26 february 2017

26 february 2017, sunday ( Infanton )

“If you're too open-minded; your brains will fall out." 
― przypisywane różnym osobom
 
 
Ściana jest wilgotna i zimna. Chłodzę czoło. Trzeba uważać na rany. By nie dotknąć.
Guzy, trzy rogi na głowie. Przylgnąć, poczuć ulgę... Zmuszam się do ruchu. Dźwigam bryłę zamarzniętego mięcha. Niewyobrażalny wysiłek. Słoma gryzie w poszatkowane plecy. Parujący fetor gliny, ryb, nieczystości. Ewelina przytula się, mruczy. Pewnie śni o czymś kolorowym. 
Przez syf przebija się jej oddech, cieplutka mgiełka. Pęknięcie. Biedulka. Mam ochotę całować. Długo, całą godzinę.
Niech ślina wygoi, zabliźni jej zajęczą wargę.
Dziewczynka patrzy w sufit. Oczy koloru starego złota. Mdły blask, czarne gwiazdy za kratami.
O czym myślisz, dziecko? Pewnie ciągle cię boli. Zwyrodnialcy, pojeby. Ogry.
Gdybym tylko był w stanie urwałbym łby draniom. Gołymi rękami.
Potem padłbym na kolana przed tobą. I całował, patrzył jak się zrastasz, znów stajesz nieświadoma.
Śpij, tej nocy nie przyjdą potwory. To tylko bajka opowiadana samemu sobie przez znudzonego schizofrenika. 
Wiesz, że moje myśli są  filmem animowanym? Niedokończoną, wyjątkowo obleśną kreskówką dla dorosłych. Twórcy brzydzili się swojego dzieła i wywalili do kosza. Przykryli śmieciami. Wyobraźnia to wysypisko. Codziennie przyjeżdżają ciężarówki z odpadkami.
Stare gazety, puszki po piwie, powieści dla pensjonarek, słoiki, zużyte pieluchy, zapisane kulfonami szkolne zeszyty.
Dorzuć coś do kolekcji: szminkę, kolczyki z tombaku, porwany, bazarowy naszyjnik.
 
Wyobraźmy sobie samochód. Stary złom. Niech to będzie golf z siedemdziesiątego siódmego, przekoszony szmelcwagen. Rzygający olejem dizelek, zardzewiałe nadwozie. Rude wżery, spartańskie, nudne wnętrze. Nie, zmieńmy, nie lubię szwabskich wozów. Może być równie wysłużona łada ,,kopiejka". Жигули, WAZ 2101, czy jakoś tak. Ciemnozielona. W baku chrzczone paliwo. Tapicerka przesiąknięta zapachem petów i trawionego alkoholu. Poprzednimi właścicielami były rzadko trzeźwiejące kacapy. Urządzali libacje w aucie, grali na harmoszkach, pili szklankami wszystko choćby podejrzane o zawieranie śladowych ilości alko.
Gdzie jedziemy? Przed siebie, na drugi koniec oblodzonej tęczy. Nie wolno się zatrzymywać, w lasach czyhają hordy niezakopanych trupów, templariuszy, endeków, przepowiadaczy przyszłości. Kramy z amunicją, cykutą. Semtex, siedem euro za kilogram.
Można zamienić na rower Ukraina.
 
