6 july 2010
Frustraci
Dziękuję za poświęcony czas: Pani G.N., przyjaciołom D.F, Ż.G oraz J.Z. – wasze rady są bezcenne.
Pozostałym dziękuję za cierpliwość oraz wiarę we mnie.
Z dedykacją dla tych wszystkich, którzy nigdy nie pozwolili mi się poddać.
Był słoneczny dzień drugiej połowy kwietnia. Od jakichś czterech miesięcy bezskutecznie usiłowałam znaleźć pracę. Co prawda, przykładałam się do tego raz mniej a raz bardziej, jednak faktem było to, iż pracy nie miałam. W grudniu skończyłam staż w jednej z najbardziej zakłamanych instytucji budżetowych, o której jest od czasu do czasu głośno. Szumi o niej telewizja. Wśród obecnych emerytów i w niedługim czasie przyszłych wzbudza negatywne uczucia.
Po stażu, będąc młodą osobą, mającą dwadzieścia jeden lat, czułam się jak dziecko. Wcale nie chciałam pracować. Pragnęłam się uczyć. Może też z tego powodu tak ciężko było mi znaleźć pracę. Miałam marzenia i aspiracje, jednak żyłam złudzeniami. Wierzyłam w lepsze jutro. Myślałam, że potrafię zdziałać naprawdę dużo. Miałam głupie wyobrażenie, że przed studentką pedagogiki wszystkie drzwi instytucji pedagogicznych stoją otworem. Nic bardziej mylnego. Podania, listy motywacyjne, cv składałam, wysyłałam, roznosiłam i nic. Nikt się nie odzywał. Nikt nie dzwonił, nikt na rozmowy nie prosił.
Pracę potrzebowałam na już. Nie mogłam już dłużej zwlekać, bo musiałabym zrezygnować z nauki albo wziąć urlop dziekański. Mama nie była w stanie opłacać mi już czesnego. Ze stażu dostawałam marne czterysta parę złotych, to nie starczało na cały koszt związany z nauką. Mama pomagała jak mogła, ale pieniądze się skończyły. Dlatego też musiałam znaleźć coś na już. Obojętnie co, byleby tylko było to coś, z czego będę w stanie opłacić czesne. Moja nauka była najważniejsza, nie chciałam z niej zrezygnować. Byłam za bogata na stypendia dlatego musiałam radzić sobie sama - dochód w rodzinie na osobę zawsze był przekroczony. Byłam naprawdę w kropce.
Mama wróciła z zakupów z wiadomością, że w sklepie szukają pracowników. Wiedziałam o tym, bo dokładnie chwilę wcześniej znalazłam ogłoszenie w internecie. Chyba nawet tego samego dnia tam zadzwoniłam, wiem że na pewno pytałam czy ogłoszenie w sprawie pracy jest nadal aktualne oraz na jakie stanowisko jest zapotrzebowanie, jakie są działy i kiedy można przyjść. Poszłam następnego dnia, z wielką niechęcią.
Nastał ten dzień, w którym poszłam złożyć podanie. Droga była krótka, szłam powoli specjalnie się ociągając, żeby tylko za szybko nie dotrzeć do sklepu. Próbowałam grać na czasie, jakby mi miało to coś pomóc. Pomimo mego powolnego dreptania odcinek około trzystu metrów przemierzyłam w niemal ekspresowym tempie. Oblewały mnie zimne poty, miałam dylemat. Bardzo się bałam i chyba po raz pierwszy w życiu odczuwałam strach. Broniłam się jak tylko mogłam, jak tylko potrafiłam. Bałam się pracy w sklepie jak jasna cholera. To było jak koszmar. Chciałam się obudzić, ale to nie był sen. Ja naprawdę tam szłam. Kroczyłam żwirowaną alejką tuż obok kościoła. Sklep było widać na horyzoncie. Paskudny niski biały budynek wyraźnie odcinał się od zieleni traw pobliskich łąk i błękitnego bezchmurnego nieba, oszpecając krajobraz. Gdyby to był rysunek, na pewno bym z niego wymazała obskurny widok kanciastej budowli.
***
Walczyłam sama z sobą. Wiedziałam, że muszę się przełamać i pokonać strach, bo w końcu nic innego mi nie pozostało. Jak się zachciało uczyć to trzeba było jeszcze za tę naukę płacić. Co prawda ma artystyczna dusza absolutnie nie była zgodna z kierunkiem studiów, który wybrałam. Chciałam projektować, szkicować i szyć odzież. Co noc marzyłam, że zostaję sławnym kreatorem mody. O błędzie w wyborze kierunku studiów przekonałam się po odbyciu praktyk studenckich, które miałam w świetlicy. Niestety wyszło to po pewnym czasie. Gdy było już za późno na zmianę kierunku, gdy rezygnacja z nauki była bezsensowna i nie opłacalna. Głupotą byłoby zrezygnować z nauki na drugim roku, wiedząc że do obrony pozostaje jeszcze jeden. Byłam na samym półmetku, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że pedagogika nie jest spełnieniem moich marzeń. Pierwszą praktykę miałam na drugim semestrze pierwszego roku, a drugą w ostatnim miesiącu czwartego semestru. Po pierwszej praktyce byłam trochę zdezorientowana, bo nie szłam na resocjalizację po to, aby zajmować się cudzymi dziećmi. W ogóle o dzieciach nie myślałam, nie brałam ich nawet pod uwagę. Praca w świetlica nie była tym, co chciałam robić, czemu pragnęłam się poświęcić. Lubię dzieci, ale tak jakoś nigdy nie wyobrażałam siebie w roli wychowawcy, nigdy nie śniłam o pracy z dziećmi. Interesowały mnie zbrodnie, morderstwa, przestępstwa. Chciałam oddać się pogłębieniu wiedzy o profilach morderców, łączyć i zbierać dowody oraz ślady zbrodni. Tylko z tego powodu wybrałam pedagogikę.
Przy poszukiwaniu praktyk studenckich okazało się, że nie ma mowy o odbyciu jej na policji czy w więziennictwie. Za dużo zachodu byłoby z przyjęciem dwóch praktykantek, bo nikt nie poświęciłby im czasu na przedstawienie systemu pracy w instytucjach resocjalizujących. Nawet w AA był problem. Tak że z kilku placówek w moim mieście pozostała tylko świetlica, która dziś kojarzy mi się z horrorem, z mozolną i syzyfową pracą.
***
Paskudny widok z horyzontu przybliżał się do mnie z każdym krokiem. Jakże wtedy pragnęłam, aby były to kroki w tył. Kroki oddalające się, a nie przybliżające.
Wstrętny kanciasty budynek miałam w całej okazałości przed oczami. Weszłam do środka. Zrobiło mi się słabo. Chciałam stamtąd uciec. Sklep był mi znany, może nie za dobrze, ale był. Nie robiłam tam zakupów ani codziennie, ani raz w tygodniu, ani w miesiącu. Po prostu raz na jakiś czas tam byłam.
Zaczęłam się rozglądać. Nie pamiętam komu, ale komuś powiedziałam, że przyszłam w sprawie pracy. Ten ktoś zaprowadził mnie tam gdzie trzeba. Chyba była to ruda kobieta – Magda. Wydawała się dość sympatyczna. Nie wiem czemu tak pomyślałam, ale chyba przez to, że mam słabość do tego koloru włosów. Choć wiadomo, że kolor włosów nie decyduje o czyimś zachowaniu.
Ruda przyniosła mi formularz do wypełnienia. Musiałam na nim wpisać imię, nazwisko, adres zamieszkania. Były również pytania dotyczące posiadanego rodzeństwa, jak daleko mam do pracy, czy uczę się, gdzie i co, gdzie pracują moi rodzice i wiele innych pytań, które jak uważam były raczej niepotrzebne. To tylko praca w supermarkecie i sądzę, że nie był potrzebny aż tak szczegółowy wywiad. Teraz oczywiście nie pamiętam tych wszystkich pytań, ale było ich całkiem sporo, w szczególności dotyczyły rodziny i spraw osobistych. Po co im było wiedzieć, czy mam rodzeństwo i czym zajmuje się mój brat?
Jak na złość zapomniałam długopisu. Aby odpowiedzieć na szczegółowe pytania, zawarte w formularzu musiałam pożyczyć od kogoś coś do pisania. Nie wiem jak to się stało, że zostałam bez długopisu. Wydawało mi się, że przed wyjściem z domu sprawdzałam, czy mam go w torbie. Pewnie tak sprawdzałam, że go z niej wyciągnęłam. Nie ma co ukrywać, byłam zestresowana i czułam olbrzymią presję. W domu nie dawali mi spokoju. Nie było dnia, aby nie truto i nie ponaglano mnie w szukaniu pracy. Co ja miałam robić, skoro nikt nie dzwonił, ani nie odpowiadał na moje podania? Przecież nie chciałam pracować w sklepie. Z tego całego chaosu, zamieszania i roztrzepania włożyłam do torebki długopis, a później go wyciągnęłam. Postanowiłam poprosić pracownika sklepu o coś do pisania. Mogłam się oczywiście wrócić do domu i spokojnie wypełnić podanie, ale zależało mi, aby tę sprawę załatwić za jednym zamachem, a nie chodzić tam i z powrotem. Chciałam też aby, było szybko, wiedziałam że nie będzie mi się chciało iść do sklepu kolejny raz w ciągu godziny, a następnego dnia nie byłoby to możliwe. Miałam zjazd na uczelni.
