5 july 2012

rozmowa hiperboli z aymptotą poziomą

Znowu to uczucie, jakbym miała dotknąć absolutu. Zbliżam się i nie mogę dotknąć. Asymptota nie pozwala na dotyk, czuję, że niebawem jej dotknę, bo ciągle się zbliżam. Jestem tuż przy niej, a ona ni drgnie. Jest pięknie, choć wiem, że do dotyku nie dojdzie.
 
Jeszcze na temat utworu literackiego: 
Prawdę mówiąc, to lepiej od hiperboli ma tangensoida. Ta dopiero ma się do czego przytulać - tyle asymptot ile okresów i jeszcze jedna więcej.  
 
Nie lubię okresowości, chyba nigdy nie lubiłam. Już jako dziecko widziałam, że lepsze dla mnie jest karmienie na żądanie, a i w szkole nudziły mnie liczby wymierne.  No bo taki ułamek okresowy, niby taki wyjątkowy, a jednak nic specjalnego, znaleziony okres i nic więcej. Co innego liczba pi, ta to dopiero ma w sobie magię, odwieczna tajemnicę, albo taki pierwiastek z dwóch, nie dość, że sam dba o swoją elegancję, to jeszcze zna swoją wartość i nie chce zostać w mianowniku (tym bardziej we wspólnym). Nie lubię periodyków, bo są nudne, niekiedy męczące. Wiem, że okresy są nieuniknione, ale zawsze ukrywam je w działaniu odwrotnym, w częstotliwości i udaję, że ich nie ma. Hiperbola, to nie przypadek. Jest piękna i nie ma punktów przegięcia, a Ty wczoraj przegiąłeś, nie rób ze mnie na siłę tangensoidy. Nie chcę nią być. Bądź Constans...
 
O, to chyba do mnie. Czuję się zaszczycony.
Nie umiem pięknie, jak Ty, stawiać wielokropków w odpowiednich miejscach, więc odpiszę tak po prostu, jak potrafię. 
Hiperbolo, jeśli ja jestem Constans, to kto jest tą drugą asymptotą, do której się też pragniesz zbliżyć? Jestem zazdrosny. 
Dlaczego nie lubisz punktów przegięcia? One przecież łączą wklęsłości z wypukłościami. Ty masz jedną wypukłość i jedną wklęsłość, lecz między nimi zieje nieciągłość Twoja wypełniona asymptotami. Tangensoida ma nieskończenie wiele punktów przegięcia i wszystkie dokładnie na osi. 
I na koniec maksyma (maxima?): „Można dotknąć asymptoty, ale tylko cudzej”. 
 
Gdy byłam dzieckiem, myślałam jak dziecko, mówiłam jak dziecko, potem cieszyłam się swoimi pierwszymi wypukłościami, krótko, ale jednak. Kiedy oswoiłam się z faktem, że już jestem kobietą- figurą wypukłą, mój tata na lekcji matematyki uświadomił mi, że jako całość jestem  wklęsła, podobnie jak okrąg. Długo nie mogłam się z tym pogodzić, jednak definicja jest definicją. Smutno było mi do teraz. Dziś ktoś wreszcie podzielił mnie na przedziały, zauważył w nich moją wypukłość i wklęsłość. Szczęśliwa jestem, bo znów jestem kobietą, choć rozkołysaną jako całość i funkcjonującą w dwóch różnych ćwiartkach (podzieloną na połowy przez swoje asymptoty), to wciąż w tym samym układzie kartezjańskim. Każdy mój punkt, dziurka w nosie, paznokieć, przedramię, no i ja, poruszamy się jak najbardziej osobno i to wcale nie po toskańskim winie. Nie wiem jednak, czy powinnam dotykać "cudzych" asymptot, to chyba nie jest etyczne, ale wciąż „tykam, nie dotykam/lekko, acz czule trącam”.
 