Znów ściągam od siebie, gram zniszczonymi kartami. Używam wyświechtanych metafor. 
Wolno mi, przecież nic nie dzieje się naprawdę, jestem panem niewolników, sztukmistrzem, mordercą. 
Dwudziesta trzecia. Za wcześnie na sen. Nie chcę się nawet masturbować. Włączam wyobraźnię.
Kanał pierwszy: więzienie. Drugi: przejażdżka. Na pozostałych- szum. Czasem dolatuje jakieś ledwie słyszalne słowo.
Wołanie spoza Drogi Mlecznej. S.O.S. -krzyczą nasze sobowtóry w posrebrzanych skafandrach.
Maleńkie planetki giną pod zwałami kurzu, są pożerane przez roztocza.
Ekran jest niczym krzywe lustro. Przeglądam się i w mdło-zielonkawej toni widzę obcą twarz.
Umarłem nie doczekawszy świtu, a ledwie zaczęte historie żyją własnym życiem. 
Leżę bezwładny w śmierdzącej celi. Jednocześnie prowadzę gruchota. Obok siedzi szkielet dziewczynki. Wyblakłe strzępy sukienki.
Śnimy siebie nawzajem, w jej wersji jestem obwieszonym złotem lowelasem, prostackim podrywaczem.
Wybraliśmy się ładziną na wiejską dyskotekę.
W pewnym momencie na drogę wbiega fosforyzująca sarna. Nie wiem, skąd się tam wzięła, wypluł ją las. Odbijam w prawo, tracę panowanie nad kierownicą. Auto uderza w drzewo. Przednia szyba -szklane kostki. Zmasakrowane szczątki łady wbite w pancerną brzozę. Wyłażę z wraku. Usta pełne krwi, złamany obojczyk. Kaszlę, wypluwam liście. W zatoki wbiła się kora i odłamki plastiku. Klnę po rusku, rzucam w ciemność joby i bliadzie. Echo ogłuchło, nie powtarza ani słowa.
 
***
Przynieśli mnie późnym wieczorem. Skąd? Żebym to wiedział...
Worek pierza rzucony na przegniłą słomę. Z mroku kiełkują świetliki, trzy pary gorących oczu.
Wynurzają się powoli. Brudne, zakurzone kukły. Starsza ma zeza rozbieżnego i długie, skołtunione włosy. Młodsza, blondyna, skrada się nieśmiało. Jej śliczną buzię szpeci paskudny rozszczep wargi.
-Oddycha. Ale mu wpieprzyli- charczy zezowata.
Dotyka kościstą łapą, wkłada pazury w świeże rany. Czuję, że wewnątrz jest wypełniona guzami, składa się z raków. 
Jej oddech przykleja się do mojego. Kobieta- parch, miss weneryki.
-Piękny jest. Samiec, samiec...- jej głos chrzęści, jakby był deptanym śniegiem.
Diablica wpycha mi rękę w spodnie. Co robisz? Zostaw! Spierda...- chcę wrzasnąć.
Won. Zabieraj liszajowate łapska z mojego... Mdli na samą myśl, że... dłonią... Przymykam powieki. Spieprzam do drugiej historyjki.
 
