, czy papierosy i zapalniczka są w kieszeni, otwarcie wina i można zabierać się do lektury. Zanim na dobre się w niej pogrążyłem, wspominam wczorajszą noc. Jednakże po chwili wracam myślami do blondynki z teatru. Ciekawi mnie, jakie ona ma perwersje...
            Otworzyłem książkę i od razu ominąłem kojarzone przeze mnie wprowadzenie bohaterów, gdzie można między innymi przeczytać o podstawach libertynizmu oraz o tym, że książę de Blangis w młodości dochodził osiemnaście razy dziennie. Kartkując niespiesznie, natrafiłem na taki oto wesoły fragmencik:
            Mężczyzna [...] zaproponował nam dość osobliwą ceremonię; chodziło o przywiązanie go do trzeciego szczebla rozstawionej drabiny; do tego szczebla przywiązywało mu się stopy, powyżej tułów, a uniesione ręce wystawały nad drabinę. Mężczyzna był w tym położeniu nagi; należało go z całej siły chłostać uchwytem rózeg, gdy ich końce się zużyły. Był nagi, dotykanie go nie było konieczne, sam też się nawet nie dotknął, ale po pewnej dawce jego monstrualny instrument unosił się, widać było, jak miota się między szczeblami niczym serce dzwonu, a nieco później gwałtownie wyrzucał spermę na środek pokoju. Odwiązywano go, płacił, i to już wszystko.
Nazajutrz przysłał nam jednego ze swych przyjaciół, któremu złotą szpilką należało kłuć kutasa i jaja, pośladki i uda; spuszczał się dopiero wtedy, gdy cały ociekał krwią. Sama go obsługiwałam, a ponieważ kazał mi się w tym posuwać coraz dalej, zobaczyłam spermę tryskającą na mą dłoń dopiero wówczas, gdy niemal po główkę wbiłam mu szpilkę w żołądź. Rozlewając ją, rzucił się do mych ust, które wspaniale wyssał, i to już wszystko.Trzeci, także znajomy obu poprzedników, nakazał mi się chłostać ostami jednakowo po całym ciele. Sprawiłam, że zalał się krwią [...]
 
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
 
WESPRZYJ PROJEKT: http://polakpotrafi.pl/projekt/mizantropia


[1]              synthol - stosowany w kulturystyce niebezpieczny środek zapewniający szybki przyrost masy mięśniowej,  którego używanie może prowadzić nawet do śmierci


[2]              dress code (ang.) - etykieta ubioru


[3]              mural (etymologia iberyjska) - dekoracyjne malarstwo ścienne, często olbrzymich rozmiarów


[4]              de facto (łc.) - w rzeczywistości


[5]              katharsis (gr.) - oczyszczenie


[6]              savoir-vivre (fr.) - dobre maniery. 


[7]              fawela (port.) - dzielnica nędzy


 


[9]              designerski (ang., tutaj pisownia spolszczona, przymiotnik od słowa designer) - projektancki 


[10]             loft (ang.) - poddasze zaadaptowane na przestronne mieszkanie


[11]             petting (ang.) - forma aktywności seksualnej


[12]             fit (ang.) - w formie


[13]             mea culpa (łc.) - moja wina


[14]             fanfiction (ang.) - nieoficjalne opowiadania tworzone przez fanów danego dzieła


number of comments: 10 | rating: 5 |  more 

alt art,  

nie możemy pominąć faktu, że kobieta nie posiada duszy, gdyż cała składa się z ciała..

report |

Mizantropia,  

Człowiek* nie posiada duszy, gdyż cały składa się z ciała.

report |

alt art,  

odważna hipoteza..

report |

Mizantropia,  

Skoro nie udowodniono jej istnienia to czy nie odważniejsze jest stwierdzenie, że jednak takową posiadamy?

report |

alt art,  

po zapadnięciu zmroku, nie utrać wiary w słońce; miast odwagi starczy Ci cierpliwość; to słońcu potrzebna odwaga, by codziennie od nowa wschodzić nad wszelką nędzą naszego świata..

report |




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1