Veronica chamaedrys L


luty, 2011


do teraz było szaro
Kraków przywitał nas słońcem
promienie łaskoczą, rozświetlają wspomnienia
zielono mimo wcześniejszej szarości
kawa w mentolowej mgle w słonecznym mieście Kraka
nie ma nic przyjemniejszego
zaraz ruszamy dalej
ciepło o Tobie myślę
w słońcu myślę
 
obudziły mnie gwiazdy
marzenia unosiły mnie
coraz to wyżej
i wyżej
wyszłam na balkon
strumyk śpiewał swoją pieśń
gładząc wciąż i tak już gładkie kamienie
opowiadał różne historie
moją sprzed roku też
słuchałam otoczona szczytami
przykrytymi moimi wspomnieniami
marzeniami
śniegiem
a strumyk tak cudnie szeleścił
i przyszedł dzień
taki dostojny
witany mgłą
rozświetlony słońcem
zaraz idziemy na stok
 
przerwa w lotach
stoki w Bukowinie zalane słońcem
napawam się cudnymi widokami i bezgraniczną wolnością
 
Dzień 5 lutego u nas też przyszedł. Może nawet był dostojny, może rozświetlony Słońcem( oj chyba nie!, lało, wiał paskudny wiatr a dach przeciekł czarną plamą na suficie). Wszystko więc było mniej więcej tak samo jak u Ciebie. Z tą tylko różnicą, że nie poszłyśmy na stok... Stock do nas przyszedł, a raczej przyjechał w samochodzie Jarka Karpowicza razem z kwiatami urodzinowymii...
 
Zakopane ma sjestę
ja też przysypiam nad "Grą w klasy"
narty w słońcu, źródła termalne wchłonęły mnie
oczy zamykają się same pod ciężarem powiek i rzęs
nawet perspektywa wieczoru w Watrze nie działa na mnie rozbudzająco
 
okno na gwiazdy
po co mi ono
zbędne
zabić deskami
nie chcę zamurować
nie lubię remontów
gwiazdy w środku nocy
dach zdejmę
niech będą w samym środku obrazu
malowanego kawałeczkami
we wszystkie strony świata
krecie kopce
bażanty i ślimaki na śniegu
pagórki niechcące i góry wysokie
srebrnie szumiący strumyk
i wilgotne jaskinie
strome pionowe nagie skały
i przepaście nie kończące się wcale
nie na dnie
posypane wszystko złotym pyłem motylim
pachnącym malinami
potrzebuję ram jak każdy
kto mi wytyczy granice
gubię się w swoim obrazie
w którą stronę go teraz malować
gdzie dopiąć brakujące płótno
jakiego koloru użyć, by go zamknąć w całości
czas na przerwę w malowaniu
bo ram nie ma
bo i po co
nie lubię ornamentów
chyba, że deski
zwykłe dębowe
albo świerkowe
albo antyramy
dziś słońce otworzyło obraz
i ono go zamknie
a gwiazdy znów go otworzą
 
mgła zaczęła obejmować szczyty Tatr Wysokich
kończę zjazdy
idę we mgle z bolącym palcem środkowym
tam znajdę przytulenie
 
dziś na Równi Krupowej idealne warunki do malowania
biały śnieg jeszcze bielszy w gwiazdach
lepszy niż płachta płótna
niż arkusz białego kartonu
leżę w pozycji embrionalnej
od kilkudziesięciu już lat
w białym przyciasnym kokonie
zaprosiłam wiele osób
jeszcze więcej przyszło bez zaproszenia
będziemy wspólnie drippingować
sam mistrz drippingu rozpoczął ceremonię
z pewnej odległości
bez kontaktu ze śniegiem wystrzeliły z tuby farby
blady ze zmęczenia srebrzy mnie i śnieg
dźwięcząc sobie tylko znaną melodię
następni już ustawieni w kolejce
naciskają kolorowe tubki energii
z różnym natężeniem
pociągając za drgające sinusoidy
w znanych tylko sobie płaszczyznach
malują kartkę śniegu
i mnie
tańcząc, niektórzy malują siebie nawzajem przynoszą dźwięki
inni oddzierają kawały śniegu
wielu maluje mnie na czarno
rozkopując resztki bieli
ostatni przybywa motyl
sypie na mnie złoty pył
machając skrzydełkami rozprowadza śnieg, na którym leżę
pachnie malinami
gasną gwiazdy
a ja kolorowa unoszę się w towarzystwie motyla
odbywam swój najpiękniejszy lot
zbyt wysoki, by wrócić na Ziemię
 