Mym oczom ukazała się ruda kobieta - Ruda. O jej dobroduszności i pomocy byłam przekonana właśnie w tym momencie, w którym poprosiłam ją o długopis. Bezczelnie i chamsko przewróciła oczami, z litościwą pogardą mi go podała. Niemiłe to było. Z jednej strony nie dziwię się, bo przeszkodziłam jej w pracy, a z drugiej strony powinnam była mieć ten długopis przy sobie. Ale przecież wcale nie musiała mi go pożyczać. Mogła powiedzieć, że przy sobie nie ma nic do pisania. Mogła darować sobie nieuprzejmość.
Gotowe podanie wypełniłam na miejscu, tuż przy wejściu do biur. Pamiętam, że nie mogłam się skoncentrować na odpowiadaniu na pytania. Nieustannie obok mnie kręcił się dziadek - woźny i ochroniarz. Dziadek później stał się moim jedynym obiektywnym i trzeźwo myślącym kumplem.
Następnie czekała mnie rozmowa z szefową. Jak do niej doszło? Chyba poszłam oddać Rudej długopis i powiedziałam jej, że wypełniłam podanie i zapytałam, gdzie mam je teraz zostawić. To ona zaprowadziła mnie do Starej.
Szefowa sprawiała wrażenie osoby konkretnej. Mówiła po cichu, albo tak mi się wydawało, ale wyraźnie słyszałam, jakby trochę kaleczyła język. Mówiła po polsku, ale jakby niezbyt czysto. Musiałam ostro natężyć słuch, żeby ją usłyszeć. Dość skwapliwie analizowała moje podanie. Skrupulatnie wypytując o każdy punkt z formularza, jakby sprawdzała czy to co mówię, zgadza się z tym, co napisałam. Albo może po prostu miała problem z rozczytaniem moich hieroglifów. Za starannego pisma to ja nie mam. Nawet w szkole zwracano mi uwagę, że mam pisać czytelnie. Kiedyś w podstawówce nauczycielka historii wyrwała mi kartki z zeszytu, do szału doprowadzało ją rozszyfrowywanie tematów zajęć. Siedziałam w pierwszej ławce naprzeciw jej biurka, więc miałam przerąbane. Jej kara i tak nie podziałała, bo w zeszycie nadal bazgrałam. Zresztą do dziś brzydko piszę, czasem mam problem z rozczytaniem swoich notatek. Na sesję uczyłam się z kserówek pochodzących z zeszytu koleżanki, bo nad swoimi pewnie do dziś bym siedziała i się uczyła.
Podanie starałam się wypełnić możliwie czytelnie. Z wrażenia oczywiście zapomniałam przewrócić kartkę na drugą stronę. Po prostu o tym zapomniałam. Tak samo jak można zapomnieć o nie wyłączeniu żelazka, tak samo zapomniałam przewrócić kartkę. Byłam w takim szoku, że naprawdę nie pomyślałam, aby formularz obrócić na drugą stronę. Nie pomyślałam, że na odwrocie też mogą być pytania. Co usłyszałam? – „Pani studentka? To z Panią coś nie tak, skoro nie potrafi Pani przewrócić kartki na drugą stronę!” Zrobiło mi się trochę głupio, bo faktycznie należałoby tę kartkę obrócić. Już nie tłumaczyłam jej, że jestem zestresowana. Powiedziałam, że to z wrażenia, bo to moja pierwsza rozmowa o pracę. Później zapytała, na którym dziale chciałabym pracować. Odpowiedziałam, że wolałbym na przemysłówce lub na cukierni. Pytała dalej: „Czemu na cukierni, lubisz piec? Pieczesz?” Odparowałam: „Nie”. Stwierdziła, że lubię jeść ciasta. No to całkowita prawda… Przyjemność potrafi sprawić wiele rzeczy, ale nie ma absolutnie większej przyjemności dla smakosza niż słodkości. Po chwili mnie zatkało. Bałam się usłyszeć właśnie to: „Widzę Panią na kasie”. Poczułam jak krew w żyłach mi się mrozi. Zwaliło mnie z nóg, całkowicie, zupełnie i totalnie. Jak to dobrze, że właśnie wtedy siedziałam, bo chyba bym się przewróciła. Z trudem przełknęłam ślinę. Zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno dobrze usłyszałam. Popatrzyłam się na nią. Oczekiwała odpowiedzi. To wszystko trwało sekundy. Tak bardzo chciałam stamtąd uciec. A ona nadal wymownie patrzyła się na mnie. Powiedziałam, że spróbuję, z trudem przeszło mi to przez gardło. Nic chciałam pracować na kasie, ale się zgodziłam. Stara musiała wyczytać z mojej twarzy obawę, bo zaraz zapewniła mnie, że zostanę przeszkolona. Wyszłam z biura z mieszanymi uczuciami.
Jak nic… byłam umówiona na poniedziałek, doskonale to pamiętam, bo był to poniedziałek zaraz po zjeździe na uczelni. Zdaje się, że do sklepu miałam przyjść na dwunastą godzinę. Cały weekend przesiedziałam jak na szpilkach. Starałam się nie myśleć o mym fatalnym losie jako przyszła kasjerka… usilnie próbowałam zająć myśli czymś innym, lecz to nie wychodziło. W głowie odbywało się nieustanne odliczanie. Pojutrze tam idę. Jutro o tej porze już tam będę. Jeszcze dziesięć godzin. Jeszcze pół godziny i wychodzę. Tak w kółko, tyle że czas za każdym razem stawał się przerażająco bliski spełnienia.
Do sklepu poszłam z mamą, ale tylko z tego powodu, bo chciała coś kupić. Po wejściu do środka ona zajęła się zakupami, a ja udałam się do pomieszczeń służbowych czyli do biur. Pukałam i stukałam w drzwi biura szefowej, a tam cisza. Nie zastałam nikogo. Byłam wkurzona. Czułam się wystawiona, nie mogłam zrozumieć, jak można umawiać się i nie stawiać na spotkaniu zaproponowanym przez samego siebie. To było pierwsze zlekceważenie przez szefową.
Stałam jak ta sierota na środku korytarza. Zdenerwowana i rozdrażniona. Nagle pojawiła się Ruda i zapytała: „Czy przyszłaś do pracy?” Następnie zaprowadziła mnie do kadrowej, a ta do głównej kasjerki. Tam poznałam jedną z najbardziej fałszywych osób. Na całe szczęście pracowałam z nią przez jakiś miesiąc. Na imię jej było Gośka. Gośka B. Od samego początku starała się, aby psychicznie uprzykrzyć mi życie. Niby nie robiła nic specjalnego, ale było po niej widać jaki ma stosunek do innych ludzi, a zwłaszcza do mnie. Nie lubiła mnie. Wyraźnie to czułam, jawnie było to widać. Nie wiem dlaczego tak mnie traktowała, bo przecież nic jej nie zrobiłam.
Zaczęło się moje szkolenie. Najpierw zostałam oprowadzona po sklepie, niby w celu zaznajomienia się z nim. Tak żebym wiedziała, gdzie czego szukać. Gośka B. poinformowała mnie o niektórych krótkich kodach w szczególności tych z piekarni, pokazała naklejki - chipy znajdujące się na butelkach alkoholu, których nie zerwanie powodowało piszczenie bramek. Później przypatrywałam się kasowaniu. Dominika pokazywała mi jak się to robi. Które przyciski na klawiaturze wciskać, w jakiej kolejności. Po chwili kasjerki główne stwierdziły, że obserwacją się nie nauczę i posadziły mnie na kasie. Racja, żeby się czegoś nauczyć, trzeba ćwiczyć. Pierwszą rzecz, którą kasowałam nabiłam dwa razy. Pracowałam wolno, dopiero się uczyłam. Byłam przestraszona, nie chciałam pracować na kasie. Obsługiwanie ludzi szło opornie, bo skaner kasy nie odczytywał kodów kreskowych z towarów i większość musiałam wbijać ręcznie. Po wbiciu kilku takich, każde następne wprowadzanie kodów sprawiało trudności, bo cyfry zlewały się.
Tak w tamtym okresie było na trzech pierwszych kasach. Dlatego też każda kasjerka, która przychodziła do pracy, wolała pracować na dalszych kasach. Tam skanery bez trudu odczytywały kody kreskowe. Po długim czasie doczekałyśmy się wymiany szybek w skanerach.
Przy czterech godzinach pracy z kasy schodziło się jak po dziewięciu czy nawet dziesięciu godzinach. Zmęczenie było ogromne. I ktoś mógłby powiedzieć, że my tylko siedzimy i nic nie robimy. Jakim cudem możemy być zmęczone? Tak naprawdę siedzenie okrutnie męczy, ciągłe i wręcz nieustające ręczne wbijanie kodów z towarów potrafiło wykończyć nawet psychicznie. Niemiły klient dobijał. Częste bieganie na półki sklepowe za kodami towarów, który nie wchodził, wycieńczało. W liceum z w-f byłam zwolniona, a w pracy musiałam biegać. Ktoś musiał zasuwać za kodami. Za każdym razem była to kasjerka, bo to ona przy kasie miała rozżalonych klientów.
