1 july 2012

Rehab

Rehab
1
Drewniane żaluzje pokryte kurzem przepuszczały rozproszone słoneczne promienie, chłodne jesienne życie co skrzy się na przeróżnych zbytecznych przedmiotach. W pokoju po którym szalało niezdecydowane światło panował bałagan. Bałagan który cechował jednak jakiś ukryty porządek. Dom w którym mieszkam z innymi lokatorami, stał przy West Road, ślepej zapomnianej uliczce. Główne wyjście z domu prowadziło wprost na ruchliwą hałaśliwą ulicę po której przetaczały się przez całą dobę samochody. Była to głównych arteria miasta, która łączyła południe z północnymi dzielnicami. Kiedy wprowadziłem się, a było to jakieś trzy lata temu. Nie wierzyłem że uda mi się tu kiedykolwiek zasnąć. Bo też tak było na początku. Próbowałem różnych metod od banalnego liczenia baranów, skatowania się w pracy aby po przyjściu paść na łóżko z wyczerpania, upicia kilkoma butelkami wina. Poza tym oprócz hałasów z ulicy już pierwszej nocy ujawniły się również inne z których nie zdawałem sobie sprawy. Lokator piętro wyżej czy też lokatorzy ba czasami musiała być ich cała gromada, właśnie kiedy kładłem się spać urządzali dzikie gonitwy, przestawiali meble. Nie mówiąc już o chodzeniu w szpilkach, warczącej przez całą noc pralce czy namiętnych odgłosach kończących się przeraźliwym kilkuminutowym wyciem do księżyca. Z czasem jednak odgłosy te stały się tak powszechne że nie zważałem na nie i zasypiałem kamiennym snem. Otoczony bałaganem i zgiełkiem życia. I czasami zdaje mi się że śpię do tej pory. Wszystko wiruje wokoło w ciepłym świetle nocnej lampki, zderza z ćmami które wirują w przeciwną stronę. A delikatny puszek unosi się w powietrzu co jak magiczny proszek czaruje wszechobecny chłód. Czujemy ciepło na twarzy, nasze policzki czerwienią się od emocji. A wszystko dzieje się tak nagle i gwałtownie że nie mamy nawet czasu pomyśleć co się stało lub mogło się stać. W jaki sposób życie nasze okazało się naprawdę tylko naszym życiem i to na skalę tylko nam wyobrażalną bo też jaka inna powinna nas interesować. Sen chyba mnie przebudził ale nie w sensie ostrej pobudki, wyrwania z letargu. To był raczej delikatny rejs na te obszary nad którymi straciliśmy kontrolę. Może nawet straciliśmy kawałek siebie. Siebie które jest głęboko przekonane że już nie odnajdzie nigdy tego co utraciło. Tej cząstki która jest nam wbrew wszystkiemu jednak potrzebna do tego życia. I tam się obudziłem, w samym środku tego bałaganu tych hałasów, niemych cieni, ulicznych zmagań. W samym środku siebie samego. I paradoksalnie mogłem wówczas naprawdę zasnąć i prawdziwie śnić. Z głośników subtelnie leciało „Serial thrilla” Prodigy, co za święto. Sztuczne ognie i orgia, później ogniki w „Guns of Brixton” w wykonaniu „Nouvelle Vague” nie miałem już siły, uległem. Ale i tak żyłem dalej. Nieśmiertelny jakiś czy co.
 