***
-Ludzieee... Ludzieee...-drę japę. Nieskładna, rozkojarzona noc. Pulsowanie księżyca, wodospad krwi. Gasnące reflektory.
Idę po omacku. Potykam się o cholerne kamienie, omal nie ląduję twarzą w błocie. Komórka nie działa, rozładowana na amen. Siniaki rozlewają się na klatce piersiowej. 
W czerni istnieją tylko krzaki, gałęzie, kolce. Wilki jeszcze nie zwęszyły mojego strachu.
Wreszcie- światełko! Tam! Na złamanie karku.
Wieczorem wszystkie domy są czarne. A od tego bije różowa poświata. Łuna, jakby paliło się pół tony listów miłosnych.
Zapach róż, malinowy chruśniak, wata cukrowa, Walentynki trzysta sześćdziesiąt siedem dni w roku. Przesłodzone obrzydlistwo, ulepek, którym można się zachłysnąć.
Jeszcze nie rozumiem o co chodzi. Przekaz umyka. Obolały i roztrzęsiony nie widzę podstępu, nie czytam między wierszami.
Walę pięściami do drzwi.
-Luuudzieeee... Jest tam kto? Wypadek...
Otwiera zajebista laska. Gejsza w jedwabnym szlafroku. Wersja niskobudżetowa, nie stać jej na prawdziwe kimono. Twarz też jest podróbką, składanką, kolażem wszystkich widzianych w pornolach Azjatek. Mimo to jest świetna, chętnie bym...
- Wreszcie przyszedłeś. Ile można czekać? Jeszcze parę minut, a zaczęlibyśmy sami- mówi zalotnie, uśmiecha się winogronowymi ustami.
- O czym ty... -pytam zdziwiony jak diabli.
-Przecież się nie znamy, nigdy nie byłem...
-No co ty, Floruś, Alzheimer cię bierze? Jestem knf[oef&eboubv96+&*yikgn*...
Głos dziewczyny staje się chrapliwy, zwierzęcy. Przechodzi w kwiczenie, jęk. Detonacje strun głosowych, eksplozje języka.
Jakiś pozaziemski slang, bełkot stu awanturujących się demonów. Dźwięki jak szlam, gęste i lepkie, to znowu ostre, wrzask, brzytwy, zdzieranie skóry. Słowa niczym rzepy, paprochy osiadające na włosach.
Podchodzę bliżej. Zero strachu. Skośnooka zdejmuje szlafrok. Możesz wierzyć lub nie, ale cała była pokryta... bańkami. No bańkami po prostu, takimi, jakie babcia stawiała w dzieciństwie, gdy byłem chory. Szklane kule przyssane do ciała. A w każdej ćma. W formalinie. 
Gabloty z japońskiego muzeum, okazy dla zboczonych entomologów. 
Wytrzeszczyłem oczy. Głupie uczucie, gdy widzisz, że stoi przed tobą coś takiego. Zaburzenie. Opowieść zboczyła na manowce, zmutowała w niewłaściwym kierunku. To miało, kuźwa, być inaczej! Chciałem wyobrazić sobie burdelik pełen napalonych nastolatek, a jest... jest... 
skrzecząca panienka z filmu ,,Krąg". Włożyłem do głowy niewłaściwą kasetę. Filmik jest tak durny, że rzygać się chce. 
Ogarnia mnie śmiech. Co innego można robić w tak zdeformowanej rzeczywistości? Ślepa uliczka, za ścianą nie ma nic poza chaosem, przelewającą się, wielokolorową materią. Wzorki na skrzydłach ciem, trupie główki, zgnieciona karoseria ,,kopiejki" są objawami choroby, na jaką zapadła moja wybujała fantazja.
Prawdziwy ja spogląda na zegarek. Pół do dwunastej. Odliczam sekundy, za chwilę ta historia wchłonie się, zarośnie. Nie pozostanie nawet ślad, najmniejsza blizna.
Trzy.... (zygzaki na szkle, rozszerzone źrenice Azjatki)
dwa... (z jej gardła wylatuje brunatny motyl)
jeden... (szkielet na przednim siedzeniu okazuje się być plastikowy. jak wszystko tutaj)
zero... Plansza testowa. Coraz bledsze barwy. I cisza. Kanał zlikwidowano.

***
Zezowata miała na imię Sylwia, blondi- Ewelina. Obie niczym brud. Młodsza właściwie nie wiedziała, co znaczy być człowiekiem, nigdy nie wyszła na zewnątrz. Wykluła się, wylęgła na butwiejącej słomie w tej celi. Oborze. Cierpi za nieokreślone winy rodziców, odziedziczyła brzemię. Czarownicę (o czym mówiła z dumą) zamknęli za kradzieże i bluźnierstwo. Obleśna szmata traktuje mnie jak seks- zabawkę.
,,-Ershagabreesh!"- warczy drąc pazurami po plecach. Zawsze wtedy staram się myśleć o czymś innym, odlatuję, drę wyobraźnię na strzępy.
Na zewnątrz nieustannie kogoś sądzą. Proces za procesem. Gilotyny, krzesła elektryczne. Egzekucja goni egzekucję. Śmierć jak kromka chleba. Jak szklanka wódki. Durny, uwsteczniający się kraj. Średniowiecze trzeciego tysiąclecia. Drapieżnictwo. Czorty w habitach i togach opanowały świat, zmieniły go w stos. Wystarczy krzywo spojrzeć na bydlaka w sutannie i można już żegnać się z życiem. Tu nie istnieje prawo łaski. 
Nie wiem, jak nazywa się dziecko. Dziewczyny też nie mają pojęcia. Mała jest kompletnie wycofana, zalękniona, zaczynam podejrzewać ją o autyzm. A może po prostu doznała wielkiej traumy, która rzutuje, kładzie się cieniem na psychice?
Choroba wie, w zasadzie tu każdy nie ma losu. Już nie ma. Zostały za murem, z chwilą zamknięcia staliśmy się szczurami w klatkach. Nasze zmysły stępiły się. Skóra blednie, więdniemy z niedoboru światła. Poczucie beznadziei. Głowę daję, że prędzej zdechniemy, niż ogłoszą amnestię dla heretyków, ludziopodobnych diabłów. 
Najgorsze, że nie pamiętam, za co tu trafiłem. Może to pokuta za najcięższy z grzechów- niewiarę? Nie, w takim wypadku już dawno byłbym kupką żużlu. Czy ośmieliłem się nie odpowiedzieć ,,na wieki wieków amen" chodzącemu po kolędzie katabasowi? Zbyt mało rzuciłem na tacę, co odebrano jako szydzenie z Kościoła? Dostałem w głowę, kręgosłup, przewróciłem się cholernie pechowo, albo spadłem z wysokości. Rdzeń kręgowy ,,poszedł" jak nic. Jestem obrzydliwym, starym kocurem z przetrąconym grzbietem, myślącym posągiem. Nie udałem się rzeźbiarzowi. Była zbrodnia brzydoty- jest i kara. Zapomniałem, jak wyglądam, ale muszę być odrażający, skoro lgnie do mnie pieprzony potwór.
 