Pierwszy dzień szkolenia ciągnął się niemiłosiernie. Cztery godziny stawały się wiekiem. Byłam oszołomiona i miałam dość. Wszystko wydawało się być czarną magią. Na drugi dzień siedziałam już na swoim własnym wydanym mi saldzie. Tylko od czasu do czasu podchodziła do mnie Gośka B., by sprawdzić jak mi idzie. Tego dnia przydzielono mi szafkę, dostałam swój czerwony fartuszek – kamizelkę, otrzymałam kartę pracy do odbijania przy czytniku, nawet dostałam umowę o zlecenie. Drugi dzień szkolenia miałam już liczony do wypłaty. Trzeciego dnia wstawiono mnie na grafik, do pracy wyszłam na zmianę Dominiki, która cieszyła się z dnia wolnego.
Chyba tak rozpaczliwie potrzebowali kasjerki, że musieli zdecydować o zatrzymaniu mnie. Musiałam jak najszybciej się wdrożyć do pracy, nie miałam nawet szansy na normalne szkolenie, które zwykle trwa dwa dni, a czasem nawet trzy, bo tego drugiego praktycznie kasowałam sama na swoim saldzie. Bałam się jak cholera. Od czasu do czasu podchodziła do mnie Gośka B. Wytrącało mnie to z równowagi, a jej obecność strasznie mnie stresowała. Sprawiała, że trzęsły mi się ręce, nie mogłam wydobyć z siebie głosu i nie wiedziałam jak się nazywam.
Pierwszą umowę o zlecenie dostałam na trzy i pół miesiąca. Gorąco liczyłam, że moja praca po tych trzech miesiącach się skończy. Niestety, dostałam drugą umowę, ale obiecałam sobie wtedy, że nie będę czekać do jej końca. Była to umowa o pracę, na trzy czwarte etatu. Przynajmniej miałam płacone za chorobowe, miałam urlop, dochodził ekwiwalent za pranie odzieży. Umowę dostałam na przyszłe dwa lata. Po raz kolejny pojawiła się nadzieja na znalezienie innej pracy i uwolnienie się od tego miejsca. Byleby szybko, aby tylko nie spędzić tu dwóch lat. Po tej umowie przyszła następna, aż na rok. Obowiązywały mnie te same warunki, tyle że moja wypłata na pasku wynagrodzeń wzrosła aż o czterdzieści złotych.
***
W mej pamięci na długo pozostanie Gośka B. Nie mogę o niej zapomnieć. Wyczułam jej charakter. Nie powiem, abym wyczuwała charaktery wszystkich ludzi, których poznaję, ale większość moich odczuć co do pewnych osób się sprawdziło. Nigdy nie starałam się oceniać ludzi, jednak zawsze później okazywało się, że miałam rację.
Przez pierwsze trzy dni zachowywała się wobec mnie nawet w porządku. Później zauważyłam, że dziwnie mi się przypatruje, niechętnie podchodzi do mnie z kluczem, aby wycofać błędnie nabite towary na kasę. Takie rzeczy widać i czuć… nie wiedziałam z jakiego powodu tak się zachowuje wobec mnie. Przecież oczywiste było, że byłam nowa i miałam prawo się mylić. To normalne! Nikt takim fenomenem nie jest, żeby od razu wszystko wiedzieć i umieć. Nie miałam wcześniej do czynienia z kasami fiskalnymi. Bałam się posługiwać środkami pieniężnymi. Wystarczyło, że dobiłam jedno zero więcej i zamiast z dziesięciu złotych wydawałam ze stu.
To co w tej chwili pamiętam, a w tamtym czasie mnie zirytowało jest to, że czepiła się mojego sposobu liczenia. Nie wiem co ją to w ogóle obchodziło, ale prawda jest taka, że jak ktoś nie ma się czego czepić, to czepi się byle czego. Nie spodobał jej się sposób, w którym zliczałam bilon (przy zamknięciu zmiany kasjerskiej). Żeby było mi wygodniej pieniądze wyciągałam z szufladki kasetki i trzymałam je w ręce. Każdą przeliczoną sztukę z powrotem wrzucałam do kasetki. Gosi B. nie podobała się moja metoda, bo wszystkie dziewczyny wysypywały drobne na specjalne podstawki do pieniędzy, a ja nie. Gośka nie rozumiała jednej istotnej rzeczy, nie byłam taka jak pozostałe kasjerki! I pomyśleć, że osoba z tak ewidentnie ograniczonym polem myślenia studiuje pedagogikę. Sądzę, że ona chyba też pomyliła się z powołaniem, jak ja. Tylko w tym różnica, że ja potrafię zrozumieć problemy i potrzeby innych ludzi.
Nieraz próbowałam nawiązać z nią kontakt, porozmawiać, poplotkować. Nie chciałam, aby stosunki w pracy były złe, moje starania jednak poszły na marne. Później w ogóle już się nie starałam. Gdy widziałam ją przez okno, zaczynałam modlić się w myślach, aby tylko jej zmiana dobiegała końca. Żebym tylko nie była skazana siedzieć z nią do zamknięcia sklepu. Pamiętam też, że gdy miałam razem z nią popołudniową zmianę, to wielokrotnie słyszałam od niej, że mam się nie mylić i szybko liczyć. Jakby to było uzależnione ode mnie, jakby to była moja wina. Co prawda trochę czasu zajmowało mi podliczanie utargu z kasy, bo zawsze miałam kasetkę pełną drobnych. Rano kasjerki główne zawsze mnie chwaliły, bo nie musiały mi rozmieniać pieniędzy w kasetce, a wieczorem narzekały, że mam dużo drobnych. Późno wychodziłyśmy, ponieważ sklep zamykany był zawsze po czasie. Pamiętam, że czasami zamkniecie zmiany następowało dwadzieścia, dwadzieścia pięć po dwudziestej pierwszej, a sklep otwarty był do dwudziestej pierwszej. Zanim policzyłam wszystkie drobne, zanim kasjerka główna przyjęła utarg, to wychodziło się z pracy za piętnaście, albo za dziesięć dziesiąta.
Im mniejszy kontakt z Gośką B., tym lepsze było moje samopoczucie. Tak sobie teraz myślę, że może ona mi zazdrościła. Byłam znacznie od niej chudsza, choć szczupła w ogóle nie jestem i na pewno zdecydowanie ładniejsza. Nie napracowałam się z nią długo. Po ponad dwóch – trzech tygodniach sama się rzekomo zwolniła. Jak było naprawdę, nie wiem? Być może szefowie wypowiedzieli jej umowę. Tak było ze zdecydowaną większością pracowników. Osobiście byłam świadkiem kłótni pomiędzy Gośką a Dominiką. Gdy tylko Dominika przyszła do pracy na popołudniową zmianę, Gośka od razu na nią naskoczyła. Zaczęła ją obrażać i obwiniać. Często słyszałam wypowiadane przez nią słowa: „Dominika to twoja wina.” Pewnie Dominika powiedziała coś szefowej, co z pewnością obciążyło Gośkę. ... być może było to związane z brakiem czterech tysięcy w kasie głównej. Gośka B. była fałszywa i nie zdziwiłabym się, gdyby celowo naskoczyła na Dominikę. Wątpię też, żeby sama wypowiedziała umowę. Sądzę że szefowie to zrobili.
Parę dni wcześniej słyszałam, że z kasy głównej zginęły pieniądze. Wychodziło na to, że Gośka B. wzięła cztery tysiące przelewu (utargu) od jednej z kasjerek, a później wyszedł brak tej kwoty w rozliczeniach kasjerskich i w szafie. Oskarżenia padły na Gośkę, bo stało się to na jej zmianie. Ta winę zrzuciła na zwykłą kasjerkę, od której zabierała przelew. Dziewczynę przeniesiono na inny dział, ale po paru dniach zwolniła się. Nie dziwię się jej. Powinna była od razu się zwolnić. Chociaż, gdyby to zrobiła, byłoby oczywiste, że to ona jest odpowiedzialna za brak pieniędzy w kasie.
Wszyscy w sklepie mówili, że to raczej Gośka zabrała pieniądze. Ponoć narzekała na ich brak, a właśnie kupiła sobie meble. Tyle wiedziałam na ten temat. Nie drążyłam sprawy. Byłam wtedy nową kasjerką, więc kto by nową w takie afery wprowadzał? Dziś minął ponad rok od tych wydarzeń i nikt do tego już nie chce wracać. Nikt o tym nie pamięta.
***
Powoli, monotonnie i żmudnie mijały dni. Skończyła się wiosna, skończyło się lato i kończyła się umowa. Minęło już trochę czasu, a ja nadal czułam się zagubiona. Byłam rozdrażniona i poniekąd sfrustrowana. Życie kasjerki, a raczej jej praca dostarcza zdecydowanie nieprzyjemnych wrażeń. Ciągła nieustanna monotonia. Pikanie skanerów odczytujących kody kreskowe „wrzyna” się w pamięć, a potem śni po nocach. Koszmar! Sama już nie wiem, czy wolę słyszeć gdzieś w swoim śnie pikanie skanerów, czy mieć bliższe, senne spotkanie z Freddym Kruegerem.
Łącznie z otrzymaniem umowy o pracę otrzymałam propozycję szkolenia się na informatyka. W sklepie był jeden informatyk (Gośka B. kolejna Gośka B!), na zastępstwo za niego, a raczej za nią wchodziła Dominika. Szefowa chciała jeszcze jedną osobę do informatyki i wybrała mnie.
