Prose

hrabina
PROFILE About me Prose (1)


18 may 2011

Melania

Melania nie miała zachcianek, żadnych. Wszyscy miewają zachcianki, nawet szyszki, ale ona nie miała. Melania, szyszka patagońskiej sosny, tkwiła na parapecie okna, wtulona w waciki kosmetyczne, nieustannie zapatrzona w pejzaż za szybą. Pejzaż morski oczywiście. Patrzyła na morze wzburzone, szumiące, lub gładkie jak skóra śpiącej foki. Zupełnie nie przeszkadzał jej fakt, że morze wyschło już dawno temu. Suche czy mokre, morze to zawsze morze. Oczy Melania miała ogromne, błyszczące, zasnute mgłą. Matowiejące codziennie
coraz bardziej i bardziej. W końcu przepływające chmury przestały się w nich odbijać, i oczy Melanii zaczęły przyciągać mgłę. Tak się działo w październiku. Dokładnie - piętnastego. Dlaczego piętnastego? Tego się Hrabina Anna von Skrzat herbu Pompon nigdy nie dowiedziała. Tego dnia następował nieznaczny ruch. Łuski na obfitej piersi Melanii zaczynały trzeszczeć. Pierś falowała gwałtownymi westchnieniami. Maleńkie, zasuszone nasionka wypadały spod pach Melanii i toczyły się bezgłośnie. Z parapetu na podłogę i pod globusy, po
porozkładanych mapach, wszędzie, aż pod drzwi i za wiadro. Mamrotała wtedy ledwo dosłyszalne słowa:
— kiedyś to było zlodowacenie… a teraz,
co?... to już tyle lat, że usta jak nóż silne i zimne… Patagonia… tumany kurzu… kobieta albatros… pamiętasz uzdrowisko w Andach?…
— Chlorofil tak tętnił w żyłach… żar łuski …kiedyś…..
Piętnastego października, hrabina udawała, że jej nie ma. Właściwie nie musiała zbytnio udawać. Siedząc na podłodze, na
wielkiej mapie świata, dokładnie na Oceanie Lodowatym, grała w karty sama ze sobą. Nawiasem mówiąc, jeszcze nigdy nie wygrała. Kątem oka obserwując Melanię, razem z nią wędrowała po niewyraźnych zboczach argentyńskich Andów i pachnących
żywicą uczuciach. Szyszka Melania jest wysoko urodzona, zdaje się na wysokości 2500 metrów nad poziomem morza. Góralskie pochodzenie widać było po silnej budowie ciała i dumnej posturze. Otyłość i pewna zmysłowość wieku dojrzałego, dodały Melanii miękkości i szlachetności. Pulchne białe dłonie i pełne usta, mówiły same za siebie. Życie Melanii musiało być bujne i pełne gwałtowności.
Piętnastego października potrafiła rozszarpać trzy waciki kosmetyczne, jeden po drugim, w jakimś nieobecnym zapamiętaniu. Siedem lat temu uderzyła się nawet prawa ręką w biodro, tak silnie, że aż hrabina upuściła asa kier. Coś małego wyfrunęło wtedy spod szesnastej łuski od dołu szyszki. Maleńki papierek opadł
na Donieck. Dość daleko od hrabiny, wówczas grała, leżąc na Pustyni Gobi. Miała niańkę z Mongolii, i sentyment pozostał.
Hrabina od niechcenia przeczołgała się na zachód, i znad kart zerknęła na papierek. Buenos Aires, 15 październik 1815 rok
przed Kaktusem, „Opera za trzy bambosze” Bilet do opery, wypisany zielonym atramentem, bardzo wyblakły. Hrabina zadumała się. Nigdy nie była w operze. Von Skrzatowie zanikają w odległości 22 kilometrów od domu. I tak, leżąc, podłożyła
dłonie pod brodę i zapatrzyła się w Melanię. Na dramat, którego nigdy nie pozna.
W bladym świetle października dostrzegła resztki pazłotka na paru łuskach i zardzewiały kolczyk zawieszony pod kolanem lewej nogi. Ledwo widoczny, w kształcie płonącego zeppelina. Zeppelin trzymał w
pysku różę, kiedyś zapewne karminową. Może była stewardesą? ― pomyślała hrabina…
Hrabina podczołgała się bliżej u usiadła na
wyspie Togo. Melania była analfabetką. Liczyła specyficznie, przeważnie na łut szczęścia. Gdy przybyła miała tylko trzy rzeczy: dwumetrowe cygaro, książkę i baletki. Cygaro wypaliła na plaży, baletki zawsze miała nałożone na szyszkowe stopy. Prawdopodobnie nosiła je od urodzenia, bo miały pokaźne rozstępy.
Książka natomiast to zagadka. Zaraz po przybyciu do sali globusów, wsunęła ją bez słowa za wiadro i nigdy później nie powiedziała słowa na ten temat. Hrabinę intrygowała książka, niestety wrodzona kultura i krótkowzroczność nie pozwalały jej nic dostrzec za wiadrem. Okulary zgubiła hrabina na wrzosowiskach, a soczewek arystokracji nosić nie wolno. O kulturze hrabina nie miała pojęcia, bosię z nią urodziła. Co 16 lat… Melania z ociężałą stanowczością spadała z parapetu i turlała się przez całą salę, wtaczała za wiadro i znikała na całe
dnie. Tak się bez niej dłużyło, i tak było cicho bez milczącej Melanii. Hrabina kładła się wtedy na Rowie Oceanicznym i zasypiała. Obudził ją blask. Przed nią stała wyprostowana Melania, z twarzą tak piękną, że hrabina z wrażenia doznała skurczu serca i barku. Ciało Melanii wydawało się młode i stare zarazem. Emanowała jednocześnie pięknem zachwycającej toporności i cudownej eteryczności. Była prosta i skomplikowana. Wyniosła i skromna. Daleka i bliska.
I nagle, przykładając lewą dłoń do piersi, zaczęła śpiewać:

Ma ziemia pachnąca rodzi dumne pnącza
Orderami pokryta traw kraina lśniąca
Z wiatrem wysokim płyną kondory
Wokół masztów sosen splatając kędziory
Bujne rozlewiska i ogromne miasta
Niejedna się szyszka za nie pochlasta
Pochlasta, pochlasta
Sta, sta

Ojczyzna ma dzika krwi historią spływa
Tatuaż wielkiej chwały ciało jej pokrywa
Honor i cierpienie utwardziły jej suknie
Od smutnej emigracji niech mi serce huknie
Huknie, huknie
Nie, nie

Argentyńskie zapałki płonęły na stosach
Z pąsową różą w ogolonych włosach
Inkwizytorzy prezydenci i ziarnka fasoli
Sztandary nieśli przez wieki niedoli
Niedoli, niedoli
Oli, Oli

Ma miłość została daleko pod niebem
Pozostał mi smalec pomazany chlebem
Cudowna miłość zdrewniała na wióry
Oto spowiedź bolesna argentyńskiej córy
Córy, córy
Óry, óry


Korkociągi kurzu zamarły w powietrzu wraz z ostatnim dźwiękiem. Melania z wyczuciem pochyliła głowę na piersi, jednocześnie
drugą dłoń kładąc na pierwszą. W tym był styl, i to wielki styl. Hrabina oniemiała, i pierwszy raz w życiu pożałowała, że nie ma ojczyzny ani prezydenta. Blask i łagodne rozmarzenie bijące od Melanii sprawiło, że serce hrabiny zaczęło gwałtownie bić. Hrabina z wielką mocą zatęskniła za wrzosowiskiem i kurhanem, za miejscem spotkań z Puchaczem. Za jego spłoszonym wzrokiem, miękkim puchem pod piórami i ostrymi szponami. Oczy zaszły jej mgłą i
uśmiechnęła się pod wąsem.
— Metale kolorowe źle znoszą oschłość
pontonów… dobiegł jakby z oddali głos Melanii.
Szyszka Melania stała zadumana na wielkiej
mapie świata, na zielonej plamie Amazonii. W zieleni było jej do twarzy.
— Tutaj… dotknęła czubkiem baletka
ciemnozielonego miejsca na mapie… zaginął luksusowy transatlantyk
„Wercyngetoryks”.
Płynęli nim więźniowie w różowo- białych
pasiakach. Załoga statku składała się z carskich kadetów i najlepszych dżokejów ze stajni biskupa Dżakarty. Wszyscy zaginęli w dżungli. Melania zamilkła i wdrapała się na parapet okna. Zaczęła wolno wygładzać rękoma łuski.
Zaczynała powoli nieruchomieć. Nagle, z niespodziewaną energią odgarnęła kosmyk włosów za złuszczone ucho, i postukała
małym palcem prawej ręki w brudną szybę. Nagle jesień stała się bardzo jesienna.
— Wszystkich zadusiły liany… byłam przy
tym… Szept Melanii odbił się dudniąco od tapet i walnął w najbliższy globus. Groza zatrzepotała jak szalona. Hrabina odruchowo zadusiła ją parasolem. Nieuchronnie nadchodził szesnasty październik. Hrabina rozdała karty. Szyszka zamilkła na dobre. Za 365 dni, być może hrabina dowie się czegoś o krewnych Melanii. Warto czekać.
Hrabina rzuciła karty i poszła obciąć
paznokcie. Niedługo przypłyną listopadowe wieloryby.



other prose: Melania,

Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1