2 june 2011

Wenus

Obudził się, kiedy jeszcze było ciemno. Wstawanie o czwartej nad ranem nie stanowiło problemu. Robił to mechanicznie, tak jak większość rzeczy w swoim życiu. Wstał i depcząc po brudnych, porozrzucanych ubraniach poszedł do łazienki.

Spojrzał w lusterko bez zainteresowania. Jaskrawe światło zakurzonej, nagiej żarówki nadawało jego twarzy żółty, niezdrowy odcień. Włosy od kilku lat niepodcinane, zakrywały mu twarz i kark. Były matowe i tłuste z brudu. Nie obchodziło go to. Zamoczył twarz w zimnej, cuchnącej chlorem wodzie. Orzeźwienie przyszło od razu, ale ciemne sińce pod dużymi oczami nie zniknęły. Zresztą, były tam zawsze odkąd pamiętał. Tak samo jak głębokie bruzdy między brwiami i w kącikach ust. Zawsze je miał, nawet jako dziecko. Ciotki, które tłumie odwiedzały jego matkę, zawsze powtarzały, jakim jest brzydkim chłopcem. A matka tak przeczulona na punkcie tego, co ludzie powiedzą, strasznie się tym przejmowała. Przestała wychodzić z nim na ulicę. Całymi dniami wyjąwszy ranki, które spędzał w szkole, siedział w wilgotnym, przeżartym zapachem papierosów mieszkaniu. Matka szorowała go codziennie, jakby mogła w ten sposób zmienić rysy jego twarzy. Tarła mu buzię, aż skóra robiła się sina, a on omal nie mdlał z bólu i płaczu. Rano zawsze cały był spuchnięty. W ten sposób do śmiejących się z niego ciotek dołączały jeszcze dzieci.
Matka.
Wcześnie odkrył, że była tylko starą, stukniętą wariatką.
Przepłukał usta wodą i wziął się do golenia. Była to jedyna higieniczna czynność, której poświęcał dużo czasu. Nie chciał żeby coś zakrywało mu twarz. Nienawidził maskowania, dwulicowości, fałszu jaki wciąż go otaczał. Miał twarz pijaka, narkomana i złodzieja. I chciał żeby inni też to widzieli. Naga prawda i nic więcej. Kiedy zlęknione staruszki widząc jego zgarbioną, ciemną postać, przechodziły na drugą stronę ulicy czuł dziwną satysfakcję. Aż ciepło robiło mu się w środku. Nie to, żeby upajał się przewagą. W końcu były to tylko stare kobiety, zasuszone kokony zwiędłych wspomnień. Po prostu ich strach i pogarda jaką do niego czuły, sprawiały mu przyjemność.

Założył czarne, szerokie spodnie, podkoszulek, który kiedyś był biały i ciemnozieloną koszulę. Przeszukał szafki i lodówkę w poszukiwaniu śniadania. Z dwóch ostatnich jajek zrobił sobie jajecznicę.
Gdy skończył posiłek, wyjął pierwszego w tym dniu papierosa. Przyglądał mu się smakując chwilę, niczym narkoman na głodzie, który za moment zaspokoi swe pragnienie.
A potem wciągnął dym.
Policzki zapadły mu się głęboko, czoło zmarszczyło, jakby intensywnie o czymś myślał. Siwe smugi wypłynęły powoli z jego wydatnego, lekko garbatego nosa.

Papierosy.
Zawsze trzymał je delikatnie, miękko jakby były kobietą, spalającą się w ogniu własnej miłości. Te nieliczne dziewczyny, które zainteresował swoją osobą, przyciągał właśnie sposobem w jaki palił. Mówiły, że w jego rękach papierosy tańczą.
Podobało mu się to.
Myślały też, że facet, który tyle uwagi poświęca paleniu skrętów, będzie je traktował i hołubił niczym królowe. Tym razem kobieca intuicja trochę je zawiodła.
Chłopaki, z którymi wtedy chwilowo się kumplował, śmiecie tacy sami jak on, próbowali go naśladować. Nie wychodziło.
Gdy resztki białego skręta zgasły, westchnął. Ubrał czarną, skórzaną kurtkę kupioną w lumpeksie, chwycił za wypłowiały plecak i wyszedł.
Szedł pięć kilometrów do roboty, którą załatwił mu dawny znajomy. Nie jeździł autobusami. Ludzie w tartaku pukali się w czoło. Jak można w XXI wieku chodzić taki kawał drogi piechotą?