Cieszyłam się z tego powodu. Myślałam, że może nie będzie tak źle. Dostałam umowę, a tu szefowa chce mnie na informatyka. Takie wyróżnienie akurat mnie spotkało... no jak się tu nie cieszyć? Wyróżnienie świadczyło o zaufaniu, docenieniu moich możliwości, że na pewno poradzę sobie z postawionymi mi nowymi zadaniami. Przecież stanowisko informatyka jest odpowiedzialne.
Wyróżnienie stało się moim przekleństwem. Długo tym informatykiem nie byłam.
Pamiętam, że zaraz od nominacji, czyli od następnego dnia chodziłam przyuczać się do informatyczki. Ciężko mi szło. Nie dlatego, że nie umiałam się nauczyć, tylko po prostu cały czas ktoś wchodził i coś chciał, albo byłam wołana na kasę. Bo oczywiście moje szkolenie odbywało się dokładnie wtedy, kiedy przypadała moja zmiana pracy na kasach. Stąd też bardziej odczułam całe zamieszanie związane z moim przemieszczaniem się na odcinku biuro informatyka – kasy, niż na przekazywanej mi wiedzy.
Z informatyczką ciężko się pracowało. Chyba jak z każdą Gośką – tak zawsze wypadało, przynajmniej mnie. Gośka nie miała chyba do mnie cierpliwości. Wyraźnie czułam też niechęć. Od samego początku nie przypadła mi do gustu i ja jej też. Dlatego nasza praca nie najlepiej się układała. Całe to jej okazywanie niecierpliwości tylko mnie denerwowało i rozpraszało. Przy niej nie byłam w stanie skupić się na pracy, a co dopiero mówić o jakimś tempie. Nie mogłam go mieć, bo nie miałam czasu go sobie wyrobić tym bardziej, że dopiero drugi dzień szkoliłam się u niej, a większość tego czasu spędziłam pracując na kasie (wołano mnie co chwilę, bo przecież były kolejki). Wtedy bardziej ćwiczyłam bieganie do kas – więc co to za szkolenie? Kolejne dwa dni spędziłam tylko i wyłącznie na szkoleniu u informatyka. W tym czasie nie musiałam chodzić na kasy, bo przydzielono mnie do Gośki.
Spokoju i tak nie miałam. Na okrągło ktoś wchodził do biura i coś chciał, a to cenę produktu, krótki kod, likwidację jakiegoś towaru, fakturki. Można było oszaleć. Za dużo tego wszystkiego naraz. Nie miałam nawet czasu wyjść do ubikacji. Prawie że z sikałabym się w majtki.
Na trzeci dzień zostawiła mnie samą, samiuteńką i zieloną. Z odsieczą potajemnie, po namowie Pani Joli, przyszła do mnie Dominika. Przecież z tych dwóch dni szkolenia wiedziałam tylko, jak mam rano wprowadzić do systemu komputerowego gazety. Najgorzej było z fakturami, a dokładnie z wprowadzeniem widniejących na nich towarów. Przychodziły produkty jednej marki pakowane w kartony i trzeba było wprowadzić sztuki z tych kartonów, to jeszcze nie było tragiczne. Najwięcej problemu sprawiały mi produkty na wagę, takie jak sery czy wędliny, gdzie trzeba było wprowadzić odpowiednią gramaturę. To była dla mnie czarna magia i do dzisiaj nie wiem o co w tym chodziło. Gośka jakoś za specjalnie nie chciała mi tego tłumaczyć, a ja za specjalnie nie byłam w stanie się skupić na tym, co mówi.
Później byłam chora, a jeszcze później słoneczny i ciepły październik zamienił się na listopad, byłam bardziej potrzebna na kasach. Był to już okres przedświąteczny, więc i ruch był większy. Pierwszego roku, którego zaczęłam pracować, po sklepie kręciło się jeszcze trochę ludzi. Potem z roku na rok było ich coraz mniej. Był to też okres chłodniejszy, więc dziewczyny chorowały i musiał je ktoś zastąpić.
Boże Narodzenie minęło, ale w styczniu znów chorowałyśmy, więc nie poszłam do Gośki. A później były kolejne święta i też nie poszłam. I w ogóle już nie wróciłam. Nie chciałam tam pracować. Wiedziałam jak wygląda praca u informatyka, wiedziałam jak pracuje się z Gośką i stwierdziłam, że lepiej będzie jak zostanę przy pracy na kasie. Praca kasjerki też jest stresująca, ale nie w takim stopniu, jak bycie informatykiem.
***
Jak zwykle do pracy szłam z wielką niechęcią. Szczerze nie pamiętam dnia, w którym wykazywałabym ochotę do pracy i do spędzenia czasu w sklepie. Jednak było parę takich przypadków, ale to tylko wtedy, gdy na zmianie był woźny Eugeniusz. To był i jest dziadek pierwsza klasa. Z nim się zawsze fajnie pracowało. Między nami była ogromna różnica wieku, ale rozumieliśmy się bez słów. Nieraz mnie pocieszał, podnosił na duchu, czy w ogóle humor poprawiał. Z nim zawsze było wesoło i przyjemnie. Był naprawdę dobrym kumplem, a ja byłam jego dziewczyną – tak zawsze na mnie mówił, a wtedy w jego oczach widać było radość. Podobałam mu się.
Zawsze narzekał na to, że jest taki stary, i że ach, gdyby był tylko młodszy... Eugeniusz był bajerantem, uwielbiał dziewczyny, ale to mnie darzył szczególnym względem. Przypuszczam, że w młodości musiał być szalenie przystojny, bo ślady młodzieńczej urody pozostały.
Pamiętam, że nie było z nim takiej zmiany, która nie byłaby wesoła. Zawsze był ubaw po pachy. Cały sklep się śmiał. Po paru miesiącach zwolnili go, bo rozmawiał z pracownikami i z klientami. Najlepsze, że zwolnili go jako ochroniarza, a według umowy był woźnym.
Po przyjściu do pracy, przeliczeniu woreczka i włożeniu pieniędzy do kasetki, zasiadłam przy jednej z mniej zdezelowanych kas i zaczęłam pracować. Jednak zanim to zrobiłam, musiałam przypomnieć Pani Joli (układa kasjerkom grafiki) o swojej wolnej sobocie. Parę dni wcześniej dzwoniłam, żeby powiedzieć kasjerce głównej czyli Pani Joli (którą zwolnili dokładnie pół roku po Eugeniuszu), że koniecznie potrzebuję wolną sobotę. Oczywiście zaraz usłyszałam tekst: „Grafik jest u szefowej, gdy tylko go odda, to zobaczę, co da się zrobić w twojej sprawie. Może nowa za ciebie wejdzie, bo akurat się szkoli.” Pomyślałam – „Aha, nowa się szkoli… cały czas szkolą się nowe” - bo wcześniejsze nowe odchodzą. Tylko ja jestem tak nienormalna i chyba mało ambitna, ponieważ jeszcze tam pracuję. Na dodatek przełożeni wykorzystują z każdej strony, jak tylko mogą i kogo mogą. Ja zostałam wykorzystana na bycie informatyczką na zastępstwo, a Katarzyna całkiem spokojna i fajna dziewczyna, jak nie na pseudokadrową (miała się zajmować fakturami, które należały do obowiązku kadrowej), to na kasjerkę główną. Oj, biedna ta Kasica. Współczuję jej. My kasjerki zgrane nie jesteśmy, spokojna Kasia nie będzie mieć z nami lekko. Bo gdy jest ktoś dobry, to zwykle ma przerąbane. Jak w tym przysłowiu daj palec, a wezmą całą rękę. Mogę się założyć, że za parę dni napiszę o jakiejś aferze związanej z dziewczynami kontra Kasia, albo szefowie kontra Kasia. Nie żebym życzyła Kasi źle. Nie. Absolutnie nie. Jednak czuję, że coś będzie nie tak.
W staraniach o moją wolną sobotę postanowiłam uciec się do podstępu. Wkrótce przyjeżdża moja koleżanka i przyjaciółka. Śmiało mogę o niej napisać, że przyjeżdża moja siostra. Będziemy miały zaledwie jeden dzień, żeby się spotkać i na dodatek, ten jeden dzień miałabym spędzić w pracy? O nie, nie! Kto nie kombinuje, ten nie żyje i kto nie ryzykuje, ten nie żyje. Właściwie w dobie dzisiejszego kultu moherowych beretów można by rzec, kto nie „rydzykuje”, ten nie żyje. Aby wyszło tak jak ja chcę musiałam, Pani Joli powiedzieć, że jadę w tę sobotę na szkolenie. Och, trzeba było widzieć jej minę, uwielbiam takie sytuacje. Wręcz kocham je! To była mina rozpaczy, dobicia i sama nie wiem czego jeszcze, ale na pewno wiele osób porównałoby ją do srającego kota na pustyni. Aczkolwiek muszę nadmienić, iż kota mam i nie widziałam, żeby kiedykolwiek taką minę robił przy załatwianiu się… ale może to z tego powodu, że na pustyni nie był? Najważniejsze że Pani Jola wierzy w to szkolenie. W poniedziałek mam się jeszcze jej przypomnieć. Przecież nie mogę zaprzepaścić swojej szansy rozwoju i kariery, prawda? Absolutnie nie mam zamiaru siedzieć w tym sklepie do końca życia. O Boże… o ile będę żyć w miarę długo.
