24 december 2020

Adam w delegacji cz.4

Kilka dni wcześniej. Park Bo Hee zwlókł się ze skrzypiących desek podłogi opuszczonego domu na południowych obrzeżach Gumi. Na wpół-zawalony dom był prawdziwą gratką dla takich jak on. Przed domem były dwa zaniedbane kopce, co oznaczało, że mieszkańcy tego domu byli tradycyjni a ich dzieci nie mieszkały już w tym mieście. Pierwsze kroki skierował do starej Sang, wdowy która często dawała mu jedzenie, chociaż sama wymagała opieki dwóch starszych synów. Bo Hee miał pięćdziesiąt siedem lat chociaż on sam o tym nie wiedział, był bezdomny i lekko przygarbiony na lewą stronę. Nienawidził swojego ciała, które codziennie karało go bólem za sposób w jaki żył. Soju pijał do nieprzytomności, ale rzadko miał dosyć pieniędzy by aż tyle wypić. Nie był religijny, za to troszczył się o Koreę, uważał za prawdziwego patriotę, z wrogością patrzył na chińczyków i japończyków często mrucząc pod nosem – dawniej tyle tego nie było – szczególnie mocno nienawidził wszelkiej maści obcokrajowców z zachodu nie rozumiał co mogą robić w jego pięknym kraju te psy bez honoru. Swój „jeong” – całą swoją lojalność przelał na swój kraj jako taki, kraj w którym miał status najniższy z możliwych ponieważ nie posiadał żadnej rodziny. Troszczył się o pomniki w lesie i zapomniane tradycyjne miejsca, to znaczy przy okazji, ponieważ głównie musiał troszczyć się o własne przetrwanie i nienawidził tego najmocniej. Czuł największe poniżenie przyjmując jakąkolwiek pomoc jednocześnie absolutnie potrzebując jej natychmiastowo, dlatego też nieustannie był burkliwy i nieuprzejmy wobec każdej osoby, która mu pomagała. Taki uczynny człowiek nie mógł liczyć na żadną wdzięczność ze strony Bo Hee, Jedynie hamowaną wściekłość. Już pół roku temy Bo Hee obmyślił „honorowe rozwiązanie”. Stwierdził, że się zabije, przywiązał się do tej myśli ponieważ sprawiała, że życie stawało się nieco lżejsze do zniesienia, jednak coś w nim samym powodowało, że czuł, iż zabicie człowieka, który zasadniczo niewiele złego uczynił nie jest do końca honorowe. W przedziwnym rozszczepieniu swojej osobowości doszedł do jedynego możliwego i logicznego wwe własnym mniemaniu rozwiązania swojego problemu. Uznał, że musi zrobić coś na tyle złego, że nie będzie miał oporów a nawet uzna za jedyne możliwe rozwiązanie zabicie człowieka, który dopuścił się takiej potworności. Pół roku zastanawiał się każdego dnia co mogłoby to być, patrzył na staruszkę Sang, miłą, niezbyt rozgarniętą staruszkę z której ręki nigdy nie spotkało go żadne zło i uznał, że zabicie jej byłoby czynem strasznym, ale wciąż zwlekał, jakby to mu nie mogło wystarczyć, była stara, schorowana, w zasadzie mógłby uznać zabicie jej za akt łaski. Potem w porze deszczowej zauważył najprawdopodobniej rodzeństwo, dwójkę małych dzieci samotnie wędrujących pod parą kolorowych foliowych parasolek parkową aleją, szedł długo za tą wesołą parką, myśląc intensywnie i mocno czując ciężar wcześniej wyjętego z rzeki kamienia leżącego w torbie na jego plecach, zastanawiał się czy da radę donieść dwójkę naraz do swojej nory, i czy wystarczy mu zabicie ich… zaczął odczuwać rodzaj szaleństwa… już miał ruszyć …wtedy naraz znikąd pojawił się jakiś dorosły i zaprowadził dzieci do samochodu. Odjechali, minęło dziwne, niezdrowe ożywienie palące go od środka i znów poczuł nagle obezwładniającą, przygniatającą pustkę.
