4 november 2010

Walka z wiatrakami

 
Walka z wiatrakami
B a j k a  d l a  d o r o s ł y c h
 
 
I żyli długo i szczęśliwie...
 
Zakończyłem opowieść w najbardziej znany i najbardziej trywialny z możliwych sposobów. W sposób, jaki dzieci uwielbiały. Mając w myślach wysnuty kiedyś pogląd, że znane i sprawdzone rozwiązania są dobre, dlatego że są znane. Ale to było odniesienie dobre tylko względem dorosłych. Dzieciakom po prostu było wszystko jedno. Ich chłonne umysły nie przesiąkły jeszcze jakimikolwiek społecznymi dogmatami. Choć z biegiem czasu na pewno utworzy się w ich umyśle schemat "właściwego" życia i postępowania. A wtedy bajki kończące się słowami "i żyli długo i szczęśliwie" przestaną im wystarczać.
Dlatego je lubiłem.
Bajki, nie dzieci.
 
W bajkach zawsze, w najwyższej komnacie, najwyższej wierzy, czekała piękna i mądra księżniczka o złotym sercu. Dorosły powiedziałby, że ten interes się po rostu opłaca. Dzieciaki widziały w tym piękno, którego próżno szukać było w ich dorosłych alternatywach. Lecz dopiero te alternatywy zdawały sobie sprawę, jak ważną sprawą było dzieciństwo. Przeszłość jednak pozostawała niezmienna, wpływając w dość znaczny sposób na kształtowanie się zmiennej i niepewnej przyszłości. Były to więc daremne żale i próżne tęsknoty, wypłukiwane z organizmu za pomocą wszelkich środków, poprawiających nasze samopoczucie. Tak legalnych, mniej legalnych i nielegalnych.
 
Bardzo lubiłem bajki. W bajkach jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać ze złym zakończeniem - sami przyznajcie. Tam najpodlejszy z podłych i najbardziej występny z występnych łotr, ma w sercu choć jedną iskrę dobroci, która w momencie próby czyni go człowiekiem.
Bo w bajkach, zło nie ma ludzkich kształtów...
Ma wykręcone rogi, wyrastające z pstrokatego, obmierzłego łba. Wężowy język, sterczący z ociekającego jadem pyska, ogon i pazury. Zgrzytliwy, wredny głos i owrzodzone, zaropiałe cielsko, z którego brud odłazi płatami.
Cokolwiek jest ludzkie, nie może być tak do końca, do szczętu i do szpiku kości przesiąknięte złem.
To bardzo ciekawa reguła, która w świecie dorosłych staje się wyjątkiem.
 
W świecie dorosłych walka z wiatrakami nie ma żadnego sensu. Odwrotnie, aniżeli w świecie należącym do dzieci. W świecie dorosłych, za walkę z wiatrakami dostaje się mandaty, pod zarzutem zakłócania spokoju. A - nie daj Bóg - jeśli zadamy cios! To oskarżą nas o zniszczenie mienia państwowego. W dziecięcym świecie, nawet, jeżeli z wiatrakami wygrać niepodobna, to za odwagę i chęci na pewno zostaniemy wynagrodzeni.
 
Świat dorosłych obfituje w treści o wiele bardziej prozaiczne. Tutaj dobre chęci nie wystarczają, nawet wsparte o kark możliwości. Zanim więc wyruszymy powalać wiatraki, należało by się zastanowić, czy to przedsięwzięcie nie przyniesie nam czasem więcej szkody, niż pożytku. Odpowiedź będzie zależna od systemu wartości, w jakim funkcjonujemy. Tak uważają dorośli.
Dzieciom wystarcza często sama podróż, podczas gdy dorosłym często nie wystarczają nawet laury - jeżeli już takowe zbiorą.
A niekiedy - zdarza się nader często - światełko na końcu tunelu, okazuje się do nas zbliżać z każdą chwilą. Zbyt późno pojmujemy, iż jest to pociąg towarowy, wiozący wszystkie nasze zmartwienia i troski, dawno temu upchnięte gdzieś w głębi naszej podświadomości - zazwyczaj byle jak. Wiozący je do fabryki... surowców wtórnych. Skąd wyjdą całkowicie nowe, świeże i bez konserwantów, kolejne legiony problemów.
I podróż okazuje się nie być warta naszych marzeń...
 