Dla niego mogli iść do diabła.
Było wyjątkowo ciemno. Zarys drogi rysował się niewyraźnie, więc szedł środkiem. Przyglądał się metrowym dziurom w asfalcie i gwiazdom, które bladły z minuty na minutę.
Była to najlepsza godzina dnia. Dla niej warto było wstać i patrzeć na ten cholerny padół łez.
Wsłuchiwał się w ciszę. Lubił ją. Wtedy i tylko wtedy, gdy patrzył ponuro na księżyc i rozjaśniające się na wschodzie niebo wierzył, że Bóg jest. Wobec tego, co oglądał każdego ranka, nie rozumiał zupełnie, po co byli mu ludzie.

Gdy dochodził do tartaku w którym pracował, czar pryskał.
Jego wzrok matowiał, skorupa zakleszczała się. Przychodził jako jeden z pierwszych. Ręce trzęsły mu się z zimna, gdy zapalał papierosa. Nie witał się z nikim. Nikt nie witał się z nim.
Wkrótce robiło się gwarno i robota ruszała. Nie mówił dużo, nie skarżył się, nie domagał się podwyżki, więc siłą rzeczy wykonywał najcięższą robotę. Miał przez to opinię głupka, który nie potrafi o siebie zadbać, zawalczyć o swoje. Nikt też go nie zaczepiał. Nikt nie zawracał sobie nim głowy.
Nie zdawał sobie sprawy z tego co o nim mówią, bo nie interesowały go ich plotki. A ciężka praca była mu obojętna, choć czasem w poranionych, zdrętwiałych rękach nie mógł utrzymać papierosa.
Razem z innymi harował do dwunastej. Przerwę obiadową robił sobie tam, gdzie przerwał pracę. Tego dnia zapomniał o przygotowaniu jedzenia, ale w plecaku zostało jeszcze trochę chleba sprzed kilku dni. Żuł nie czując smaku i przyglądał się.
Robotnicy zbili się w ciasną gromadę. Chrząkali, pluli, rechotali głośno, wyciągając kanapki. Słuchał i patrzył.
Napawali go obrzydzeniem.
Wyobraził sobie jak bierze siekierę lub młotek i z rozmachem miażdży im czaszki. Widział w wyobraźni różowe strzępy mózgu na gładkiej powierzchni drzewa. Przeciągnął dłonią po twarzy.

Wracał do miasteczka sam. Jak zawsze. Tym razem wybrał się krótszą, polną drogą. Czasem, gdy wracał asfaltem ktoś go podwoził. Ale zdarzało się to rzadko.
Szedł przez pola, wiatr wiał mocno a z nieba zaczęło kropić. Był przygotowany na takie wahania pogody. Wyjął z plecaka czarną bluzę, którą narzucił na kurtkę, a kaptur nasunął głęboko na głowę. Włosy wchodziły mu do oczu i ust. Nie myślał o tym.

Dziś wypadał dzień wypłaty.
Parę groszy rzuconych jak ochłap. Za cały miesiąc ciężkiej pracy. Nie buntował się. Raz, że pieniądze go nie obchodziły. Dwa, że wiedział co go czeka, kończąc edukację na podstawówce.
Pieniądze napełniały go pogardą. Wiedział jednak, że są konieczne, by funkcjonować. Dlatego pracował. Kolejny idiotyzm życia.
Gdyby nie musiał tego robić, to położyłby się na trawie i karmił słońcem, aż może któregoś dnia szczęśliwie zrósłby się z ziemią lub wyparował. Bezboleśnie. Bez najmniejszego ukłucia, drgnienia naprężonych nerwów.
Nic takiego się jednak nie zapowiadało.
Chodził więc do tartaku, dzień w dzień, by utrzymać mieszkanie.
Doszedł do miasta. Market straszył z daleka swoimi światłami i neonowymi napisami. Aż dziw, że takie monstrum wyrosło w tak małej mieścinie.
Codziennie w godzinach popołudniowych sklep otwierał swoją paszczę, wchłaniając ludzi podobnych do małych robaczków, drepczących tam i powrotem.
Dzień w dzień.
Wziął rozklekotany wózek sklepowy i wepchał go do środka. Bolały go ręce i nogi. Był głodny.