Jakby się tak zastanawiać, to sądzę że ten sklep, aż tak długo nie pociągnie, no chyba że coś się zmieni, ale na to się nie zapowiada. Jednak jak przypuszczam, prędzej czy później ten sklep splajtuje. Wszystko dzieje się tam nie tak, jak trzeba.
Raczyłam Pani Joli nadmienić również to, iż czeka mnie jeszcze jedno szkolenie, dwudniowe za dwa tygodnie. Odpowiedziała mi: – „Marysia, jesteś piątą osobą, która chciała mieć tą sobotę wolną.” Odparłam jej: – „To szkolenie mam obowiązkowe, jestem na nie zapisana, mam za nie zapłacone. Nie zwrócą mi pieniędzy, gdy zrezygnuję.” To szkolenie akurat było prawdziwe, bardzo żałuję, że na nie pojechałam. Strata nie tylko czasu, ale i również pieniędzy.
Przyznaję, że jakiś czas temu również musiałam Panią Jolę oszukać. Nie lubię kłamać, ale tak jak napisałam wcześniej, żeby coś osiągnąć, to trzeba się posunąć do pewnych rzeczy. Na grafiku wystawiona byłam przez dwa dni pod rząd na rano, a trzeciego dnia miałam mieć wolne. Gdy przyszłam do pracy pierwszego dnia okazało się, że popołudnia nie mam wolnego, bo ktoś zrobił mi łamańca. Tak więc w pracy musiałam być nie tylko rano, ale i również popołudniem. Z przerwą trzygodzinną pomiędzy zejściem z kasy, a ponownym wejściem. Za to następny dzień miałam mieć wolny. Ktoś mógłby sobie pomyśleć, że ten jeden dzień w pracy szybko minie, można się pomęczyć i mieć dodatkowy dzień wolny. Jednak tak pięknie to się nie przedstawiało. Mieć łamańca to nie mieć dnia. Trzeba przyjść na otwarcie sklepu i wyjść na zamknięcie. Naprawdę lepiej jest siedzieć po osiem, czy nawet dziewięć godzin i mieć popołudnie lub ranek wolny, przynajmniej można się wyspać. Pewnie nie oburzyłabym się tym łamańcem tak bardzo, gdybym tylko o nim wcześniej wiedziała. No jak tak może być, że jednego dnia przed wyjściem z pracy patrzę na grafik, spisuję swoje zmiany, a drugiego dnia po przyjściu okazuje się, że są znaczne zmiany dotyczące dzisiejszego dnia. O zmianie na grafiku powinnam była być poinformowana, przecież mają telefony. Nawet nie zapytali, czy ja mogę, czy będę mogła wyjść. Jestem tylko człowiekiem, mam swoje plany, dlaczego mam je odwoływać, rezygnować z nich, przecież po to jest grafik, żeby wiedzieć jak się pracuje i zaplanować swoje potrzeby wedle niego. Wkurzyłam się wtedy i powiedziałam sobie: – „Nie będzie więcej wykorzystywania głupiej Marysi”. Marysia była dobra, Marysia zawsze się zamieniała jak ktoś potrzebował, a jak Marysia była w potrzebie wszyscy, ją olewali. Zawsze tak było: „Grafik jest już ułożony. Dziewczyny będą się złościć. Dziewczyny nie zgadzają się na żadne zmiany.” Dlatego ja też postanowiłam nie wyrażać zgody na żadne zamiany w harmonogramie pracy. Nie pasowała mi ta zamiana i poinformowałam Panią Jolę, że popołudniem idę do okulisty. Skoro miałam mieć w ten dzień wolne, to jak najbardziej miałam prawo zapisać się do lekarza. ... wolne popołudnie dostałam.
***
Dzień jak dzień. Nieustająca monotonia kasjerki, wstrętne i niekończące się kasowanie. Gdyby ta rudera była otwarta w nocy, to te wieśniaki – klienci i w nocy by się tu szwendali. Wieśniakami są dla mnie ci klienci, którzy przychodzą do sklepu prawie na samo zamknięcie i godzinę zastanawiają się nad tym, co mają kupić. W efekcie wychodzą ze sklepu z pustymi rękoma. Rzadko kiedy wyjdą z batonikiem, chipsami, alkoholem, bądź gumą do żucia, a na zakup tego asortymentu potrzebują sporo czasu.
Czasem, aby umilić sobie te kilka godzin spędzonych w sklepie, snułam plany, marzyłam i fantazjowałam. Po zwolnieniu Eugeniusza była to moja jedyna rozrywka, której starałam się jak najczęściej oddawać.
Przyznaję się, nieraz przy kasie były prowadzone wręcz zadziwiające, pikantne rozmowy. Rozmowy, które niejedną osobę wprowadziłyby w zakłopotanie, o zawrót głowy lub po prostu o rumieńce. Rozmawiałam o wszystkim, o czym tylko można było rozmawiać. Absolutnie nie zważając na to, czy coś wypadało mówić, czy nie. Czasami porozumiewaliśmy się umówionymi hasłami, skrótami, a wszystkie rozmowy odbywały się przy kasowaniu klientów. Czy myliłam się wtedy przy pracy? Nie więcej niż wtedy, kiedy nie rozmawiałam i gdy nie było kolejek. Dobrze bawiłam się, gdy na zmianie byli Eugeniusz i ochroniarz Miro.
Kasjerki zmieniają i zmieniały się jak rękawiczki, w taki sam sposób zmieniała się ochrona. Ochroniarzy w tym sklepie było tylu, że naprawdę nie przypomnę sobie wszystkich. Kiedyś z jedną kasjerką, Agatą liczyłyśmy ich. Wtedy wyszło nam koło piętnastu chłopaków, ale tych których pamiętałyśmy, a byli też tacy, którzy po jednym dniu już więcej nie przychodzili. Wymienię tych, których dobrze będę wspominać i tych, z którymi dobrze mi się pracowało, byli to: Piotrek, Marek, Mirek, Paweł, Krystian, Tomek M., Tomek , Adam, jeden taki pyzaty, nie pamiętam imienia. Był też Borys, który samochodem potrącił kobietę wymuszającą pierwszeństwo na skrzyżowaniu. Mateusz, przeniesiony z wędlin i Wojtek. Gdzieś jeszcze pomiędzy nimi wszystkimi był Darek, którego oskarżono o kradzież pieniędzy. To nie wszyscy, z młodych pamiętam jeszcze Rudego, a na pewno znalazłby się jeszcze ktoś. Ze starszych był jeszcze mój Eugeniusz, Stanisław, Rysiu, dwóch dziadków, których już nawet z twarzy nie pamiętam i emerytowany kolega mojego ojca.
Tylu ochroniarzy przewinęło się przez jakieś dwa lata. Całkiem sporo.
Wracając do monotonii dnia kasjerskiej pracy, którą ewidentnie wykonuję i której szczerzę nienawidzę, muszę dać kolejny dowód głupoty ludzkiej. W sobotę ręce do pewnej klientki opadły mi do samej podłogi. Średnio licząc głupie teksty, słyszę za każdym razem, czyli generalnie zawsze, jak jestem na zmianie. W praktyce wygląda to tak, że czasami są fajne spokojne dni, ale zdarzy się taki dzień, że kilku klientów musi wyrazić swe zdanie. Niezależnie od tego czy rację ma, czy nie. A zasada pracy kasjerki w sklepie - Klient zawsze ma rację, nawet wtedy, gdy jej nie ma.
Ludzie nie zastanawiają się nad tym, co mówią, ulegają chwili, emocjom. Wykłócają się, krzyczą, wylewają żale, czepiają się o byle co, nawet dokuczają. Traktują nas jak śmieci, tak jakbyśmy były, tylko bezwartościowymi, niewykształconymi maszynami. A mogliby chociaż raz pomyśleć o tym, że jesteśmy kasjerkami. Kasjerkami, które żyją, czują, uczą się, mają jakieś marzenia, pragnienia, aspiracje do których dążą, że wykonujemy ciężką i bezwartościową pracę.