W świecie dorosłych, trwoniąc resztki sił, których i tak nam zawsze brakuje, ruszamy ochoczo. Na rozklekotanej szkapie, która w decydującej chwili okazuje się być zaledwie koniem na biegunach. Rozkoszując się wiatrem we włosach i muchami w zębach, aby odnaleźć zagubione w pomrokach dziejów szczęście i odzyskać utraconą niegdyś radość życia. Przypominającego teraz pchli cyrk i targ w jednym. Niepomni ostrzeżeń i złośliwości losu, oraz obelżywych gestów, słanych nam serdecznie przez zmierzające w przeciwną stronę, dorosłe alternatywy innych użytkowników życia. Brniemy przez koleiny i doły, wykopane przez tych, co mieli szpadel. I albo nie wiedzieli, jak się nim posługiwać, albo też wiedzieli aż za dobrze. Kluczmy pomiędzy wnykami, rozstawionymi przez zgorzkniałe wersje dorosłych alternatyw, których jedyną radością w życiu stało się przysparzanie cierpień i problemów tym, którzy jeszcze w tym procederze radości nie znajdują.
Nie zwracając uwagi na wiatr, śnieg, deszcz, upał, zakazy postoju, ulice jednokierunkowe, roboty drogowe, płatne autostrady, niedokończone obwodnice, patrole znudzonych stróżów prawa, którzy to owe prawo z lubością łamią, aby poczuć się potrzebnymi choćby samym sobie. I krając za to nas, abyśmy poczuli się zbędni komukolwiek, mkniemy dalej przed siebie.
Niezrażeni wciąż rosnącymi cenami wszelkich produktów pierwszej potrzeby, jak i jakichkolwiek innych potrzeb, brakiem publicznych toalet, skandalami religijnymi, politycznymi, społecznymi, i jakimikolwiek innymi ograniczeniami obyczajowymi. Czy też hordami obcych istot, o kaprawych oczkach, kwadratowych głowach i fizjonomii niezwykle przypominającej literę "T", mających w głębokim poważaniu wszelkie powyższe aspekty. A wyrażających to poprzez odbieranie zdrowia, życia, godności i majątku wszelkim formom życia, wykazującym choćby szczątkowe oznaki inteligencji i zasad moralnych. Napawamy się bogactwem otaczającego nas świata. Doceniając wszelkiego rodzaju niuanse i związane z nimi konwenanse.
Wciąż będąc pewnym słuszności swoich racji i przekonań, gnamy, ile tchu w piersiach i tętna w młodym (choćby metaforycznie) sercu.
Nie przejmując się zupełnie fanatycznymi obłudnikami i przeżartymi rozkładem, zblazowanymi hipokrytami, egoistycznymi dobroczyńcami, chwalącymi się swoimi i - w przeważającej części - cudzymi dokonaniami. Łotrami o opinii pobożnych choleryków i znerwicowanymi, popadłymi w depresję uczciwymi ludźmi, zmuszonych przez wymienionych powyżej zagorzałych, Bogobojnych i maniakalnie zwyrodniałych wyznawców zasady "Vae Victis", do praktykowania nieuczciwego trybu życia...
Koniec końców! Docieramy do celu naszej podróży. Który okazuje się być taką samą (lub gorszą) meliną, z której żeśmy wyruszyli.
 
Dumni, bladzi i pewni siebie, ruszamy szparkim krokiem ku drzwiom najwyższej wieży, z zamiarem jak najszybszego dostania się do najwyższej komnaty. Drzwi okazują się być zamknięte na głucho, a domofon nie działa.
Niezrażeni, wobec takiego stanu rzeczy, wchodzimy do środka razem z drzwiami, starodawnym zwyczajem "gość w dom...", i napotykamy czynny opór, mający postać z grubsza humanoidalną. O formie kolistej, mającej podstawę kwadratu. Który to opór, niezwykle precyzyjnie, niezwykle dobitnie i niezwykle rzeczowo wyjaśnia nam, iż nie jesteśmy tu mile widziani, ciskając w nas precyzyjnie i starannie dobraną strukturą werbalnego komunikatu, potwierdzającą słuszność teorii chaosu. Komunikatu, z którego jesteśmy w stanie zrozumieć jedynie "wypierdalaj, frajerze, bo ci jebnem".
Nie chcąc popełniać grzechu na bliźnim, oferujemy mu zatem alternatywne rozwiązanie, w postaci wszystkiego, co posiadamy przy sobie, a co da się sprzedać w najbliższym lombardzie. Aby uzyskane w ten sposób fundusze mógł przeznaczyć na środki odwodowe, które to odwiodły by go od zamiaru zastosowania innego rodzaju środków, względem naszej osoby.
 
