7 february 2011
Wilk
Puszysty dywan łaskotał mnie w dupę. Leżałem nago na plecach i puszczałem kółka, przez długość całego papierosa, aż mi szczęka zgrzytała na zawiasach. Różne kombinacje. Kółka rozłożyste, leniwie rozpływające się pod sufitem, kółko wpadające w drugie kółko, szybka i liczna seria malutkich kółeczek, wyciskanych palcem wskazującym z ust, jak z wulkanu lub jak pryszcza. Powiedziałem Angelince że dzisiaj nie najlepiej się czuję i odpuszczę sobie pracę. To prawda. Ostatnie kilkanaście dni to stopniowe pogarszanie się zdrowia. Byłem osłabiony, otępiały i rozgorączkowany. Coraz częstsze zawroty głowy i pot ściekający stróżkami po ciele. Nie dlatego jednak postanowiłem zostać w domu. Infekcja, przeziębienie, czy inna przyplątana chujoza to bzdura. Za kilka dni organizm powinien sam sobie dać z tym radę. Jak zawsze. Musiałem przemyśleć kilka kwestii, a jak to się nie uda, to przynajmniej poleżeć sobie na golasa na podłodze i popatrzeć w sufit. Na spokojnie. Z paczką papierosów i zasuniętymi roletami. Angelka uśmiechnęła się troskliwie i uszczypnęła mnie delikatnie w policzek. Jak mamuśka rozkosznego nicponia. Zrobiła przy tym minę mówiącą że takiemu łobuziakowi wszystko można wybaczyć, a ja odwzajemniłem ten uśmiech anielski i pomyślałem, że wszystkiego nie można. Zwykle wybiegała rano w pośpiechu, ale tym razem przed wyjściem, kiedy jeszcze byłem pod prysznicem i oblewałem swoje lepiące się, spocone ciało zimną wodą, przygotowała mi śniadanie na które składały się równo pokrojone plastry świeżego pomidora, sera i salami.
Angelinka była słodką i cieplutką dziewuszką. Jak mała, przeciągająca się leniwie puma. Kotek z dużym potencjałem. Zauważyłem to mimo dymu, kolorowych świateł i kupy obijających się od siebie spoconych ciał. Siedziała ze ściśniętymi kolanami na kanapie pomiędzy dwoma fiutkami świergotającymi unisono bla bla bla. Jej buzia tu nie pasowała. Wyrażała łatwy dostrzeżenia zawód. Koleżanka zaprosiła ją na imprezę gdzie będzie mogła poznać gros ciekawych ludzi, którzy zamiast artystów okazali się pospolitymi ćpunami. Znałem takie dance i takie upiory. Jak przezroczysty typ z żabimi oczami siedzący w kącie i tłukący w bongos poza rytmem czy panna w bluzce arlekina, wciągająca kreskę waginą. Chociaż może wcale nie chodziło o to. To raczej pewne. Ona była ponad to i nie posądzałbym ją o przejmowanie się śmieciami. Po prostu nie miała swojego dnia.
Na dwadzieścia minut przed jej ujrzeniem siedziałem wśród książek i bezdomnych, czytając esej o wpływie kłamstwa na prezentację wirtualnej osobowości. Komiksowy Obeliks często powtarzał “ale głupi Ci Rzymianie”, co było proroczym stwierdzeniem dotyczącym kondycji cywilizacji zachodnioeuropejskiej. Ale Ci wszyscy ludzie są głupi. Człowiek to trzeci gatunek szympansa. O tak. Nic dodać nic ująć. Tylko teraz ma komputer. Śledziłem rzędy liter nucąc pod nosem “…płynie gówno potokiem”. Lubiłem tą piosenkę jak cholera, chociaż zapamiętałem tylko ten gówniany fragment i melodię. Gówno stało się modne. Ostatnie trzy wiersze na jakie przypadkiem trafiły zawierały motyw gówna. Współcześni poeci chętnie sięgają po stolec. Miłość, bohaterskie czyny czy patriotyzm, wszystkie niemal emocje stały się passe. Aż mi się poezja zaczęła kojarzyć skatologicznie. Człowieka należy zaakceptować w całej jego pełni, również jako gówno i jako trupa – mówił Dali. No i co z tego zjebie? Sram to wiem. Sram na to. Wystarczy. Zamachałem głową i zacząłem masować skronie żeby myśli skierować na inny tor, niegówniany. Przez otwarte okno poza wiatrem, szumem tłoczących się aut i krzykami spod budy z najlepszym kebabem na świecie wpadł dziewczęcy pisk. Potem znowu pisk i rubaszne męskie rechoty. Wyjrzałem przez okno, zachłystując się przeciągiem. Po drugiej stronie ulicy, w kamienicy, na drugim piętrze trwała nieskrępowaną impreza. Nieskrępowana, bo w oknie kilkakrotnie błysnęły cycki babskie poganiane przez chłopaków w kaskach budowlanych i odblaskowych kamizelkach. Dojrzałem jeszcze Araba w turbanie szamoczącego się na plecach chłopaka w trykocie Supermana. Zostawiłem otwartą knige, wcisnąłem centa drzemiącemu kitajcowi i ruszyłem ospale w kierunku lekkomyślnych cycek. Jak piórko dmuchawca. Królestwo za cycka.