2
Przy głównej ulicy tuż przy wejściu do domu w którym mieszkam zatrzymał się autobus. Na przystanku kilka osób pospiesznie weszło do jego wnętrza, kilka pospiesznie z niego wyszło. Wiatr szalał, porywał porozrzucane liście, których nie nadążał zbierać człowiek w seledynowej kamizelce przypisany do tej czynności w tym rejonie. Liście szeleściły miały tendencję do głupich zachowań i nieszczególnie wybrednych żartów. To znienacka dawały ci w twarz z całym impetem, to wlatywały filuternie pod spódnice roześmianych kobiet. Autobus ruszył powoli, zatrąbił na parę która wtulona w siebie niebezpiecznie zbliżyła się do krawężnika. Włączył do ruchu i już po chwili znikł za żółtymi liśćmi jakie jeszcze pozostały na rozłożystym kasztanie. Pewnie za kilka dni widok się rozszerzy i będzie można zobaczyć zakręt gdzie skręca autobus. Ludzi którzy dochodzą do skrzyżowania i zastanawiają jaką przyjąć opcję dalszej podróży. Czy iść prosto w kierunku metra, czy też skręcić w prawo na pobliski przystanek i po dwóch przystankach znaleźć się w handlowej części dzielnicy, a może pójść w lewo do pobliskiego supermarketu. Na razie widać tylko to że znikają za żółtym szelestem i nie można rozstrzygnąć gdzie dalej podążają. Czasami rano kiedy mgła otuli wszystko co da się okryć. Widok staje się jeszcze bardziej karykaturalny. Dobrze znane to tylko teraz nieokreślone kształty majaczące bardziej w naszej głowie. Na pewno ten cylindryczny kształt po drugiej stronie ulicy, to czerwona skrzynka na listy, pod którą gdzieś koło piątej podjedzie pracownik poczty i ją opróżni. Zapali zmiętego papierosa, pogada ze starszym panem który zawsze wychodzi ze swego niskiego domku i go zagaduje. Czasami piją herbatę w białych porcelitowych kubkach, kiwając głowami jak marionetki. Kobieta z małym dzieciakiem w wózku poderwie swym impetem stertę liści do góry, zniknie w ich kolorowym deszczu w niezwykły sposób ale jakże naturalny. Zostawiając niewidzialny obraz w nienaruszonym stanie.
 
 
 
3
Wąska ulica ale i na niej przewężenie. Trzy metalowe słupki po prawej stronie i taka sama ilość po lewej. Przy nich podświetlany znak zakazu wjazdu dla samochodów i motocykli pod nim mała tabliczka z czarnym napisem „Except cycles”. Na asfalcie żółte krzyżyki i biały napis „Keep clear emergency access only”. Po bokach w określonych rejonach parkują samochody. Po chodniku przesuwa się rzeka liści pchana przez wiatr. Liście odbijają się od otynkowanego szarego murka z ceglanymi nagimi zwieńczeniami. I walcząc z chwastami pod nim rosnącymi zatrzymywały się w kratce ściekowej. Chuda kobieta w czarnym płaszczu o kilka numerów za dużym w przygarbionej pozie jakby tańczyła w przerwach między podmuchami wiatru. Jej mały biały piesek ujadał donośnie, strzygąc niewidzialnymi uszami. Wiatr szarpał cyklistę na czerwonym rowerze, który jechał zygzakiem jak pijany. Zielona kurtka którą miał na sobie nadymała się jak balon, że wyglądał na faceta z porządną nadwagą. Ale gdy tylko wyrwał się z objęć uliczki i wyskoczył na w miarę spokojną strefę. Wyglądał jak sflaczały i wymięty manekin. Wiewiórka która w pobliżu pałaszowała żołędzie patrzyła na niego obłędnym wzrokiem. Strzelała ogonem to w prawo to w lewo miętosząc w łapkach żołędzia. Dopiero foliowa reklamówka wyrwała ją z oszołomienia. Podkuliła się w sobie i zwinnie wskoczyła między gałęzie drzewa. Chłopiec w mundurku szkolnym odpychając się nogą, powoli jechał na hulajnodze. Ruda czupryna koloru liści sprawiała że nie można było rozpoznać przez chwilę co jest co. Dopiero kiedy założył szkolna czapkę część liści znikła ale czy na pewno. Czy na pewno wszystkie wypadły z jego włosów.
 
4
-Czemu nie śpisz-
-Nie wiem-
-Czy słyszysz ciche skrobanie-
-Coś, może-
-Ciiiii-
-Ale to chyba z ulicy-
-Czy żaluzje-
-Ciiiiiii-
-Nie to łóżko-
-Tam coś skrobie, mówię ci-
-Co mysz, szczur, chomik-
-O znowu-
-Dobra zapalam światło-
-I co, nic-
-Przestało skrobać-
-Tu coś łazi mówię ci-
-Te małe bobki na kuchence w kuchni-
-Ciiii-
-Nic nie słyszę-
-No nie wiem-
-Już nie zasnę-
-Ciiiii-
 