W sklepie odpowiedzialna jestem tylko za kasowanie towaru, koncentrację nad wydawaniem i przyjmowaniem pieniędzy. Moim obowiązkiem jest znać krótkie kody towarów, które kasuję, a przynajmniej te podstawowe rzeczy, lub mam posiadać umiejętność korzystania ze ściągi (z tablicy z kodami). Mam posprzątać kasę i odnieść zostawiony przez klientów towar przy kasie, na miejsce. Mam powyciągać poutykane przy swojej kasie różne przedmioty. Czasami po drodze zbieram różne rzeczy, np. kiedyś roztopione lody znalazłam w artykułach szkolnych, śledzie w artykułach gospodarstwa domowego, a dokładniej w wiadrach. Przy kasie można znaleźć wszystko. Dosłownie wszystko, od wędliny po papierki ze słodyczy. W tym sklepie chyba nic mnie już nie zadziwi. A w szczególności chamscy i bezczelni klienci. Już sami ludzie nie są w stanie mnie zadziwić swoją inteligencją, ale o Pani, która wprowadziła mnie w osłupienie, napiszę później. Najpierw muszę opisać chamskie zachowanie pewnej klientki i o jej zdecydowanym braku kultury osobistej. Niby każdy ją posiada…
Jakiś czas temu siedziałam na mojej ulubionej kasie nr jeden. Nie pamiętam, czy była to ranna zmiana, środkowa czy popołudniowa, zresztą to akurat jest mało istotne. Podeszła do mnie kobieta z wózkiem, najpierw chciała, żebym sprawdziła jej cenę jakiegoś towaru. Pomimo tego, że my cen nie możemy sprawdzać (bo nie mamy tej możliwości), nabiłam jej ten produkt na kasę i w ten sposób podałam cenę towaru. Wszystko po to, żeby nie musiała chodzić do skanerów odczytujących cenę z kodu towaru. Poszła chyba produkt zanieść na półkę, bo po chwili wróciła z zakupami, wśród których nie było tego artykułu. Kupiła m.in. grzechotkę dla dziecka, która była zapakowana i zaklipsowana. Ściągnęłam klipsa i dałam jej tę grzechotkę. Dziecko zaczęło płakać. Dlatego rozerwała opakowanie zabawki i podała ją dziecku. Opakowanie rzuciła mi na kasę. Tak jakby nigdy nic. Zupełnie tak, jakby był to śmietnik. Po dokonaniu transakcji odeszła. Postanowiłam nie popuścić jej tego. Krzyknęłam lekko: – „A to Pani komu zostawiła?” Oczywiście mało obyta kulturalnie istota wielce się oburzyła za to, że jakaś kasjerka zwraca jej uwagę. Pozostawionego przez siebie śmiecia wzięła do ręki, demonstrując swoje niezadowolenie: – „Co może na kolanach mam jeszcze prosić”. Bezczelna! Zamiast posprzątać po sobie i uciekać ze sklepu, żeby jak najmniej osób wiedziało o wstydzie, to ta jeszcze stoi i dyskusję prowadzi. Usiłowała wysłużyć się dzieckiem. – „Przecież mam dziecko, Pani to chyba widzi?” – widzę, że ładny przykład daje latorośli od najmłodszych lat. Stwierdziłam, że przecież mogła się zapytać, czy to wyrzucę. Na pewno bym to zrobiła. Oznajmiła mi: – „A od czego Pani tutaj jest?”. Zaczęłam się śmiać. No fakt, mam sprzątać swoją kasę, ale przecież nie jestem sprzątaczką. A śmietniki były dookoła niej. Wystarczyłoby tylko, żeby podała mi opakowanie, nawet nie musiała nic mówić, ale widocznie to za dużo było dla takiej „pańci ęą”.
W pokoju mam burdel na kółkach, ale w publicznych miejscach zawsze staram się tak zachowywać, aby nie śmiecić i nie dewastować środowiska.
Oprócz opakowań klienci zostawiają również na kasach niehigieniczne rzeczy typu: usmarkane chusteczki, resztki jedzenia, pestki oraz papierki. Jakby ciężko było zapytać o kosz na śmieci.
Lubię takich ludzi, naprawdę potrafią przerwać nudną i monotonną atmosferę sklepu. Jak dobrze, że takie sytuacje mnie teraz bawią. Jeszcze nie tak dawno temu, po takich incydentach, pewnie zrobiłoby mi się przykro. Na szczęście te czasy już minęły.
To jeszcze nie był koniec dnia. Kasowałam pewnej starszej kobiecie wafle ryżowe. Po zakończonej transakcji dałam jej paragon. Stoi i sprawdza go. Zaraz słyszę głos pełen uniesienia, złości, gniewu i żalu, że cena się nie zgadza, bo na półce podana była inna. Oczywiście mniejsza niż mi na paragonie wybiło. Wkurzona poszłam zobaczyć etykietę z kodem towaru (wafli) na półce. Z doświadczenia wiem, że co niektórzy nie patrzą się na cenę produktu, który biorą. Dlatego też poszłam to sprawdzić. Kobieta dotrzymywała mi kroku. Może myślała, że ją oszukam i zamienię etykietę towaru. Każdy smak wafli miał inną cenę. Okazało się, że w tej cenie, którą kobieta zobaczyła na półce, były wafle o innym smaku, ale tego już ta Pani nie zauważyła. Oberwało mi się za bałagan na sklepie. Jak ja kocham dostawać po uszach za kogoś, za coś, co nie jest moją winą. Kocham to!
Co ja zrobię, jak się stamtąd zwolnię? Będę zmuszona wynająć jakichś krzykaczy, którzy co jakiś czas będą na mnie krzyczeć, … abym czasem nie zapomniała jak to jest. Klientce tak dobrze poszło wyżywanie się na mojej osobie, że nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła wrzeszczeć na kasjerkę główną.
Ludzie przychodzą do sklepu powyżywać się na jego pracownikach. Nie ma nic lepszego od rozwrzeszczanych i sfrustrowanych klientów. To takie zabawne, jak swoje emocje wyładowują na innych. Mogliby czasem pomyśleć, jak oni by się czuli, gdybym to ja, np. wyładowała się na nich, ... ach, zapomniałam! Oczywiście zaraz dowiedziałabym się, że jestem nieuprzejma, że nie powinnam pracować w sklepie i moi przełożeni powinni coś zrobić w tej sprawie. Zresztą nie dalej jak kilka dni temu miałam przyjemność słyszeć takie właśnie słowa. Choć na żadnym kliencie się nie wyżywałam.
Następne komentarze związane były z kartami płatniczymi. Akurat pech chciał, że zepsuły się terminale do ściągania należności z kart płatniczych - awaria. W związku z tym nie mogłyśmy przyjmować płatności za zakupy z kart. Starsza kobieta robiła przy mojej kasie zakupy. Szacuję, że miała koło sześćdziesięciu lat. Skasowałam ją, wymawiam kwotę do zapłaty, a kobieta do ręki podaje mi kartę. Mówię jej: „Mamy awarię i nie przyjmujemy w tej chwili kart płatniczych.” Naskoczyła na mnie. Zaczęła mówić coś o informowaniu klientów, że na sklepie powinna być informacja, przez radio powinniśmy ogłaszać o awarii terminali. Ręce opadły mi do samej ziemi – kobieta domagała się informacji o awariach! Zdenerwowałam się. Jak miałam nie być rozdrażniona, skoro przy każdej kasie wisiała informacja o awarii. Chyba żółta kartka na tle czerwonego zabudowania kasy wystarczająco się wyróżniała? Oprócz tego, że powiadomienia porozwieszane były na każdej kasie, to na dodatek znajdowały się również na drzwiach wejściowych, na szybach oraz na szafce, w której klienci mogli zostawiać zakupy zrobione w innym sklepie. Ręką wskazałam klientce miejsce, w którym wisiała informacja, zapytałam: – „A to, co niby jest?” Niepotrzebnie zwróciłam uwagę na te zawiadomienia, a już na pewno nie powinnam była mówić, że są one nieprzydatne, bo i tak nikt na nie uwagi nie zwraca. Tę uwagę mogłam zachować raczej dla siebie, ludzi i tak, to nie interesuje. ...ale informacji chcą, a potem i tak ich nie widzą. Klientka, nie potrafiąc powstrzymać się, stwierdziła, iż jestem bardzo nieuprzejmą kasjerką.
Jeżeli nie było docinek z powodu terminali, to były z powodu błędnych cen, a te zdarzały się częściej. Czasami też ludzie zwracali uwagę na nieświeże i przeterminowane produkty, pognite owoce i pomarszczone warzywa.
Siedziałam sobie jak zwykle przy kasie, gdy podeszła do mnie paskudna ropucha o wyglądzie wielce niemiłym dla mego oka. Ręką pokazując sok, zażądała ode mnie, abym skasowała go osobno. Odpowiedziałam: – „Nie ma problemu.” Skasowałam go. Podaję tej ropusze cenę. A ona do mnie z takim wrzaskiem, że o mało co nie ogłuchłam! Takiego krzyku dawno nie słyszałam. – „Co! Nie! Ja się pytałam, tam Pani powiedziała mi inną cenę! Niech Pani idzie i sprawdzi!” Poszłam, ale krew, aż się we mnie zagotowała. Myślę sobie: „Co taki Ropuch będzie mi tu rozkazywał i na mnie wrzeszczał? Co ona sobie w ogóle myśli.” Odchodząc od swojej kasy zwróciłam jej uwagę: – „Nie musi Pani na mnie wrzeszczeć. To nie jest moja wina, że cena się nie zgadza.” Ach, jej wrzask znów spowodował znaczne pogorszenie się mego słuchu. W odwecie na – nie moją winę – usłyszałam nic właśnie innego jak: – „To właśnie Pani wina.” W końcu w tym sklepie, wszystko jest winą kasjerki i kasjerka jest za wszystko odpowiedzialna. Poszłam sprawdzić cenę tego soku. Okazało się, że paniusia wykładająca napoje wprowadziła w błąd babę. Podała jej cenę soku o innym smaku, bo myślała, że wszystkie soki tej firmy mają tę samą cenę. Musiałam wrócić do tego babsztyla i powiedzieć, że koleżanka pomyliła się. Wolałabym, aby okazało się, że pracownik działu podał jej dobrą cenę, ale tak nie było. Wtedy nie musiałabym się tłumaczyć, zmieniłabym cenę i byłoby po problemie.