Podjechał pod zamrażarki z nabiałem. Wpakował do wózka siedem litrów mleka i 10 jaj. Później kupił trochę mięsa, chleb, masło, kilka zupek w proszku. Na końcu wybrał cztery butelki piwa. Najtańszego. Dokładnie je obejrzał. Każdą podnosił do góry i sprawdzał pod światło. Przyklejał do nich nos próbując coś wypatrzyć.
Ludzie się gapili.
Od natrętnego brzęczenia ludzkich głosów robiło mu się niedobrze. Chwycił jeszcze dziesięć paczek z zapałkami i paczkę papierosów L&M.
Skierował się do kasy. Gruba, młoda ekspedientka szybko policzyła należność. Zapłacił. Część zakupów schował w plecaku. Resztę załadował do foliowych toreb. Opuścił market z ulgą.
Do zobaczenia konsumpcyjny, uzależniający potworze. Do zobaczenia. Oby jak najpóźniej.

Deszcz nie przestawał siąpić. Kaptur bluzy lepił się do karku. Niewidzialna, lodowata dłoń muskała tył głowy. Bał się, że zachoruje.
Zmierzchało. Asfalt lśnił w świetle ulicznych lamp. Był błyszczącym wężem, drogą do jakiegoś przerażającego świata.
Albo i nie.
Nic nie jest bardziej przerażające niż rzeczywistość.

Klatka schodowa tonęła w mroku. Nie zapalał światła. Lubił mrok, jego ciepło i kleistość.
Szedł po schodach ciężko, powoli rozkołysanym krokiem. Przy drzwiach natknął się na starą sąsiadkę. Zobaczywszy go, szybko schowała się za drzwiami.
Gdy znalazł się w mieszkaniu, rzucił zakupy na łóżko, usiadł na krześle i zaczął rozsznurowywać buty. Długo to trwało.
Poszedł do kuchni, wyjął patelnię, wlał trochę oleju i nastawił na gazie. Z reklamówki, wyjął kawałek kiełbasy. Czekając, aż mięso się przypiecze, zapalił papierosa. Tylko raz w miesiącu kupował Marlboro albo L&M. Na co dzień zadowalał się skrętami przeszmuglowanymi z Ukrainy, które sprzedawał facet dwa bloki dalej i w które zaopatrywała się cała paląca cześć osiedla.

Gdy kiełbasa była gotowa, nalał sobie szklankę mleka, wyjął chleb i zaczął jeść. Gdy skończył, wrzucił talerz do zlewozmywaka na stertę brudnych naczyń. Wypił jeszcze dwie szklanki mleka. Potem przytargał z pokoju zakupy.
Otworzył lodówkę. Na najwyższej półce stały produkty spożywcze. Pozostałe półki zajmowały kartony z mlekiem. Niektóre były rozpoczęte, niektóre puste. Kwaśny, drażniący zapach świadczył o tym, że wiele kartonów datę swojej ważności i przydatności do spożycia już dawno miało za sobą.

Przykucnął przed lodówką i wąchając sprawdzał, które kartony są nieświeże. Przeterminowane stawiał na podłodze. Te które były jeszcze świeże, układał równiutko obok siebie. Gdy zrobił trochę miejsca poukładał dokupione kartony. Sprawdził czy stoją idealnie równo. Pozostałe zakupy wcisnął byle jak i zatrzasnął lodówkę.
Zapałki schował w kredensie. Zostawił tylko jedną paczkę. Wyjął piwo i zgasił światło.
Spoglądał chwilę przez brudne okno. Coś ciężkiego, co przygniatało go do ziemi, na swój głuchy, tępy sposób, odezwało się nagle. Poczuł to jak szarpnięcie bólu przy chorym zębie. Zapiekły go oczy. Ale już po chwili były całkowicie suche.
Nie włączając światła, usiadł przy stole. Otworzył piwo i wyjął zapałki. Kołysząc się na krześle, zapalał jedną za drugą. Przykładał ogień do języka i do palców, tak długo jak potrafił. Był ciekawy czy jeszcze żyje on sam, czy może bardziej żywy jest ów ból pożerający jego tkanki?

Kiedy położył się spać, znów miał podobny sen. Przyśniła mu się matka. I jego szkielet, rozsypujący się z braku witamin i wapnia. Kości starte na proch.
Na biały popiół.


number of comments: 4 | rating: 14 |  more 

Ania Ostrowska,  

Lektura pochłonęła mnie bez reszty. Bardzo wiarygodne, bardzo dobrze napisane, gołym okiem widać, że to nie jest dzieło nowicjusz. Trochę błędów interpunkcyjnych, ale akurat ja nie powinnam się lepiej w tej kwestii odzywać :) Pozdrawiam i na pewno będę wyglądać następnych Twoich tekstów - Ania

report |

Ania Ostrowska,  

* nowicjusza

report |

gabrysia cabaj,  

bardzo dobry - od początku do końca

report |

KA,  

wspaniale się czyta. pozdrawiam

report |




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1