5
Mały regalik wciśnięty we wnękę. Uginał się pod ciężarem rzeczy w nim umieszczonych. Pokaźna warstwa kurzu też przyczyniła się do tego jak wyglądał. Był stary samotny i czasami nocami szlochał wtulając się w czerwoną ścianę. Z boku zwisał szlafrok koloru buraczkowego. Jak złowroga postać co stoi na straży. Na najwyższej górnej półce stoją zdjęci w ozdobnych ramkach. Kolorowe i monochromatyczne portrety osób bliskich, kochanych. Za nimi gliniany obskurny blady krasnal. Niżej płyty cd, torba z aparatem fotograficznym, filtry i bibułki do skręcania papierosów. Pod tym wszystkim książki kilka tytułów, które trzeba oddać niedługo do biblioteki. Małe lustro wpatrzone w brzegi książek. Atlas uk, jakieś gazety i zapisane luźne kartki. Jeszcze niżej pomarańcze, w plastikowym pudełeczku kilka obeschłych delicji. Obok kubek termiczny, ketchup, musztarda, solniczka i soczek cytrynowy. Czym niżej tym większy rozgardiasz. Pusty słoik, szczotka do włosów, papier toaletowy, podpaski, dezodoranty, damskie kosmetyczki, mydło, suszarka do włosów, lokówka, chusteczki higieniczne. Podłoga pełna naszych włosów, okruszków jedzenia, śladów odciśniętych na mokrym parkiecie, butów, bosych stóp. Regalik chwiał się to w lewo to w prawo. Deski pleców rozeschły się tworząc pokaźne szczeliny, które biegły od góry do dołu. Czasami miało się wrażenie że za moment cała ta krucha konstrukcja rozleci się, rozleje po pokoju, docierając do każdego odległego zakątka. Ale tak się nie działo. Regalik stał nadal. Nadal przyjmował zbyteczne przedmioty, słuchał rozmów, oglądał scenki z życia. Czasami może coś mówił albo skrobał półeczkami o ścianę.
 