Zastanawiałam się, czy przepraszać klientkę, czy nie. Doszłam jednak do wniosku, że tego nie zrobię. Ona na mnie wrzeszczy, a ja mam jeszcze za kogoś przepraszać? Po prostu przekazałam Ropusze, że koleżanka pomyliła się i podała jej cenę soku o innym smaku. Nie pamiętam czy wzięła ten sok, czy z niego zrezygnowała. Jednak sama zaraz zaczęła dyskusję, czemuż to na nią wrzeszczę: – „Ja na Panią nie wrzeszczałam.” – „Jak nie? „Przecież słyszałam, Pani się na mnie wydzierała.” – stwierdziłam. – „Ja się nie wydzierałam, ja tak mówię z taką tonacją.” – „Ja tak samo mówię” – odparłam jej krótko i pomyślałam, co mnie obchodzi jej tonacja? – „Czy ja Pani czymś ubliżyłam? Bo Pani mi ubliżyła.” Aż z ciekawości musiałam zapytać, czymże takim sprawiłam jej przykrość. – „Nieuprzejmością i krzykiem Pani mi ubliżyła.” Dowiedziałam się, że byłam niegrzeczna, i że owym wrzaskiem jej ubliżyłam. Zaśmiałam się i powiedziałam: – „Ubliżyłam Pani tym, że zwróciłam uwagę, aby Pani na mnie nie krzyczała?” – „Taka niekulturalna i nieuprzejma osoba nie powinna pracować z ludźmi, Pani przełożeni powinni coś z tym zrobić.” W tym samym czasie jeszcze dowiedziałam się, że nasza dyskusja jest zbędna. Przyznałam jej rację, bo faktycznie dyskusja była zbędna. W taki oto sposób zakończyła się polemika słowna między mną, a Ropuchą.
Dziwne, ale tylko kobiety są tak sfrustrowane, żeby się na nas – kasjerkach – wyżywać. Takie sceny zaobserwowałam tylko w swoim sklepie. Robię zakupy w różnych miejscach, ale w jeszcze żadnym nie spotkałam się z krzykiem, żalem, czy pretensją do kasjerki. Nie przypominam sobie, żeby mężczyźni się tak zachowywali. Biorąc pod uwagę takie i podobne sytuacje, to spośród nich jeden procent przypada na scysję z udziałem klienta płci męskiej. Ten jeden klient bardzo był zdenerwowany, gdy terminal nie przyjął jego karty.
Kto za to oberwał? … ja. Tak, właśnie ja. Facet zaczął mnie oskarżać o to, że terminal nie działa. Kazał zawołać szefa. Przy szefie mówił, że rozumie, że to nie wina kasjerki… aż się zagotowałam, cały czas na mnie wrzeszczał, obwiniał mnie, a teraz wielce gada, że to nie moja wina! Darł mordę tak głośno, że reszta klientów uciekła do innej kasy. Denerwowałam się trochę, bo odkąd zaczęłam pracować, była to pierwsza akcja z mężczyzną. A sytuacja miała miejsce w drugim miesiącu mojej pracy. Starałam się nie pozwolić klientowi wejść na swoją głowę. Trochę się z nim kłóciłam. Nie pamiętam dokładnego przebiegu rozmowy. Było to dawno temu. Jednak z tego, co sobie przypominam, to pieklił się o to, że transakcję zapłaty uważał za zakończoną, pomimo tego, że terminal nie przyjął jego karty. Sądził, że może wyjść ze sklepu z pełnym wózkiem zakupów, tylko dlatego, że nie znalazł informacji o nie przyjmowaniu przez terminale kart płatniczych. Na koniec donośnie oznajmił, że on już więcej tutaj zakupów nie zrobi! Bynajmniej ja nie będę płakać z tego powodu. Klient czuł się oszukany, bo wprowadzamy ludzi w błąd - niby przyjmujemy karty kredytowe, a terminale ich nie czytają. – „Na byle jakiej stacji benzynowej Pipidówy można bez problemu płacić kartą, a u was nie!”
Klient czuł się oszukany, a ja jak się czułam? To już nikogo nie obchodzi. To był dopiero początek pracy w tym sklepie. Potrzebowałam czasu, żeby się przyzwyczaić i uodpornić na uwagi klientów. Z czasem już nie reagowałam na wrzaski i pretensje. W razie jakichś problemów kierowałam na kasę główną, bo większość tych problemów dotyczyła błędnych cen.
Czy któregoś klienta przeprosiłam? Chyba nigdy. Chyba, bo może tylko wtedy raczyłam to zrobić, gdy nabiłam jakiś towar podwójnie i nie zauważyłam pomyłki. Takich przypadków jednak było mało. Musiało być mało, bo nie przypominam sobie, abym przepraszała.
Z tym klientem, to była jedyna taka sytuacja. Wiele innych, które potem miały miejsce, było z udziałem zgryźliwych i zazdrosnych babsztyli. Najczęściej babsztyli, które utraciły już cały swój wdzięk i młodzieńczą witalność. Starały się przez to być nie tyle uszczypliwe, co pokazać, że tak naprawdę jestem nikim.
Na początku wszystko brałam do siebie, zamartwiając się przy tym. Później doszłam do wniosku, że zdecydowanie lepiej będzie, jeśli będę czerpać przyjemność z komentarzy. Nie było to łatwe i proste, ale z czasem się udało. Po pewnym czasie nawet udawałam, że nie słyszę, tego co mówią. Bo ileż radości można czerpać z głupoty? Oczywiście tylko na początku mej pracy miałam scysje z klientami. Im dłużej pracowałam, tym takich sytuacji było mniej. Za to zauważyłam, że częściej obrywało się nowym koleżankom. Te stare pracownice miały wtedy spokój.
Chciałabym się uwolnić od tego sklepu. Marzę o tym. Muszę jeszcze zaczekać, przynajmniej do tego momentu, w którym skończę studia. Bo mam czesne do zapłaty, jak się zwolnię, to nikt mi nie gwarantuje, że zaraz znajdę inną pracę. Nie mogę się doczekać obrony. Co prawda boję się jej, ale po obronie, jakby co, nie będę się martwić brakiem pracy.
Tu aż prosi się zadać pytanie: Dlaczego ja, czegokolwiek bym się nie podjęła, skazana jestem na klęskę, wewnętrzne frustrację, na psychiczny niepokój, na wieczny niedosyt i na niekończące się niezadowolenie? Byłam zła, po wyborze liceum ekonomicznego, bo nie lubiłam żadnej ekonomi, bankowości i takich tam innych przedmiotów ekonomicznych. Szlag mnie trafiał po błędnym dokonaniu wyboru ze studiami w Legnicy. Później zdecydowałam się na pedagogikę w Opolu… kolejne bagno… przecież w ogóle się nie nadaję na pedagoga. Całkowite dno z pracą w sklepie. Na dodatek w pracy jestem jedną z trzech studentek (Iwona, Kaśka i ja), reszta jest po zawodówkach, szkołach średnich, była też jedna osoba, która nie ukończyła nawet gimnazjum... Pamiętam, że kiedyś Pani Jola miała problem z wystawieniem dziewczyn na sobotnią zmianę, bo akurat cała nasza trójca miała zjazd na uczelni i nie było komu wyjść do pracy. Dokładnie to pamiętam, bo w tym swój udział miała Stara. Powiedziała, że któraś z nas ma zrezygnować z nauki! Śmiałam się jak głupia. Nie przepadałam za swoim kierunkiem, ale na pewno nie zrezygnowałabym z nauki tylko dlatego, że szefowa boi się, że jej pracownicy będą mieć lepsze od niej wykształcenie. To przecież nie był mój problem, że w sobotę nie było komu pracować. Mogła zatrudnić jeszcze kogoś, albo po prostu nie zatrudniać studentek.
Kocham swoje miasto. Jest ładne, kolorowe i nieduże. Takie idealne dla mnie. Jednak znalezienie tu pracy, dobrej pracy już nie mówię o wymarzonej, graniczy z cudem.
Mam mierną i marną wizję swej przyszłości. Jak mam się rozwijać artystycznie, bo intelektualnie już raczej się nie da? Jak ma skoncentrować się na tworzeniu? Czasami mam ochotę wziąć do ręki ołówek i coś narysować, ale nie potrafię. Godzinami siedzę nad pustą białą kartką i nie umiem pociągnąć ani jednej kreski. Cała wizja mojego projektu, rysunku pryska jak bańka mydlana, bo jestem coraz częściej wypruta i znużona psychicznie. Jestem na siebie zła. Czuje się beznadziejna! Denerwuje mnie, to że nic mi nie wychodzi. A mój goły manekin, w milczeniu czeka, aż go ubiorę w coś, co własnoręcznie uszyję, na podstawie własnego projektu.
***
Jakiś czas temu weszłam w interesy finansowe. Siedziałam sobie w pracy, jak prawie codziennie. Kasowałam pewnego faceta, na oko miał koło czterdziestki. Facet jakich wielu, choć ten był na swój sposób przystojny. Przypominał mi takiego młodego chłopca. Nie był i nie jest w moim typie, ale zwróciłam na niego uwagę, bo wyglądał sympatycznie. Tak dobrze i przyjacielsko patrzyło mu z oczu, że gdyby powiedział – chodź ze mną – to pewnie poszłabym za nim. Normalnie w życiu nie spotkałam jeszcze takiej osoby, za którą gdziekolwiek poszłabym. Gościu miał w sobie coś takiego, że od razu bezgranicznie mu zaufałam. Niepotrzebnie się na niego popatrzyłam podczas obsługiwania, szkoda że nie było za nim żadnego klienta. Może wtedy dałby mi spokój, a tak zaczął coś mówić o jakichś możliwościach awansu. Był tajemniczy, za nic nie chciał powiedzieć, cóż to za ofertę rozwoju miałby dla mnie. Chciał mój numer telefonu. Nie wiem dlaczego dałam mu. Żałowałam. Złamałam swoje zasady. Jeszcze nikomu nie podałam numeru telefonu. Sympatyczny mężczyzna był pierwszą osobą, która go dostała. Gdybym wtedy wiedziała, co mnie z nim czeka, to w życiu, tego bym nie zrobiła, ...a tak mu dobrze z oczu patrzyło. Czułam się bezpieczna i spokojna. To takie dziwne, niewyobrażalne uczucie, które nakazało dać mężczyźnie numer telefonu.