Co raczej wątpliwe, iż ten błyskotliwy plan się powiedzie. Przechodzimy więc do następnego etapu tej histerii... historii, aczkolwiek nieco histerycznej, biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację, próby spełnienia marzeń.
 
Tak więc, pokonując niezliczoną ilość rozlatujących się stopni, trzymając się rozklekotanej poręczy, w grożącej zawalaniem (i czym popadnie) wieży. Stajemy oto przed kolejnymi drzwiami. Przy próbie otwarcia ich, wpadają one do środka zatęchłego wnętrza, najwyższej komnaty, w najwyższej, grożącej zawalaniem konstrukcji, szumnie nazwaną (podczas chwilowego napadu optymizmu paranoidalnego) wieżą.
I słyszymy już od progu, słowa zachęty, obligujące nas do kontynuowania działań, powziętych na poczet radości: "Czego, kurwa?"
Wniebowzięci tym wybitnie dobitnym preludium, wypowiedzianym, jakby ktoś krzesał iskry, stalowym prętem szorując o beton, przedstawiam swoją skromną osobę, nieznajomej nam postaci. Oczekując na wyrazy wdzięczności, za uwolnienie z tej czeluści, przepełnieni euforią, wsłuchujemy się w dalszy ciąg niezwykle ciepłego powitania (Ja pierdolę, trochę kultury, kurwa mać, puka się!), ze strony naszej oblubienicy.
Objęci entuzjazmem, całkowicie bagatelizujemy fakt, iż nasza wybranka okazuje się być cokolwiek... nietuzinkowa.
Od pierwszego spojrzenia kochamy jej krzywe usta i uzębienie, którego w większej części brakuje, żółtą skórę, podpuchnięte oczy, kępki włosów (tych wyrwanych także), przetłuszczonych i pomiętych, utrzymujących się na jej głowie jedynie dzięki pękom skrystalizowanej dawno, nie dającej się zidentyfikować substancji. Uwielbiamy jej obciągniętą skórą strukturę kostną, groteskowo wykrzywione nogi, dwie, niewykształcone półkule, sterczące z pleców, świadczące o oryginalności i zamiłowaniu do pretensjonalności stwórcy tego dzieła. Pachnący sfermentowanymi produktami pochodzenia zwierzęco-roślinno-ludzkiego oddech i niebagatelny styl bycia.
Nie mniejszą sympatią darząc także jej matkę, z którą mieszka, będącą wiernym pierwowzorem ekspozycji, odniesienia do naszego obiektu westchnień.
 
Ochoczo przystając na wszystkie warunki, żądania, nakazy, zakazy, zasady i ustalenia nadobnych panien, ubolewamy nad swoją marnością, która nie pozwala nam pojąć niebagatelnego znaczenia tego, o czym się ani nam, ani filozofom nie śniło.
 
Dumnie znosząc obelgi i zbierając cięgi od chamowatej i rozkapryszonej, głupiej, upośledzonej intelektualnie i wyjałowionej emocjonalnie, nudnej, tandetnej, banalnej, wrednej, obmierzłej, paskudnej, obślizgłej, obrzydliwej, chorej na ciele i umyśle, niedowartościowanej społecznie suki (w żaden sposób jej nie uwłaczając), staramy się oddać należną jej cześć i chwałę. Z którego to postępowania jest wiecznie niezadowolona, na równi ze swoją matką.
Gdy wypruwając sobie żyły, flaki i wszystkie możliwe i niemożliwe do wyprucia organy wewnętrzne, staramy się przychylić jej nieba, taplając się w błocie, tarzając w smole, pływając w szambie i wijąc w popiele. Plując sobie w brodę, że jesteśmy zbyt żałośni, aby wartym być i zasługiwać na obraz tak doskonałej wartości, jaki przedstawia swoją osobą nasza wybranka.
 