z rozbitej lampy strumieniem
wycieka światło
rozlewa się po stole
w słoneczną afryk
ę
nil występuje z brzegów
niagarą dopada podłogę
wieczór matczynym pocałunkiem
gasi tęczę we włosach

po omacku na kolanach
szukam rozpierzchłych po kątach diamentów…
falami nadchodzi ciemność…
widać już dostałam swoją porcję energii...to moja własna teoria korpuskularno-falowa dla Ciebie Siostro na tle rozświetlonych Krupówek, ze wspomnieniem Matczynego pocałunku we włosach
 
w błękicie i słońcu skąpana Czarna Góra
mgła unosi się w dolinach
skrzydła rosną u ramion.
smak i zapach wolności bez ram
już dziesiąty dziś raz
cienka czerwona krawędź nart
 
wróciliśmy ze stoku, choć słońce jeszcze wysoko było
lekarz stwierdził tylko przeziębienie
dałam jej leki i wpakowałam do łóżka
 
słońce, śnieg na świerkach
wpinam narty, choć myśli wiercą dziury w czaszce
wychodzą przez nie, plączą się, splatają w warkocze
zdjęcie zrobione w tym momencie
moja głowa niczym durszlak z makaronem spaghetti, długimi nitkami wyciągniętymi przez otwory
jeszcze telefon
gorączka spadła
mała jest dzielna, nie marudzi, choć samiutka w hotelu
zjeżdżam
 
jutro dzień jak każdy
a jednak od dawna o nim myślę
i boję się go
siedzę w samochodzie
myślę o jutrze, o sobie
i mówię do siebie, bo do kogo innego?
nawet gdybyś chciała
nie skryjesz się w ziemi
pielęgnowanej brzmieniem wody z powstałego błota
zradza się plon przyjaźniejszy od drżących strun cytry
szarpnięciami de la Turowskiego światła wykreśla kontury człowieczeństwa
być może chciałabyś wypić dźwięki z kieliszka
a wystarczy zanurzyć w nim palce
by z rezonansem ponieść się ku górze
i wypełnić całą przestrzeń zaproszonej widowni
nawet gdybyś chciała
nie zagłuszysz się powstałą muzyką, bo sama nią jesteś

jutro, przecież ono nigdy nie nadchodzi
 
brakuje mi Ciebie, choć wiatr i piętnaście nowych krecich kopców u dziwnych sąsiadów.
 
żyję z zamkniętymi oczyma jak ślepiec
uszy też mam zamknięte, żeby słyszeć wciąż Twój głos
nikt nie widzi, że jestem ułomna
każdy czegoś ode mnie chce
a to uśmiechu
a to przyjaznego spojrzenia
a to wysłuchania skarg
przecież ja nic nie mogę, bo nie widzę, nie słyszę, nie myślę
nic nie mogę dać
 
chmury nabrzmiały oczekiwaniem
zasnęłam
już jestem spóźniona
posiedzenie prezydium rady pedagogicznej odbędzie się dziś w sali pokojowych obrad na Ogrodowej
obecność konieczna
brakowało mi Ciebie, choć to tylko okienko podawcze było
i teraz mi Ciebie brakuje, choć spóźniona jestem
 
nie mówię, że nie płaczę
ale w przerwach się śmieję
 
byłam wśród gwiazd one szły spać
spadłam z jedną z nich prosto w trzecie oko
szeroko rozwarte
czerwienią nad horyzontem
przejdź do mnie po hamamichi
uważaj, nie zdepcz wspomnienia po spadającej gwieździe
od trzech godzin występuję w kabarecie
staram się jak najlepiej, bo to pierwszy po przerwie angaż
dwa oczka keczupu i zielony beret z sałaty
ja
i wcale nie jest mi z tym dobrze
chyba spojrzę trzecim okiem
 
lody malinowe rozdają w niebiosach dziś na ochłodę
bo krew czerwona gotuje się w swoim korycie
burzy się, kipi w błękitnych zaułkach
halo 
 
