Pi.


szwabski rower


tu na tym polu, my najpierw kopali osierocone kartofle,
potem w te same dziury upychali niewybuchy po szkopach.
palec krąży od samotnej brzozy aż po himalaje kompostu.

no gdzieś tu chyba. ziemia pluje. co roku wydala z siebie
rude żelastwo. Heniek od Maliców cieszy się, że tylko nogę
stracił i że ziemia go z miłości do samogonu wyleczyła

tak tanio. teraz już tylko korki wącha od święta i przepycha
słabość chlebem przez wzruszone gardło. dziadek Franciszek
ślini kopiowy ołówek i kreśli na kopercie labirynt Schatzkarte.

tam musi gdzieś być ten rower, cośmy go przed ruskami
na lepszą godzinę zagrzebali po nocy. śni się, że krety na nim
wciąż jeżdżą, albo trup starego esesmana wywleczony widłami

z bunkrzaka i dla chichrów posadzony na siodełko. trzecie
okrążenie po kartoflisku jak polny etap wyścigu Stalingrad-Berlin,
ale na pieszo, więc się nie liczy. według dziadkowego na oko

- to beńdzie hetta a nie wiśta. mnie już wsio ryba. bardziej
nie w ten rower wierzę, lecz w lodowatość, która szparami
z udeptanej blizny owija mnie wkoło stóp. coś zamarza w tle.



https://truml.com


print