Ze stoicką cierpliwością i samarytańskim poświęceniem, Hiobowską wytrwałością, oraz niezliczoną ilością innych odniesień do bezgranicznej głupoty, odmawiając sobie wszystkiego, co niezbędne i zbędne do życia. Byle nie zabrakło ani jej, ani jej matce, tego czego potrzebują i nie potrzebują, płacimy tym co mamy i czego nie mamy, co jest absolutnie nieproporcjonalne i współmierne, do włożonego w to przedsięwzięcie nakładu sił i pracy, chęci i możliwości. Jesteśmy całkowicie zadowoleni, kontent, szczęśliwi i uradowani, rzeczywistością wykreowaną przez nasz niefrasobliwy umysł. Uszeregowany zestawem iluzji, poprzez potrzebę bycia przydatnym i potrzebnym, najbanalniejszemu nawet stwierdzeniu, dotyczącemu zagadnienia, iż jesteśmy niepowtarzalni, przez co niezbędni.
Tym samym będąc niezastąpionymi - w każdym aspekcie, odnoszącym się do tego zagadnienia.
 
Rychło stając się głównym bohaterem opowieści pod tytułem "W poszukiwaniu zaginionych zębów", do której scenariusz - na bieżąco - piszą dobijający się co i rusz do drzwi, wierzyciele maści wszelakiej. W niedługim czasie także biorąc udział w sequelu, pod tytułem "Zęby, których nie było". Zbijając na tym kupę kasy i cały majątek, nadal czując niedosyt, doprowadzając Cię w końcu do ostateczności. Skutkującej uchyleniem się od życia, w sposób nad wyraz jednoznaczny i niepodważalny. Z tym samym, psychopatycznym uśmiechem ćwoka, z jakim wyruszyłeś w podróż, która doprowadziła Cię do tego punktu.
 
I żyli długo i szczęśliwie...
 
Wszyscy, oprócz tego, kto to napisał i kim był. Oraz! Czymkolwiek zaburzył swoją percepcję, nim te właśnie słowa napisał, a co mu na to pozwoliło.
Aż nie oskarżyli go o plagiat, demoralizowanie społeczeństwa, nawoływanie do buntu przeciwko ówczesnemu systemowi społecznemu i obalenia miłościwie nam panującego rządu, i zbiorowej histerii. Posiadanie i rozprowadzanie nielegalnych substancji, działanie na szkodę i na pohybel moralności, oraz wszelkim związkom zawodowym, reprezentującym kulturę wyższą wszelkiego rodzaju, w sali obrad - podczas obrad, jak i poza nimi. Oraz całej gamy licznych i nie mniej barwnych zarzutów, związanych, jak i nie związanych z przedmiotem sprawy.
 
Zaprawdę, gorzka to opowieść. Ale za prawdę kobiety sobie nie kupisz.
 
Zastanawiające jest tylko to, iż to właśnie dorośli wymyślają bajki dla dzieci.
Ciekawe, czy skłania ich ku temu tęsknota, za dawno minionym bezpowrotnie czasem. Czy też starannie dobrana ironia, wtarta w gorycz tego, kim jesteśmy. A kim chcielibyśmy być...
 
Wniosek z tego jest jeden. O wiele bardziej opłaca się konstruować wiatraki (lub przynajmniej wykupić pakiet akcji w firmie, zajmującej się tym procederem), aniżeli z nimi walczyć.
 
 
 
 
Damian "Grimdog" Zalewa
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie w całości, lub części
wykorzystywanie do celów komercyjnych i niekomercyjnych
bez zgody autora - zabronione.
Darkend@interia.pl


number of comments: 2 | rating: 3 |  more 

Edmund Muscar Czynszak,  

Podoba mi się przedstawiony teks jest bardzo dobry.

report |

Grimdog,  

Osobiście uważam, żę kilka rzeczy możnaby poprawić (błędow ortograficznych nie liczę). Jednak fakt, pomysł i wykonanie, na pewno bardzo dobre. Choć myślę, że jednak braki w wykształceniu humanistycznym odbijają się w poźniejszej części opowiadania na słownictwie i jego brakach.

report |



other prose: Walka z wiatrakami,

Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






wybierz wersję Polską

choose the English version

Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1