Podszedłem do Angelinki i powiedziałem fiutkom won.
- Chodźmy stąd.
Wyszliśmy. Ona zdjęła buty i szła boso. Stąpała lekko. Nie omijała kałuż. Ja nie chcąc wypuszczać jej spod ramienia również, ale wcale mnie to nie bawiło. Miałem dziurę w podeszwie, a nie wziąłem ze sobą skarpet na zmianę. Ciężko się było rozstać z tymi butami. Przeszedłem w nich cały świat. Zrezygnowana i smutna dziewczyna z powodu jakiego nie chciałem poznać. Nie wnikałem. Chciałem tylko rozebrać tą czarodziejkę i dać jej tyle satysfakcji ile ukończenie maratonu. Przez chwile było mi nawet jakoś tak do dupy, bo krzywdzić takie dziecię jeszcze, taką dobrą duszę. Taki ze mnie potwór? Uśmiechnąłem się w gwiazdy. Jasne, że tak. Wilk
Poszliśmy do niej i cieszyłem się jej ciałem jak rowerem z pierwszej komunii sąsiada. Całowała mnie w usta i wkładała swoje dłonie w moje. Dziecina była leniwa i dużo męczących zabiegów mnie kosztowało zanim wzięła mojego fiuta do ust. Prawdziwy aniołek. Chociaż z miejsca ochrzciłem ją Angelinką to nazywała się Oruni Owaani, pochodziła z Senegalu i była najpiękniejszą ptaszyną fruwającą wówczas po Europie Zachodniej. Autentyczna hebanowa księżniczka.
Przyśniła mi się pierwszej nocy. Płynęła po niebie, wśród chmurek gęstych jak ptasie mleczko, siedząc okrakiem na lwie, z pomalowaną kolorowo twarzą i uśmiechem naiwnym i serdecznym, charakterystycznym dla przedstawicieli dzikich plemion. Następnie lew przeistoczył się w konika na biegunach a Oruni w małpę podskakująca w siodle jak rzucona o podłogę kauczukowa kuleczka. Spałem tego dnia długo, a po przebudzenie dłużej niż zwykle leżałem leniwie, chwytając jeszcze sen i próbując zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Bez doszukiwania się sensu. Kobiety śniły mi się rzadko. Zwykle tylko mrok i wiatr, nierozłącznie jak mama i tata. Oruni weszła do pokoju, popatrzyła na mnie z sympatią i pomyślałem że przez dłuższą chwilę nie będę sam.
Zamieszkałem u niej. Potrzebowałem miejsca bardziej niż jej samej. Chociaż łapałem się z zadowoleniem na tym, że chodzę energicznie i docelowo, zamiast snuć się ulicami ze spuszczoną głową, plując na boki, jak ostatnio bywało. Wymościłem sobie bezpieczne legowisko. Pozwoliłem Oruni opiekować się mną. Była zadowolona, że ktoś się nią interesuje, przynajmniej pozornie. Nie udawałem. Dbałem o małą jak potrafiłem, chciałem żeby było jej dobrze. Zrobiło mi się ciepło i leniwie. Chodziliśmy za ręce po Wiedniu i intensywnie się sobie przyglądaliśmy, co wystarczyło by nie odczuwać braku nieistotnych rozmów. Ona ciągle z tym swoim uśmiechem, ząbkami białymi jak kitel pielęgniarki. Ja niewarty lustrzanego odbicia. O nic nie pytała. Może przypuszczała, że nie będę mówił prawdy. Taki to był aniołek.
Zawsze rano, z butkiem wypastowanym, z pyszczkiem ogolonym, wygładzonym, mówiłem że idę do pracy. Jestem managerem w agencji reklamowej. Tak powiedziałem na szybko. I zostało. I wystarczyło.Trzymałem się swoich zwyczajów i od wieków znanych sposobów na doskonalenie swojego bycia. Dużo ćwiczyłem na siłowni i basenie, potem kilka godzin w bibliotece. Potem wracałem do Oruni, a jak jej jeszcze nie było to chodziłem wsłuchany w ulicę jak wytrawny meloman.