Mijają dni, a paraliż nie ustępuje. Z trudem przeciągają mnie w kąt, bym nie robił pod siebie. Podcierają, karmią. Komunikuję się za pomocą grymasów. Mrugam oczami, cicho stękam. 
Słucham, to potrafię najlepiej. Wegetujemy w parszywym lochu, jemy mdły kleik. Wodę czuć trupem. Blondaska nawet mi się podoba, mam o niej fantazje erotyczne. Próby osłodzenie nudy, polukrowania depresji. Dotyk zezowatej suki. Obmacywanie. Ślina. Wolno jej, nie mam żadnych praw, jestem rzeczą, popsutą zabawką, misiem wypchany trocinami z sekwoi, Kenem z urwaną głową. Poliż, ugryź, rozetnij brzuch. Chodź, opowiem ci bajeczkę. Bajka będzie krótka.
 
Widzisz? Ścieżka. Jest lipcowy poranek. Trzymamy się za ręce. Właśnie uciekliśmy z więzienia. 
Strażnicy to niewidzialne słupy ognia. Zła wiedźma spłonęła. Dziewczynka, małe, przerażone zwierzątko, jest już bezpieczna. 
Patrzy na nas z góry. Niebo jak ćma o pistacjowych skrzydłach. 
Przytul się, Ewelinko, nigdy więcej nie będziesz musiała się bać. To wokół to tak zwany świat. Może trudno ci uwierzyć, ale jest wielki i brutalny. Kochaj go za to. Wydostałaś się z przeklętej piwnicy by się uczyć. Weź głęboki oddech. Już rozumiesz? Wiedza drzemie w powietrzu i pyłku kwiatowym, ogrzewa twoją twarz. Otwórz umysł na płynący zewsząd zielony przekaz. Staraj się usłyszeć niewypowiedziane słowa. Śpiew ptaków, czerń osmolonego drzewa, w które uderzył piorun- wszystko chce ci powiedzieć, jak bogate i okropne jest życie, jak bardzo może boleć wolność. Pamiętaj każde słowo, zapisuj je paznokciami na skórze. Zmywaj wieczorem i pisz od początku. Do znudzenia, aż ogarną cię mdłości. Język to jedyne, co odróżnia nas od skał.
 
***
Znów gmatwam. Marny ze mnie gawędziarz, samemu sobie nie potrafię opowiedzieć prostej historii.
Północ. Chyba już nie zasnę. Trzeba zajarać. Trzy nieodebrane połączenia. Spadówa.
Chyba wrócę do początku, dosyć tych retrospekcji, dygresji. Rozplątać wątki. Prostolinijność: tak- tak, nie- nie.
 
