Pi.


raniło się


liczyło się na zmianę - tysiąc dwieście sześćdziesiąt cztery
kroki od rdzewiejącego gawra, gdzie usypiano tramwaje
by nawlec im na lato jaskrawe reklamy biura podróży "Błysk

w Żar". my też pędziliśmy wbrew nocy, z mantrami obietnic,
szeptanych w punkt G, naszym niedotykalskim Dulcyneom.
och, każda wówczas była fąfatal, w niewoli moralnych palisad,

do której ciągło trutni opitych wiarą we własną kasanowość.
tak. ufały nam całym ciałem, ale podbrzusza skuteczniej miękły
dopiero, gdy bliżej było nadodrzańskich bulwarów na dziko.

to tam najświeższa miłość, o zapachu wkręconej w palce trawy,
czepiała się podniebień, wiązała stopy gwiazdozbiorami
w pozbawiony fałszu uścisk, tłumiła garścią ciekawskiego wiatru

flażolety na krańcach języków. śmierć pieprzonym jednorożcom!!!
- parskały w kosmos Dulcynejki pomiędzy łykami młodszego wina.
nieskończoność zawsze ubywała zbyt przedwcześnie. raniło się,

gdy odbijaliśmy od już innych siebie. oj raniło, gdy oddechy
jak kręgi po wodzie - byle w dal, w oby bezpieczną płyciznę.
pamiętać tylko, żeby nie spojrzeć na przeciwległy zarys brzegu,

nie przebiec po przęsłach, nie przyrosnąć. wciąż za wcześnie.
baśnie i czerwcowe wschody słońca mają gorzkosłowne puenty.
prościej było stchórzyć pierwszym, a nie ostatnim tramwajem.



https://truml.com


print