Emma B.


Jajo na surowo


Dzisiaj będzie przedświątecznie. Wiadomo, że w Krakowie kościołów bez liku. Obecnie stokilkadziesiąt. Są, póki co służą wiernym i oby niosły radość i ukojenie zgodnie ze swoją funkcją. Za mojego dzieciństwa było ich troszkę mniej a i Kraków był znacznie mniejszy. Mieszkałam wtedy przy Siemiradzkiego i kościołów dookoła było sporo, ale jakoś Rodzice lubili kameralny kościół Zmartwychwstańców na Łobzowskiej. Tam też liczną dzieciarnią sunęliśmy co roku na święcenie koszyczka, a raczej koszyczków, bo każda musiała coś nieść. Nie wiem komu w rodzinie wpadło do głowy, aby do koszyczka najmłodszej czterolatki wsunąć świeże jajo. Po tylu latach nie ma co szukać dowcipnisia, ale stało się. Podniecona świątecznością malizna rąbnęła jak długa jakieś 50 metrów od kościoła. Koszyczek udało się zrekonstruować, jaja nie. Zostało na środku chodnika łypiąc żółtym okiem na spieszących ze swoimi dobrami. Nie było wtedy chusteczek higienicznych, nie było jak posprzątać, my uszy po sobie udajemy, że to nie nasze. A komentarzy ile charakterów. Jedni współczują, inni pomstują. Materiał dla ukrytej kamery jak znalazł. Wracamy po obrządku i jajo nadal nietknięte łypie. Wchodzimy do kamienicy i spotykamy licznych krewnych, którzy też na święceniu w tym samym kościele byli i ze śmiechem nam relacjonują, że komuś się przytrafiło, że miał pecha, że co to za głupi pomysł ze świeżym jajem. Niedługo po świętach odbywał się spęd rodzinny u cioci w mieszkaniu obok i jak jajo wypłynęło znowu, wtedy ku ogólnej radości przyznaliśmy się do autorstwa.

Nie zważając na modę i razy opinii publicznej przyznaję się do tego, że lubię święta katolickie, lubię rytm jaki wyznaczają w roku kalendarzowym, pieczenie, sprzątanie, pranie, zadyszkę organizacyjną, nabożną zadumę i uduchowienie. Może jestem szczęściarą, której one dobrze się kojarzą, ale czy to źle być szczęśliwym?



https://truml.com


print