Od tego czasu nie działo się nic, nic co mogłoby stanowić dla niego bilet, przepustkę do innego świata, co dawałoby mu możliwość ucieczki od własnej szczerze znienawidzonej egzystencji. Dopiero jesienią nadarzyła się okazja. Był to wyjątkowo chłodny dzień i Bo Hee obudził się przemarznięty straszliwie i wstrząsany licznymi skurczami torturującymi jego wykręcone ciało. Wydawało mu się, że tego nie zniesie, ale jego stan w ciągu jakiejś godziny poprawił się na tyle, że dał radę wstać z podłogi i zebrać swoje rzeczy. Zawsze spał źle i krótko, tak było i tym razem. Słońce nie zdążyło jeszcze przebić warstwy wilgotnej chłodnej mgły, było szaro i ciemnawo. Coś skierowało jego pierwsze kroki do parku. Tam ją zobaczył. Siedziała pochylona nad jakimiś papierzyskami, zaabsorbowana nawet nie zwróciła uwagi na otoczonego mgłą, podchodzącego od tyłu do ławki na której siedziała dziwnie przygarbionego żebraka. Kiedy się spostrzegła było już z późno. Jasność rozbłysła w jej głowie i wszystko zgasło niczym zdmuchnięty płomyk świecy na ostrym wietrze. Okropny, suchy dźwięk czaszki uderzonej ciężkim kamieniem przebił mgłę. Bo Hee stanął nad ciałem dziewczyny z zakrwawionym lekko na krawędzi ciężkim otoczakiem w uniesionej do ciosu ręce, był gotów powtórzyć cios w razie konieczności. Dyszał ciężko, serce waliło mu jakby chciało wyskoczyć z piersi i pomyślał nawet że umrze sam w tym miejscu, jego naturalna śmierć rozwiąże całą sprawę a ona jednak przeżyje. Dziewczyna osunęła się bez życia na ławkę a jedynym towarzyszącym temu dźwiękiem był szelest jej jasnokremowego płaszcza ostro kontrastującego z czernią żelaznej ogrodowej ławki. Nawiedził go lęk, nie bał się złapania, bał się, że umrze tutaj, poza domem, skazany na wieczną tułaczkę. Niewielka stróżka krwi z wolna popłynęła w dół lewej skroni jego ofiary, Bo Hee popatrzył na twarz dziewczyny i stwierdził z pewnym oporem, że naprawdę jest piękna, jej cera była wyjątkowo jasna a rysy wyjątkowo regularne, wyglądała jak jakaś bogini … otrząsnął się cały jak pies – To za to suko… - powiedział z ochrypłą, syczącą nienawiścią w głosie - … że zadawałaś się z obcymi, koreańscy chłopcy ci nie wystarczali, co?! – Obserwował ją już wielokrotnie w tym parku, nawet nie ukrywali, że są parą, wysoki wiecznie roześmiany blondyn, prawdopodobnie europejczyk i ona – szczęśliwa, roześmiana, wtórująca mu śmiechem od czasu do czasu, byli dla niego nie do zniesienia, praktycznie przepędzali go z jego własnego parku - nie tak zachowuje się skromna koreańska dziewczyna!- warknął wyciągając z kieszeni sznurek… Wiedział nawet jak on ją nazywał – bez przerwy padało to słowo, kiedy zwracał się do niej nieustannie śmiejąc do niej swoimi jaśniejącymi radością niebieskimi oczami w niekończących się przekomarzaniach.. tfu! – Jini! Tak cię nazywał ty piep… suko! Ale już nie będzie i ja to załatwię! Tak być musi …- . Odwrócił głowę i ocenił odległość od domu, da radę – Tak musi być! – powtórzył ciszej w poranną mgłę, naraz krańcowo bezsilny i zrezygnowany - musi. - ukląkł przed ławką i zrzucił bezwładne ciało dziewczyny na własne plecy, z trudem stanął i obarczony ciężarem zaczął miarowy marsz w kierunku domu... z niewiadomego powodu zaczęły łzawić mu oczy, łzy powolutku po nosie kapały na trawę, pomyślał sobie, że to przez ten naraz nieznośny, wciskający go w ziemię ciężar, który jakby go miażdżył. Myślał, że kiedy w końcu się zdecyduje poczuje ulgę, teraz jednak wcale nie czuł się lepiej.




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






wybierz wersję Polską

choose the English version

Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1