W dalszej części rozwinę temat z sympatycznym mężczyzną, bo składa się z kilku fragmentów. A w tej chwili ciężko jest mi się skupić na myśleniu, ponieważ już drugi dzień boli mnie ząb. Tylko łykam i łykam tabletki przeciwbólowe, a ząb nie przestaje boleć.
***
Byłam zła na siebie za ten numer telefonu. Gdy w ważniejszych sprawach był mi potrzebny, to go nie pamiętałam, a wtedy tak płynnie i szybciutko cyferki pojawiły się na karteczce. Nie ukrywając byłam strasznie ciekawa tych nowych finansowych horyzontów. Myślałam, że zaproponuje mi jakąś fajną pracę, w jakimś ciepłym miłym i przytulnym miejscu.
Może z trzy tygodnie później, zadzwonił mój telefon. To był ten facet, któremu podałam swój numer. Miał dla mnie ofertę. Umówiłam się z nim na spotkanie. Niecierpliwiłam się i nie mogłam się doczekać. Taka byłam ciekawa, co to za oferta. Snułam już plany, marzyłam o tym, co będę robić, w jaki sposób wydam zarobione pieniądze. Szybko zarobione pieniądze!
Potem było następne spotkanie, po nim jeszcze następne, a potem jeszcze kilka kolejnych.
Mężczyzna tak mnie bajerował, tak pięknie opowiadał o swojej pracy, że aż grzechem byłoby nie uwierzyć w to, co mówił, a jeszcze większym nie skorzystać z propozycji. Tak cudownie przedstawiał moją przyszłość, zachwalał jaką to fajną pracę mi oferuje z lekkimi i łatwymi pieniędzmi. Jak więc miałam nie przyjąć takiej oferty? Przecież wypełnienie umów o ubezpieczenia, czy rejestracja w OFE to nic trudnego. Gościu wielokrotnie podkreślał, że dzisiejszy rynek ma przeogromne zapotrzebowanie na OFE i dlatego mam szansę zaistnieć. Mydlił mi oczy. Strasznie mydlił. Dopiero później wyszło, że agentów, przedstawicieli OFE i doradców finansowych jest całe mnóstwo. Tyle nazw, a wszystko i tak tylko jednego dotyczy – finansów, inwestycji i OFE.
Dałam się nabrać na jego OFE i inwestycje. Nie było tak różowo, jak mówił. Najpierw namówił mnie na szkolenie, w którym absolutnie musiałam uczestniczyć. Naciągnął mnie na spore koszty. Musiałam zapłacić za nocleg w hotelu, który później okazał się noclegiem u Salezjanów. Nie pamiętam ile płaciłam za rzekomy hotel, może z dziewięćdziesiąt złotych. To był akurat najmniejszy koszt, jaki wtedy poniosłam. Nocleg oczywiście był z wyżywieniem, które w ogóle mi nie smakowało. (Na drugi dzień pobytu, obiadu w ogóle nie zjadłam, bo podano żurek, którego nie cierpię. Na śniadanie zaserwowano kiełbasę, a na samą myśl o niej robi mi się niedobrze.) Najwięcej zapłaciłam za wykłady, był to koszt około stu pięćdziesięciu złotych, za egzamin chyba sto sześć złotych. Oprócz tego, co najmniej siedemdziesiąt złotych poszło na załatwienie papierków o mojej niekaralności (w dwóch egzemplarzach), a do tego jeszcze z jakieś trzydzieści złotych na przejazd tam i z powrotem.
Na wykładach czułam się dziwnie. Miałam wrażenie, że znów znalazłam się w złym miejscu, tam gdzie nie powinnam być.
***
Dzisiejszy dzień będzie ciężki, nie powinnam liczyć na pocieszenie od klientów. Tak strasznie boli mnie ząb.
Albo już mam halucynacje i omamy słuchowe przez tego zęba, albo słyszałam kruka. Chyba kruka. Nie jestem dokładnie pewna, bo tych ptaków nie rozróżniam. Kruk a wrona, różnicy nie widzę! To jedyne ptaszyska, z którymi mam problem.
Krukanie sprawiło, że dziwnie się poczułam. Jakby lato miało się już kończyć. Zresztą już dzisiejszy powiew wiatru wśród drzew jest dziwny, taki jesienny. Gdy zamykam oczy mam wrażenie, że mamy już jesień, a dopiero zbliża się koniec lipca. Jesień w lipcu! Liście się złocą i opadają na chodniki. Teraz wszystko możliwe. Klimat tak bardzo się zmienia. Piękna ta lipcowa jesień. Drzewa mienią się różnymi kolorami brązu, żółci i czerwieni. Gdzieniegdzie widać jeszcze pozostałość po wiośnie w postaci rzucających się, w oczy zielonych liści drzew, podsycanych ostrym, jaskrawo złotym słońcem. Coś pięknego. Zastanawiającego, refleksyjnego i niepowtarzalnego.
***
Patrzę przez okno w swoim pokoju, widzę drzewa bujające się pod wpływem wiatru i cholernie tęsknię za morzem. Za szumem fal, za tamtym wiatrem, za słońcem. I zazdroszczę niewyobrażalnie tym wszystkim, którzy teraz wylegują się na plaży. Chciałabym mieć choć jedno życzenie. Tylko jedno. W tej chwili więcej mi nie trzeba. Pragnę się zrelaksować, odpocząć i wyciszyć, naładować wyczerpane baterie. Chcę w spokoju pomyśleć. Cały ten stan potrafię osiągnąć nad morzem. Jestem taka sfrustrowana. Chyba zaraz się rozpłaczę. … i jeszcze ten ząb. Czekam na wypłatę, jak na zbawienie. Wtedy uda mi się pójść do dentysty.
***
Wracając do nowych horyzontów finansowych – jestem wyszkolona na agenta ubezpieczeniowego w charakterze ubezpieczeń emerytalnych. I to czego mi brak, to klientów. Wiedziałam, że byłoby to za piękne, aby mogło być prawdziwe. Klientów mam sobie sama szukać w jakby się wydawało prosty sposób, poprzez umawianie się ze swoimi znajomymi. Już na samym początku powinnam wziąć pod uwagę to, że liczba moich znajomych jest zaskakująco ograniczona. Towarzystwo mam selektywnie dobrane. Reszta to tacy znajomi, z którymi nawet na cześć nie jestem. Znam, bo znam i już. Nie czuję wewnętrznej potrzeby spotykania się z takimi osobami, rozmawiania z nimi i przedstawiania im jakichkolwiek propozycji. To jest podstawowym błędem – agent musi rozmawiać. On ma się spotykać właśnie z takimi znajomymi, umawiać się poprzez znajomych z ich znajomymi. Taka zasada. Ma zawierać z nimi umowy i prosić o dalsze polecenia. Problem jest taki, że ludzi za bardzo nie interesuje to, co agent ma do przedstawienia. Ciężko mi wciskać ludziom kit, tym bardziej, że mój fundusz, który reprezentowałam rewelacyjny nie był. Zdarza mi się skłamać, ale nie potrafię lać wody i mydlić oczu. To nie dla mnie. Ludzie do zmiany funduszu nie są przekonani, nie wykazują zainteresowania odzyskaniem należnych składek od ZUS. Klienci twierdzą, że ich bajeruję. Sami sprawdzają w Internecie, nie wiem co ... bo przecież ja jestem specjalistą w tej dziedzinie. Bardziej są zainteresowani tym, ile ja będę z tego mieć. Pewnie z tego powodu, że mogę coś na nich zarobić, nie chcą w to wejść. ...bo, po co mam mieć z tego zysk?
Facet chciał, żebym zmieniła swój fundusz na ten, który reprezentuję. Stwierdził, że łatwiej mi będzie prezentować produkt, jeśli będę go znać i mieć. Nie zmieniłam i nie żałuję swojej decyzji. Coś mi się zdawało, że tylko straciłabym na tym. Prezentowany przeze mnie fundusz emerytalny w rankingach Internetowych pod wieloma względami był gorszy od mojego, wybranego przy podjęciu pierwszej pracy. Dlatego też podchodziłam do tego niechętnie. Nie miałam przekonania do prezentowanej przez siebie marki i nigdy nie podobały mi się jej reklamy w telewizji.
27 november 2024
0023absynt
27 november 2024
0022absynt
27 november 2024
Jedno pióro jest ptakiemEva T.
27 november 2024
Mgła ustępujeJaga
27 november 2024
Camouflage.Eva T.
26 november 2024
2611wiesiek
26 november 2024
0021absynt
26 november 2024
Gdy rozkołysze wiatrJaga
25 november 2024
AfrykankaTeresa Tomys
25 november 2024
0019absynt