Anna Gabriella Lilith Gajda


„Improwizacja dusz”


Nerwowo liczę oddechy, które dzielą mnie od wielkiego finału... eliptyczny ruch szczupłych ramion pozwoli wymieść obrazy z daleka pachnące stęchlizną i naftaliną - czuć tu starością, a ten zapach trąca uporczywie struny N jak Niepokój, S jak Strach i N-dur jak Durny Niesmak.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                    "Świat "Świat oszalał, popatrz palą czerwone książki do historii..." - uwikłany partyjnie, wczorajszy idealista lakonicznie skwitował pożegnanie z towarzyszami - "Nowa Prawda podobno ma
większą zawartość Prawdy Właściwej;  w rządowych teatrzykach wystawiają wciąż "Good  bye Lenin";  nawet meteorolodzy stają na głowie bo przecież wiatr ze wschodu uznano by za niepoprawny politycznie" - równie lakonicznie zdał sprawozdanie z rozmaitości i nowinek. I tylko targowe przekupy łykały jego słowa łapczywie, krztusząc się co raz, głodne Nieśmiertelnej Plotki. Parę straganów dalej, zwabiona zapachem świeżej krwi, gromadzi się gawiedź, wlepiając rozdziawione
gęby w postać rzeźnika - prestidigitatora. Sztukmistrz w apoteozie tworzenia ze sztuką dzieli tusze na sztuki. Oh! Jakże wprawne to dłonie: śliskim cięciem oddziela szynkę od zada, ślina się toczy, oczy goreją - a z kosza przenikliwie łypią małe świńskie oczka podżegacza w uciętej głowie. Jarmarczny kalejdoskop
smaków, tu bezzębna babka wyplata kosze z wikliny, tu tęga gospodyni handluje jajami; dalej palta, kaszkiety, ruskie zegarki i gdzieś w kącie: kram-osobliwości, dla pasjonata i serie znaczków i serie niewypałów z moździerza ("Podobno prosto z Vietnamskiej wioski, gdzie kobiety zgięte w polu zbierają je jak nasze baby ziemniaki w czasie wykopek" - snuje smęci lisi kupczyk prosto w czerstwe chłopskie ucho).  Dalej prowizoryczny blaszany płot - granica z najeżonym szpikulcami niebosiężnych namiastek Wieży Babel, Centrum - inna odmianą targowiska, gdzie handluje się towarami pozbawionymi materii - z wyjątkiem pieniędzy i dup
kurewek gdzieś na blatach peryferii Tygla Biznesu. Tu grzmot potężnych słów, pomruki samochodów, skowyt maszyn i nieokreślone szepty nigdy nie ustają. Biurowce jak wrzące ule buzują od napięć i magnetycznej mocy, która napędza
machinę, nadaje trybom pęd. Ewolucja ludzkości zależna od kursu twardej waluty, nuklearnych dzieci Postępu i wielkoformatowych igrzysk, zawiedzionych ambicji i apoteozy Sukcesu... Nierealnie piękne kobiety i nieprzyzwoicie atrakcyjni
mężczyźni - Nadludzie Nitzsche'go, i to nie ma nic wspólnego z nazizmem.
Modernistyczny happening: korowód otwierają dandysi w fatałaszkach od Prady zalotnie mrugając lazurowymi oczyma laptopów, tuż po nich Żelazne Damy ekstatycznie tańczące kankana wyrzucają swe nogi wciąż wyżej i wyżej - do gwiazd, do otwartych przestrzeni powietrznych, dokądkolwiek...Mija mnie
orkiestra dęta biurokratów; policzki pęcznieją dmąc w puzony odlane z rudy formalności; upaja miarowość kroków, odległości od kolejnych par stóp i lokacji guzików na mundurach po samą brodę... Po sztywnych kręgosłupach, nagła odmiana - zwiewne, melodyjne, pysznie pierzaste rajskie ptaki szefowych woltyżerek:
tajemniczym tańcem brzucha uwodzą faksując swe wdzięki oniemiałej publice, a na małych, zgrabnych główkach bujają się gondole filiżanek. Ach co za przepych!!I tak potokami płyną a to Big Band kasjerów, ludzie-gumy od reklamy, mistrzowie
kamuflażu - mediatorzy w kieszeniach Władzy...i inni...wielobarwni inicjatorzy tego happeningu...
Zmęczył mnie gwar, podążam byle dalej od kotłujących się barw i
dźwięków...budynki maleją, tynk coraz częściej obnaża historie ukryte w kamieniach i zaczynam narzekać na służby czystości...W podłych domach czają się wymięte twarze, poorane pługiem trudnych pieniędzy...Na rogach jawnogrzesznice kupczą intymnością krocza, ulicznicy o bliznowatych, groźnych twarzach negocjują fuzje ostrzem noża i zasiadają w swych dyrektorskich fotelach z litego drewna. Podziemna stolica Gorszego Sukcesu: młodzi mężczyźni bystrymi oczami patrolują rewir podstawówki, wpychając jednocześnie jakiemuś smarkaczowi magiczne fasolki
w ubrudzoną, filigranową dłoń - "To lepsze od balonówy, mały..".

Tętent galopującej Jaźni - prędzej, prędzej - ku szczytom Katmandu, żyznym namułom dolin Nilu, spękanej powierzchni kraju niewolników, ku szczerzących się kłami zarazy wodom Gangesu, prędzej, prędzej...na koniec świata... Zostawiam
wszystko co dane mi było poznać, jedyne czego pragnę i co zachowam, to małe opale, które mi dałeś...od niechcenia, może ciążyły Ci w kieszeni akurat...Opale w moim pokoju mienią się fantasmagorycznie feriom barw...głodną źrenicą chwytam kropelki - teraz mogę zamalować niedoskonałości pustych ścian
farbą wyobraźni.
Lilith



https://truml.com


print