Andrzej Talarek


Mam sześćdziesiąt dwa lata.


Mam sześćdziesiąt dwa lata.
Chociaż starzy ludzie mówią -
jakby przez chwilę chcieli upoetycznić rzeczywistość
lub skumulować swój żal za minionym w najmniejszej ilości słów -
że czas przeleciał jak „z bicza strzelił”,
ja nie kompresuję życia
w płaskich ogólnikach.
 
Jego rozległość w czasie jest jak bezkresne pole,
na którym miliony ziaren zamieniają się w plon, rzucone,
często poza moją świadomością i nie moją dłonią.
Ile jest tych, które przeleciały mi przez palce,
wyciekły dziurawą kieszenią, ile,
które z pieczą wtykałem w bruzdy urodzaju?
Czy może kiełkują jeszcze ziarna mojego ojca,
dziada, wszystkich z których ja
i zdania, które wypowiadam?
 
Wierzę w żniwo, które nie wiadomo kiedy i gdzie,
ale może nie o żniwo tu chodzi?
Może tylko sianie i dojrzałe ziarna
wysypujące się z kłosów na ziemię,
prawdy, przenoszone z czasu w czas, z dłoni w dłoń,
ze zdania w zdanie?
Gwiazdy ziaren nanizane w warkocz czasu, jak sekundy i minuty.
Tego czasu wiecznego, którego kawałek nam dano,
otoczono nim szyję i dłoń,
zaślubiono z kawałkiem wieczności.
 
Jak można narzekać na życie, że krótkie?
Że przeleciało niezauważone?
 
Pijani woźnice wielkich gwiezdnych wozów
rozpuszczają się w mlecznej drodze niebytu,
nieurodzaju, gdzie ziarna, jak zgasłe gwiazdy
niespełnionych życzeń, umierają
w okamgnieniu.
 
Poeci trwają, gubiąc dla innych, zostawiając.
Zajęczymi uszami wyławiają z niebytu tajemnice.
Zwilżone śliną słów jak otoczką przeciwko suszy,
przetrwają i plon wydadzą, rozciągając czas istnienia.  
 
 



https://truml.com


print