Wziąłem w karby wszystkich konkretnych kocurów na Wyspach. W pojedynkę. Liczne, zagraniczne voyage pozwoliły mi zdobyć kontakty i dojścia do materiałów w cenach niemal najbardziej konkurencyjnych na kontynencie. Z jednej strony Pakistańce z drugiej Chinole, a w środku ja. Pośrednik, tatko powiadał, to z biznesowego punktu widzenia najkorzystniejsze rozwiązanie. O tak. Mówił też, skończ synu studia, co po jednym jedynym semestrze na uniwersytecie uznałem za radę ocierającą się o absurd. Byłem wilkiem wśród kajtków, wilkiem cichociemnym, nieprzyjaznym i wolnym jak powietrze. Nie od razu uświadomiłem sobie ten fakt. Szybko zdobyłem mir. Potrafiłem mówić i mamić. Potrafiłem też być niedobry, o tak. Nie robiłem tego dla kasy, nie miałem z nią co robić, potrafiłem żyć bez wydumanych potrzeb. Bez modnych ciuchów, gównianych gadgetów i dupereli nie mieszczących się do torby podróżnej. Większość rozdawałem bezdomnym, prawdziwym istotom ludzkim, jak ja mających za nic konwenanse i konwencje. Czasem brałem jakiegoś obdartusa, siadaliśmy gdzieś na trawie w parku i chlaliśmy. Lubiłem słuchać wszystkich tych żałosnych historii niedoli i upokorzeń. Utwierdzając się w przekonaniu, o ludzkiej głupocie i podłości. Jeden ważny chinol, małą litera pisany, z psem wielkości gówna pod pachą, powiedział że mi jaja urżnie, co nie było żartem. Naturalna kolej rzeczy, zacząłem być niepotrzebny w interesie, co przyjąłem ze zrozumieniem. Nawet się nie obraziłem. A że czytałem „Świat według Garpa” to wybrałem Wiedeń. Urlop dobrze mi zrobi, pomyślałem siadając w samolocie i śliniąc się do cycatej stewardessy.
W miłej norce zaczęło się robić nazbyt gorąco. Rozchorowałem się przez zasiedzenie. Organizm już się nie bronił. Czułem jak trawiła mnie jakaś zarazka. Wliczur chciał zawyć, ale miał jakby knebel w zębach. Tak było. Andzelinka się zakochała. Karmiła wilczura, kładła go spać i lizała po całym ciele aż wył. Ale kurwa, wilk to nie kurwa kundel lizany po jajach. Nie dla wilka buda. Ten wilczur, ja właściwie, bo jak Europa długa i szeroka nie znajdziesz takiego wilka się jakby zakulił i zmalał. Szamotałem się w bezruchu. Już miesiąc siedziałem w Wiedniu.
Aż do dzisiaj. Dzisiaj. Noc. Ciemno w kurwę. Tylko regularny oddech dziewczyny i niemal dotykalna cisza. Budzę się spotniały i chwytając jeszcze sen w karby widzę cycki Angelinki, zamiast cycków twarze spotworniałe, mutanty wrzeszczące i wyciągające ręce. Odkryłem koc, patrzę na te wcześniej całowane z rozkoszą cycuszki dziewczęcia które niemal pokochać chciałem, ale nadal tam twarze ohydne krzyczą i zawodzą. Wiedziałem, że to halucynacje. Wiedziałem, że powykrzywiane mordy z rękami jak gluty nie mogą wystawać z piersi. Tego co sprzedaję nie biorę. Gównem karmię tych wszystkich podłych i brzydkich kundli.Wszedłem do łazienki, gdzie do rana przyglądałem się swojej twarzy. Wydawało mi się że jestem małym robakiem siedzącym w głowie rozczochranego, żylastego chłopaka o spojrzeniu jak u starego człowieka, bez entuzjazmu patrzącego na świat. To ja?
- A wiesz moja kochana, że nożyk nie tylko do smarowania masła służy – tak sobie obmyśliłem i takim stwierdzeniem przywitałem, wracającą po południu z uniwersytetu, zdziwioną moją nagością Oruni.
- Oruni, ja Ciebie prawie kocham – dodałem.
Szast prast.
Auuuuuu…
27 november 2024
Camouflage.Eva T.
26 november 2024
2611wiesiek
26 november 2024
0021absynt
26 november 2024
Gdy rozkołysze wiatrJaga
25 november 2024
AfrykankaTeresa Tomys
25 november 2024
2511wiesiek
25 november 2024
0019absynt
25 november 2024
Pod skrzydłamiJaga
24 november 2024
0018absynt
24 november 2024
0017absynt