***
Więc leżę w zasranych kazamatach. Ścianie zbryzgane juchą. Jakiś czas temu wpadli pilnujący nas troglodyci. Brzydzili się zezowatej. Jeden, chyba dowódca warknął, że nie może na nią patrzeć, że wygląda jak padłe zwierzę. 
Slajdy: majcher, szyja brocząca krwią, napaleni skurwiele rzucający się na dziecko, na Ewelinę. Patrzyłem tępo, jak je gwałcą. Nie mogłem nawet poruszyć palcem. Człowiek- kamień nie obroni nikogo.
Oczy zachodzą mgłą. Nie zniosę tego. Zakłócenia obrazu. 
Dobra- nowa sytuacja. Strażnicy wyszli. Zabrali ciało Sylwii. Wyciągnęli jak worek szmat. Dziewczynka drży z przerażenia. Blondyneczka usiłuje nie płakać. Cieknie z niej gęsta, spieczona krew. Bierze garść słomy i wyciera uda. Łzy i smarki płyną po zdeformowanej górnej wardze. Bardziej niż zwyrodnialców przeklinam własną niemoc, to, zamiast mężczyzną jestem żywym trupem, myślącą marionetką, którą wyrzucono na śmietnik. Ewelina próbuje uspokoić roztrzęsioną małą. 
Ileż bym dał, by móc objąć obie, pocieszyć! 
Próbuję się podnieść, zdjąć cholerną klątwę. Czołgam się, pełznę jak ślepy wąż. 
Blondi tuli nieprzytomną ze strachu, bezimienną kilkulatkę. Przysuwam się. Wyczerpany padam na pysk.  
-To nic...- mówi E. Zawstydzona ściska nogi.   
 
I teraz puenta. Zawsze mi wychodziły. A teraz guzik, obie historie są wykoślawione. Nie zmierzają do finału, lecz przeplatają się. To kolaż z ludzkich tkanek, efemeryda, sen skatologa. Niesmak. Jak mogłem stworzyć coś podobnego?
 Przecież jestem, chyba, całkiem sympatycznym gościem. Narkotyków na oczy nie widziałem. Marycha to nie narkotyk. 
Całe życie porządny, prawy i sprawiedliwy. A tu się lęgną potworności, tanie prowokacje, horrory dla licealistów.
 
Włamuję się do teatru i palę dekoracje. Udaję, że nigdy nie próbowałem wymyślić celi, wypadku. Azjatycką dziwkę i dziewczyny załatwił seryjny samobójca, pożeracz koszmarów.
 Jestem błędnym wędrowcem, szwendam się bez celu. Od miasta do miasta. Zwiedzam kraje, śpię w rowach. Dziki kot, pół-trędowaty wizjoner, który jeszcze nie odkrył, czego przyszło mu szukać, doświadcza jedynie przebłysków, ogląda pokaz abstrakcyjnych slajdów. Śmieje się z własnej nieświadomości.
 
Pewnego dnia kradnę łódź i wiedziony instynktem płynę na opuszczoną wyspę. Bo muszę. Ptak odlatujący do zimnego kraju, aby zamarznąć.
Chłodna, mokra zieleń omszałych kamieni, zarośnięte domy. Wieś jest młodym lasem. Izby bez mebli, wypełnione oddechami dawnych mieszkańców. Wrastające w asfalt resztki ład ,,kopiejek", walące się dachy. Klimat jak pod Prypecią. Tylko to nie Europa. Ziemia niczyja, terra incognita. Nie ma nas na żadnych mapach. Nas, bo właśnie orientuję się, że patrzysz z góry. Ruina zakładu dla obłąkanych, albo hotelu. Szyld zardzewiał na śmierć, nie oczytam nawet literki.
To jesteś ty, do której mówię. Nie znamy się. Jeszcze. Moja przyszła laska. W drugiej historii miałaś może sześć lat, zapomniałaś, jak się mówi. Stanowiłaś coś w rodzaju zakazanej podniety, owoc moich krypto-pedofilskich fantazji. Teraz zrzuciłaś maskę. 
-Złaź z dachu!.
Śmiejesz się. Jeden krok. I w dół. Chcę krzyknąć z przerażenia, ale głos więźnie w gardle. 
Plansza testowa. Coraz bledsze barwy. I cisza. Kanał zlikwidowano.
Prawdziwy ja przewraca się na drugi bok i zasypia.
 
***
Całe miasto huczy od plotek. Ewelina de Nath popełniła samobójstwo. Ostatnie piętro dawnego szpitala. Skok. 
Nie wiadomo, dlaczego. Podobno tuż przed śmiercią wysłała do wszystkich znajomych esemesa o dziwnej treści:
knf[oef&eboubv96+&*yikgn*.
 
Miała całe życie przed sobą. Musiała być poważnie chora, albo nieszczęśliwie zakochana. 
W National Geographic pisali, że ćmy przenoszą wariactwo.




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1