birczin


Równowaga


Równowaga musi być. Rano o 6:30 zjadłem kiełki brokułu do jajecznicy z wiejskich jaj milickich, dołożyłem żytnich otrębów i zagryzłem ciemnym razowym chlebem na zakwasie naturalnym. Dla równowagi wieczorem poszedłem do Mc sracza:
- Dwa big macki poproszę. – jak wielkie macki ośmiornicy zwanej dalej rakiem dwunastnicy, spoko kiełki ze śniadania wykiełkują surowicę.
- Na miejscu, czy na wynos?- Zawsze mam problem z tym pytaniem, a co to kurwa za różnica? Jeden syf.
- Na miejscu, albo nie, na wynos! – wynoszę się stąd, bo jakiś mam wstyd do siebie samego, gdy tu siedzę. Równowaga, wiadomo.
I przypieczętowałem dzień dwoma big mackami. Następnego dnia na brzuchu miałem ślady po mackach. Pokłóciłem się z sąsiadką. Wiatr zwiał jej pranie z ogródka wprost na mój trawnik. Pod nos mojego psa. Miał ucztę z jej bielizny. I nawet go rozumiem i podzielam jego frustrację, bo fajna dupka, chętnie wziąłbym od niej to, co nosi pod spodem. Upierała się, żebym zapłacił za te jej wytworne koronki. Stanowczo odmówiłem, podkreślając, żeby na przyszłość lepiej pilnowała swoich intymności. Po południu na stacji benzynowej zaczepił mnie menel. Coś wyjęczał, żebym wspomógł, ale zabierał się do tego, jak to zwykle oni, niby perswazją podprogową:
- Przepraszam pana, czy mogę o coś zapytać? – Jakby uważał mnie za nie wiadomo kogo, kto odpowie: nie chuju, nie możesz! – wspomoże pan bezdomnego pieniążkiem?
- Nie, ale mam dla pana smaczną kanapkę. Chce pan kanapkę?
Chwila wahania i chłodnej kalkulacji.
- Tak!
Nurkuję w torbie na przednim siedzeniu auta. Na jej dnie odnajduję moją dzisiejszą kolację.
- Proszę, świeżutka, z wędlinką, pomidorkiem, kiełkami i serem. Smacznego!
Wziął łapczywie i nic nie mówiąc, odszedł w stronę następnego auta.
No to później zjebałem jakiegoś chuja, który ruch wstrzymywał po dwóch pasach multiplę tocząc ledwo 40-stką. Typ okazał się kobietą. Równowaga musi być.
 
I doskonale pamiętam jak kiedyś Szeryf podpalił drzewo nad naszym stawkiem (tak na serio to był taki stary zbiornik przeciwpożarowy), gdzie każdego możliwego wieczora melanżowaliśmy. Drzewo runęło w szuwary. Szeryf, nieco zamroczony, po dwóch wiadrach przechodził po tym drzewie na drugą stronę stawku, twierdząc, że jego równowagi nic nie zaburzy. Wtedy wpierdolił się do mętnej wody po uszy. Gdy go wyciągnęliśmy, muł wychodził mu z nosa. Równowaga musi być.



https://truml.com


print