Anna Gabriella Lilith Gajda


Nieudane dziecko kapitalizmu.




Motto:
„Dzisiejszemu
światu jest potrzebna nie tyle energia termojądrowa, ile raczej energia
zamknięta w ludzkim sercu, którą trzeba wyzwolić.”
Albert Einstein


Nigdy wcześniej żadne widzenie nie odcinało
się tak wyraźnie w twarzach o stu takich samych obliczach.
Daję Ci namacalny dowód tego, co od wielu
nieprzespanych lat zżera po kawałku Twoją duszę.
Oto teraz w ciemnej masie przeludnionego
molocha, w plątaninie bezosobowych głosów, rozpoczyna się proces demaskacji
powszechnej wrażliwości.
Nie uciekaj!
Patrz, patrz uważnie na narastające crescendo
strachu.
To właśnie tutaj, na równomiernie zaludnionej
powierzchni powtarzających się ulic: 3-go Maja, 11-go Listopada, Ofiar Katynia
i innych, równie wzniosłych, rozkłada się wszechobecne upodlenie, szydząc z
patetyczności małych, niebieskich tabliczek.
Nie zaprzeczaj.
Chociaż z własnym Ja nie baw się iluzją.
Słyszysz krzyk ostatecznego braku nadziei,
wyrywający się z pod brudnych szmat, okrywających zwłoki człowieczeństwa?
 
 
Moje miejsce jest nieuchronnie określone,
choć bez końca podejmuję rozpaczliwe próby ucieczki na drugą stronę ulicy,
niedostępnie ukrytą pod grubą warstwą świadomości.
Nie zapieraj się, że właśnie Ty nie próbujesz
uciec – głęboko wyryte cienie pod Twoim spojrzeniem zdradzają historię każdej z
tych prób.
Liczę kroki miażdżące niezdarnie chodnik.
Każda moja zmarszczka emanuje nieustępliwą niepewnością, która jak rak toczy
moje tkanki.
Chyba mamy zimę.
Mroźne powietrze przesycone paraliżującym
lękiem szczypie w zakończenia nerwów.
Rozstrajam się wewnętrznie. Uwidacznia się
też dysonans ruchów: nogi chwiejnie szukają oparcia; choćby za cenę powrotu.
Ostatkiem sił wypowiadam zaklęcie przywołując
obrazy zimowych poranków, gdy razem z tatą chodziliśmy na wzgórze lepić
bałwana. Ziemię pokrywał świetlisty całun; wszystko było wtedy białe i czyste,
a to co czarne odcinało się wyraźnie.
W swoich ucieczkach wiele razy próbowałam
znaleźć tamto wzgórze i tamtą monochromatyczną fotografię siebie. Teraz wiem na
pewno: tamtego wzgórza już nie ma, a tu szare grudy ziemi raz po raz zmieniają
położenie. Czasem przychodzę popatrzeć jak przerzucają się nimi rozwścieczone
buldożery.
Każdego ranka obserwuję kolejne stadium. Słucham
jak ON mówi zarażony wszczepiennym entuzjazmem, że oto dane mi jest być
świadkiem narodzin kolejnego dziecka Nowej Ery.
- kolejnego okaleczonego dziecka, kolejnego
anonimowego miejsca zmasowanej konsumpcji… -
Nie odpowiadam. Tłum wstrzymuje oddech w
chciwym oczekiwaniu.
(Przerażenie goni mój rozbiegany wzrok).
Oto chwila narodzin, w głowie wibruje krzyk
noworodka… Mogłabym przysiąc, że słychać w nim skowyt zaszczutej nadziei. Nie
mam pewności; wszystko zanika pod naporem wygłodniałych wrzasków, narastających,
napierających…
Nagle coś pęka.
Słyszę suchy trzask.
Obrazy cichną.
Wszystko gaśnie.
Zapada cisza…
I nie ma już nic.


Lilith Anna G.



https://truml.com


print