6
Usiadłem na ławce. Zimny wiatr otulał szczelnie drzewa. Miałem przed sobą szeroki widok na park. Tyle że nie był to typowy park z kępami krzaków, gęstymi chaszczami nie do pokonania, nie było klombów z roślinkami. Nic takiego nie istniało w tym parku. To była raczej jego parodia. Możliwe że kiedyś była tam łąka bo ogrom trawnika dobrze skoszonego był porównywalny z ty jaki jest na polach golfowych. Później ktoś wpadł na pomysł żeby przeprowadzić przez te pustkowia alejki, ktoś inny żeby wzdłuż nich posadzić jakieś drzewa i postawić kilka ławek. W końcu ktoś nazwał to parkiem i tak zostało do tej pory i do tej pory wszystko wygląda tak samo jak zostało nazwane, może tylko drzewa trochę podrosły i powstały ścieżki rowerowe. No i miały mnie teraz co siedzi na jednej z ławek. Tak byłem może jakimś zbytecznym niczym tutaj ale przynajmniej starałem się straszyć stado gołębi które wydziobywało nasiona nowo wysianej trawy na czarnym placku ziemi jej pozbawionym. Starałem się ale to i tak nic nie dawało nie wiem czemu może z powodu mało strasznego wyglądu, a może zbyt miękkiego worka wewnątrz, gdzieś pod kurtką, który co jakiś czas jeszcze dawał oznaki życia. Gołębie łaziły kiwały na boki jak pijani marynarze po długiej nieobecności w porcie. W ich dziwnych pawich oczkach odbijała się zieleń, zieleń dzikich skalnych przodków. Odległe lądy i strome urwiska, czasami sosnowe lasy które pachną żywicą i porostami. Pachniały domem. Tym wysoko umieszczonym w konarach czy prawie w chmurach przybytkiem którego się pozbawiły. Stado sierpówek czy też synogarlic człapało wte i wewte. Ja obracałem głowę to w lewo to w prawo i patrzyłem. Alejką przy której siedziałem przeszła pani pchając wózek z dzieciakiem umorusanym przez czekoladę. Uśmiechał się radośnie pokazując w stronę tego co działo się gdzieś tam gdzie pokazywał palcem. Bezczelny mały gówniarz miał wszystko w zasięgu wzroku i w tym wzroku. Jak taki mały maharadża który nie zdaje sobie sprawy że nim jest. A mimo wszystko świat robi delikatny ukłon w jego stronę pełen szacunku i pogardy że sam nim nie jest. Kobieta miała szerokie szarawary zielonego koloru. Ta zieleń zmieniała barwę zależnie jak układały się silne mięśnie uwięzione pod materiałem. A materiał był zwiewny i delikatny, posiadał lekką strukturę ledwo co widoczną dla patrzącego. I nim się człowiek im lepiej przyglądał tym bardziej miał wrażeni że jest z nim coś nie tak. Bo zielenie wirowały w szalonym tańcu swych odcieni, mamiły delikatnym uśmiechem haftów. Cekiny lśniły przy każdym delikatnym podmuchu wiatru, a może były tym powiewem. Ułudnym oddechem jakiego nie można nie przegapić jeżeli się przez moment zapomni o tym o czym należy zapomnieć aby odkryć całą ułudę i zakłamanie tego patrzenia. Wzrok stawał się głupim i mało znaczącym narzędziem do postrzegania czegokolwiek. Kobieta szła jak to kobieta o azjatyckich rysach, rysach bliskich ideałowi. Wzorzec szedł ale przecież i tak musi posiadać wady. I tak było bo ona była żywa. Żywa jak zielona trawa wokoło. Po której drepczą gołębie i szukają żarcia między tymi źdźbłami trawy. Po chwili stado jednak się poderwało i przelatując kilka metrów dalej wróciło do tego czym było zajęte chwilę przed chwilą. Szły między jej zwiewne szaty mieszały z jej uśmiechem, paskudziły na zieleń, która po chwili stawała się szmaragdowym jeziorkiem w które masz chęć wskoczyć. Ale to trwa tylko prze chwilę. Nagle wszystko znika. Jest tylko postawna Ona z jej wózkiem, mały chłopiec i ja które uważa się za siebie, za tego co siedzi na ławce i niczego nie rozumie. Jak zawsze zresztą. Królowa zmarła. Wiatr przeleciał po alejce zaszumiał zeschłymi liści, rąbkami kurtki, zielonym materiałem spodni w cekiny, skrzywionymi ustami. Oplótł koła wózka, sycząc między metalowymi szprychami kółek. Znikł. Był taki bezlitośnie prawdziwy. Zapaliłem ostatniego papierosa jaki mi został. Azjatka odfrunęła. Przestrzeń cofnęła się całkowicie i wróciła. Bardziej zaborcza ale i niema. Już nie szeptała, użalając się i poniżając. Dym z papierosa gdzieś tam wirował, gdzieś tam się unicestwiał jak dym. Miało się uczucie. Ale czemu miało. A czemu nie miałem. Przecież byłem tu sam. Sam w sobie. Sam w sobie miałem uczucie że sam się oszukuję, gram w jakieś nieokreślone gierki, które niczego nie zmienią, niczego nie poprawią. Ale też czemu te przestrzenie miały by to robić. Przecież są takie niewinne i bezbronne. Bezinteresowne suki które zwęszą każdą okazję aby cię pogrążyć już na amen. Jak to robią. W jaki sposób wyczuwają kiedy jesteś najsłabszy i najbardziej podatny na niewidzialne ciosy. Ich inteligentne razy, ciche ukłucia są zadawane w taki sposób że osoby wśród których się poruszasz nawet nie zdają sobie sprawy w jakim szaleńczym bólu żyjesz. I jaki żal przez to odczuwasz, a wszystko wokoło milczy jak grób. I wyczuwasz poniżenie w ich oczach, lekki chochlikowy uśmiech pogardy na ustach, zamykają ci powieki kładąc srebrne na nich obole. Lecz one niczym tkackie wyczyny pająków unoszą się w powietrzu kończąc lato już na dobre. Kończąc każde lato, dzień, życie.
W oddali widać było autobusy które jakby podpalały schnące liście. Ich czerwień to pojawiała się to nikła, znikła. Znikała to pojawiała się. Jak ostrzeżenie, głośny krzyk jadę i uważaj kiedy nadjeżdżam, kiedy jestem jeszcze zaspany z rana. Ale nawet w południe uważaj i pilnuj się. Bo jestem ogromnym żywiołem z którym kiedy się zetkniesz na pewno sobie nie poradzisz. Na przystanka nie było nikogo więc autobusy pędziły szybko, wprawiały w dobry nastrój ale i melancholię. Miałem chęć na jakieś nie wiem rzucanie piłki tenisowej labradorowi. Który akurat obtarł się o moje nogi, merdał ogonem i lekko ślinił. W jego oczach, to takie infantylne nie było cienia psa. A czy w moich było cokolwiek. Czy tylko lekkie znużenie. Szept krążący od zawsze kiedy się człowiek pochyli nad czymkolwiek uczciwie. To dziwne uczucie wstydu kiedy słyszy się słowa. I chociaż wypowiadane są przez ludzi, szum wiatru o wiele mniej przeraża. Jest subtelny w swej grozie, nie ma w nim przez to grozy tylko czyste rozpostarte konary które tylko nimi są i nie pretendują do miana wyroczni. Zabijają tylko dlatego że tak się zdarza a nie dlatego że chcą kogoś życia pozbawić.
Maks Wieczorek




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1