Filip Kaczmarczyk


Nikt nas nie pokona


Powiedzieli mi, że nie ma słońca. Odrzekłem skądże! Przecież świeci nad moją głową. Przyszli i zabrali papiery. Odrzekłem skądże! Przecież wszystko mam ułożone na pułkach. Złapali na środku ulicy, wciągnęli do auta i wywieźli do lasu. Aresztowany! Nie, skądże. Ja tutaj mieszkam. Skopali, pobili, torturowali przez miesiące. Ach, gapa ze mnie! Nie wolno się tak przewracać. Rozmawialiśmy, po przyjacielsku, no powiedz nam Jasieńku jak Ci się żyje na świecie. Świat jest wspaniały. Oj, mylisz się drogi przyjacielu. Jak to? Delikatnie sugerowali zmianę decyzji. Najpierw wyrwali paznokcie. Lewej ręki – nic nie szkodzi. Potem namawiali. Akumulator na jajach ciężko wdychał, ale nic z tego. Na koniec pozostały już tylko prośby. Nie byli nachalni. Złamania otwierali bardzo powoli, a z jedną nerką przecież też da się żyć.
Zaraz. Opadliście z sił? Wy? Koledzy nie róbcie mi tego. Przecież ja bez was nie mogę żyć. Nasze byty są ze sobą związane. Może się udać przez miesiąc czy cztery lata, ale prędzej czy później zabraknie mi was. Kto wtedy uderzy w potylicę? Dopiero co przyszliście a już chcecie odejść? Nie. Tak się nie robi. Tak długo już nikt nie tłumaczył mi świata. Czekałem na was. Czekałem na was cztery pieprzone lata. Teraz się zabawimy.
Na świecie są tylko wrażliwi ludzie.
Pierwszy palec złamany.
Co wy chłopaki?
Dopiero się rozgrzewamy.
Wszyscy do koła chcą mojego dobra.
Oj droczysz się z nami Filipku. Zobaczymy jak długo pociągniesz z igłą w żyle na szyi.
Tylko na tyle was stać. Postarajcie się!
Filipku mamy tyle czasu. Tym razem zabawimy dłużej.
Całe szczęście. Tak się stęskniłem. Jedziemy dalej. Kobieta mnie kocha.
O widzimy że się nie cackasz. Rozpalone ostrze przebija kolano.
Teraz będzie ciężej na nich klęczeć. Ale czy będę musiał? Czy podniosę się kiedyś choćby na kolana? Panowie, może napijemy się herbaty, taki piękny poranek.
Paznokcie u stóp zerwane jeden za drugim.
Macie mnie. Dałem się wrobić. Ale wciąż wygrywam. Jestem o jeden krok przed wami. Zawsze jeden pieprzony krok przed wami. Nie złamiecie mnie. Możecie kopać, łamać ale kiedyś przegracie. Rok, dziesięć lat ale w końcu zapłacicie. Takie są moje warunki, ich nie zmienicie. Są sztywne jak mój duch. Ducha nie złamiesz. Mogę mówić co chcę, kiedy chcę. A wasze sztuczki nic mi nie zrobią. Ja nie żyje w sobie. Ja… nie… żyję… w sobie… Nie dosięgną mnie wasze strzały, nie usłyszę krzyków. Dotknąłem ziemi choć raz, nic ponad to czego potrzeba. Nie dziwie się że mam niestrawności. Wyglądacie żałośnie, śmierdzicie trupem, aż robi się niedobrze. Za mało realności? Proszę: Kraków. Gdyby nie szczudła dawno bym utonął w tej gnojówce, tym syfie, który wypłyną z rozkładających się odchodów. To coś sto razy gorsze od gówna. To gówno podniesione do kwadratu, i jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze. Kultura ludzi wysokich. Wysoka kultura ludzi. Ludzi kultura wysoka. Tu gdzie na rogu spotkasz kurew, tam gdzie na ławce czeka obleśny dziad. Tu gdzie spotyka się góra z górą spotyka się podnóże z podnóżem. Ale tu nie ma góry, jest tak nisko, że krawężnik wydaje się szczytem, marzeniem. Z tej perspektywy nawet karzeł wydaje się wielkoludem. Idą giganci! Gówno. Idą karły. Czemu nie zaśpiewać: idą karły idą. Nie widzieli, osikali. To nie deszcz, to łzy absolutne. To płacz dziecka w oknie. Z parteru nie widać gwiazd. Tak bardzo drżę. Z zimna czy strachu? Zimno jest atrybutem tej pokracznej istoty.
Czy kończę. Chciałbym. Ale gnojówka wlewa się za cholewy. Obciąża. Coraz ciężej iść i krzyczeć.
Słońce świeci najjaśniej! Kobiety kochają miłością! Mężczyźni mają poczucie honoru. Nie krzywdzą, nie wykorzystują!
Łamcie, bijcie, wyrywajcie organy. Nie poddamy się! Czujemy stokrotną przewagę. Nikt nas nie pokona. Nas jest więcej, więcej niż myślicie. Nie mamy naszego Majdanu, stoczni czy pól namiotowych. Naszym miejscem piwnica, ostatni rząd, cień drzewa, samolot, uniwersytet, kino. Nikt nie powstrzyma. Rozlało się po świecie już wieki temu.



https://truml.com


print