Emma B.


Szczęśliwe dni w wydaniu Becketta


Gdy pan Żuławski bronił swojego "Nocnika" przed panną Rosati, pomyślałam sobie, że równa bogom jestem, tzn. nie wiedząc o jego, swój własny też chciałam zaprowadzić. Teraz jestem zadowolona z powolności realizacji, bo nasze nocniki poza nazwą nie łączyło by nic poza podejrzeniem, że i mój zawartością podobną straszy. Nie mam wiedzy intymnej o celebrytach, powiem więcej nie bardzo lubię udowadniać, że ktoś jest be, mój nocnik to miałby być po prostu diariusz nocą produkowany, a że nazwa okazała się mało oryginalna, no cóż, już lepiej niech to będzie nocny dziennik.
Co dzisiaj - recenzja.
Udało mi się za sprawą zapobiegliwych przyjaciół obejrzeć w Teatrze Stu "Szczęśliwe dni" Samuela Becketta. Sala jak zwykle wypełniona po brzegi, ja w sektorze A w rzędzie pierwszym. Winnie - Beata Rybotycka - śpiewaczka koło pięćdziesiątki, Willie - Konrad Mastyło - akompaniator około sześćdziesiątki.
Pani Rybotycka rewelacyjna, pan Mastyło również, ale jest to sztuka jednego aktora z tłem i nie da się inaczej. Scenografia zaskakująca i z podtekstem. O czym ta sztuka nie będę pisała explicite, napiszę o refleksjach.
Po pierwsze mimo, że sztuka została napisana w 1961 roku czuje się jak przez ostatnie 50 lat zmieniło się postrzeganie starości. 50-cio letnia bohaterka ze swoimi problemami nie jest przekonywująca. Obecnie wiele kobiet w tym wieku nadal prezentuje się świetnie, działa i ani myśli o unicestwieniu, to samo 60-cio letni mężczyzna, to ciągle nie ławkowy emeryt, a osoba, po której oczekuje się sprawności i decyzyjności i która spokojne realizuje to zadanie.
Doszłam do wniosku, że im jestem starsza, tym bardziej nie mam ochoty bawić się w analizę problemów ludzi w wieku podeszłym, może dlatego, że już je znam z autopsji  i mimo mistrzowsko poprowadzonej gry wyszłam nieco zmęczona tym spektaklem, bo ileż można się przeglądać w lustrze, nawet gdy to lustro podtrzymują geniusze.



https://truml.com


print