płyną na mnie chmury
niskie i ciężkie z różowo-złotą przepaską na wschodzie
jak olbrzymie ciężarowe samochody
z niebieskiej autostrady suną
taranują wszystko, co spotykają po drodze
zaciera się granica między mną, a nimi
albo one spadną na mnie
albo ja się do nich wzniosę
chmury szukają spełnienia
tak jak ja
spragniony na zawsze zostaje spragnionym
nic nie dostaje
zrezygnować od razu
czy jednak zaczerpnąć jeszcze różowości
sokratesowym kubkiem
umrzeć przecież zawsze można
 
gdy patrzę na gwiazdy
nie widzę ich, bo nie chcę
udaję, że nie widzę
kłamców
oczy też udają, że nie patrzą na nie
zamglone rozwarte jak okna na oścież
nie patrzą, rejestrują
żarliwie zapisują
chwile ukradkowego szczęścia
na ciele modzelowatym
mózg o tym nie wie, bo po co ból zadawać ból
ból- taka jest cena samopoznania
innej drogi nie ma
chyba, że następna oszustka spadnie na Ziemię
i wybawi mnie z kłamstwa tej pierwszej
 
Wspięłaś się na palcach? Wyciągnęłaś rękę? NIE? To wracaj tam i zrób to!!! Daj sobie szansę..." wypełnij kupon" "szczęście to nie stan ducha! Szczęście to stosunek do życia" Sięgnij do źródeł i przestudiuj twierdzenie Talesa O stosunkach w ramionach kąta. Matematyka najlepiej opisuje Zycie.
 
zniecierpliwienie jest we mnie
oczy sarnie patrzą na mnie z kąta ukradkiem
wyjść jak najszybciej
pośpiechowi towarzyszy podenerwowanie
zmienić płaszczyznę
przemienić w przestrzeń
włożyć czerwone rajstopy
stanąć na wantach
wspiąć się na palcach
i zatańczyć walca, choćby o dwudziestej trzeciej, dziś
a potem unosić się coraz to wyżej
z każdą godziną wyżej
by w końcu wylądować w jednym z Czerwonych Szaleństw w la Villette
i zostać tam
i już nie wracać
 
zmęczyłam się byciem nie zmęczoną
usiadłam, bo samolot ma godzinę opóźnienia
chyba na chwilę zasnęłam
choć nikt tu nie śpi
wszyscy zajęci czekaniem
oczy odmawiają mi posłuszeństwa
opadają powieki
chyba znowu zasnę
może obudzę się już w Paryżu.
 
od rana pada
lubię Paryż w deszczu
jest we mnie jakieś krystaliczne oczekiwanie,które klęśnie razem ze składaniem parasola
brakuje mi Ciebie
 
Paryż zostawiłam w słońcu, w cieple
w swoim zapachu wymieszanym z zapachem kwitnącej forsycji
w swoich łzach radości w czerwonych szaleństwach la Villette
ze swoimi mokrymi śladami na targu w Belleville
teraz zapamięta mnie na zawsze, po to by mnie znów odszukał tutaj
i znów mnie zapragnął
i wezwał do siebie
 
wróciłam
przywitał mnie mróz
wszystko skute lodem
spojrzenia stalaktytowe
milczenie stalagmitowe
atmosfera stalagnatowa
tylko dlaczego słońce wciąż pachnie żółtymi frezjami
 
pada śnieg
jest taki niechcący
anemiczne płatki ledwie dotkną dłoni i już znikają
nic nie zostaje
mokry ślad udaje, że go nie ma
łowię je ustami, bo spragniona jestem
to tylko surogat
ale też nie pozwala się dotknąć
niedotykalski
chcę dotknąć śniegu
zanim zmieni się w mokry ślad
na policzku
i spłynie stroma autostrada
w dół
 
białe brzozy świecą swym światłem na czarnym tle sosen
wskazują korytarz
przejście w jasny świat
pełen ciepłych gestów
ciszy
delikatnych zapachów
nic nie robią sobie z mrozu, bo z natury są białe
dziś daltonistą jestem
kolorowy świat jest dla mnie
czarny
biały
we mnie tylko światło białe
bądź pryzmatem, choć przez chwilę
utwórz tęczę z tego światła
rozczep je
choć daltonistą jestem



https://truml.com


print