Hiperbolo, przepraszam, że niedawno porównałem Cię z tangensoidą. To było niesprawiedliwe. Przyznam się, że zrobiłem to złośliwie, kierowany przekorą. Sądziłem, że jesteś zarozumiała i zapatrzona w siebie, a ty odpłacasz dobrym słowem za moje złe.
Hiperbolo, jesteś piękna. Jesteś jedną z najpiękniejszych krzywych, a może rzeczywiście nawet najpiękniejszą z nich wszystkich. Jak mogłem tangensoidę porównywać z Tobą? Ty jesteś niepowtarzalna, ona powtarza się co Pi radianów – jak z taką rozmawiać? To nudne. Ona jest monotoniczna – stale tylko przedziałami rośnie – Ty możesz być i rosnąca i malejąca jeśli tylko się postarasz (ale o tym później). Ale najgorsza jest jej niemoralność – jak można do tylu asymptot się przytulać? I te zbliżenia z dowolną liczbą asymptot jednocześnie – na tak nieskończoną perwersje nie ma chyba nazwy w żadnym języku. Ale skończmy te porównania. Wiem, że porównywanie kobiety z inną (nawet in plus) może być dla niej obraźliwe. 
Ty jesteś szlachetna, masz piękne, ponętne kształty. Jesteś tam gdzie trzeba wypukła i tam gdzie trzeba wklęsła. Czy to wynik specjalnej diety? Nie, Ty z natury masz tę piękną linię. 
Martwi mnie tylko ten drugi. Czy musisz się ciągle do niego przytulać? Muszę Ci się do czegoś przyznać: ja go z zazdrości przeciąłem. Przeciąłem go dokładnie w połowie, w jego środku, o ile środek może mieć ktoś, kto twierdzi, że ciągnie się od minus do plus nieskończoności (to jakiś megaloman). Już się nie będzie chwalił, że jest taki nieprzecięty. Ale przez wzgląd na Ciebie, by oszczędzić Ci nieprzyjemnych widoków zrobiłem to w punkcie najbardziej od Ciebie oddalonym – w samym początku Układu. Mam nadzieję, że nie był dla Ciebie kimś ważnym. Jak on się nazywał? Asymptota Pionowa, a Ty go pieszczotliwie i w skrócie nazywałaś Pionkiem. Sama widzisz, chyba nie był ważny, skoro nawet dla Ciebie był tylko Pionkiem. Powiem więcej: on jest kompletnym zerem. Dlaczego tak mówię? No przecież on istnieje tylko dla jednej wartości naszej dziedziny – właśnie dla ZERA. Akurat tam, gdzie Ty nie istniejesz. Widzisz więc, ze nie jesteście dla siebie stworzeni – nawet nie możecie się nawzajem widzieć. Ale jeśli Ci go żal, to pożałuj także mnie, bo on mnie tez przeciął. Przecięliśmy się wzajemnie – to był prawdziwy pojedynek Ale nie martw się, on żyje i stoi sobie dalej tam, gdzie stał zawsze. Zresztą rana jest niewielka – ledwie wielkości punktu. Rana wielka, czy niewielka, jednym słowem rana wszelka – tak powiedziałby każdy pieniacz i poszedłby z tym na obdukcję, a później do sądu. On na szczęście do sądu nie pójdzie, bo jak już mówiłem, tkwić musi w tym jedynym miejscu dziedziny i ani go rusz. Niestety po tym zajściu mam z nim punkt wspólny. A tyle razy sobie kiedyś obiecywałem, że nigdy nie będę miał nic wspólnego z tym typem. No to teraz mam. 
 
A teraz spójrz, co stało się z Twoją drugą pochodnią, tą która pokazuje wielkość wypukłości i wklęsłości – ona jest coraz mniejsza, jeszcze trochę, a będzie prawie niewidoczna, ledwie maleńki płomyczek.
To znak, że stałaś się już prawie tak płaska, jak ja. To haracz, jaki płacisz Matce Matematyce za to, że zechciałaś być blisko mnie. To niemal idealne dopasowanie kształtów. Ja jestem prosty z natury, jako facet nie mogę mieć wypukłości ani wklęsłości, więc moja druga pochodnia formalnie ma wielkość zerową przez całe moje życie. Dlatego jej nigdy nie widziałaś i nie zobaczysz. 
Jak zajdziemy już bardzo daleko, na pewno dojdzie między nami do zbliżenia. Wybacz, że jestem tego taki pewien, ale takie są prawa natury. Tak się zawsze dzieje między krzywą i jej asymptotą (o ile krzywa ma szczęśliwie swoją asymptotę). To już tradycja – zawsze jak odejdą daleko od początku Układu (z dala od ciekawych oczu), dochodzi miedzy nimi do zbliżenia. Robią tak wszyscy. Może więc to stało się już banalne? Zróbmy więc coś innego, coś szalonego. Może po prostu wyjdziesz za mnie? To byłoby naprawdę coś. Coś nowego, niespotykanego, niesłychanego. No, bo czy ktoś kiedyś widział, by Hiperbola wyszła za swoją asymptotę? To łatwe - wystarczy, że mnie po prostu przetniesz, jak modliszka przecina swego partnera zaraz po zbliżeniu. Uwierz mi, to nie boli, wiem to z własnego doświadczenia (przydał się na coś ten nierozstrzygnięty pojedynek z Asymptotą Pionową). 
Ale to nierealne. Okrutne i nieubłagane konwenanse świata matematyki zabraniają czegoś takiego. To byłoby gorsze, niż mezalians. Dopiero by mówili: „Słyszała pani, jaki skandal? Ta szlachetna, piękna Hiperbola wyszła za swoją Asymptotę Ukośną, za takiego prostego chłopaka!” 
 
Hiperbolo, prosiłaś mnie, żebym był Constans. Ja, jako Twoja Asymptota Pozioma jestem Constans. Nawet ładne imię, prawie jak Konstanty. Ale przyznasz, ze taka rola jest dość monotonna – od urodzenia do śmierci mieć tylko jedną wartość i nic więcej? Nie, no oczywiście mam też Ciebie, ale mówię teraz o moim poziomie, moim rozwoju. Dlatego mam propozycję, ale ona wymaga Twojej zgody: czy zechcesz, bym został Twoją Asymptotą Ukośną? Wystarczy, jak trochę przechylisz ramiona, a ja przechylę się razem z nimi. Wtedy ja mógłbym się rozwijać – im dalej pójdę tym wyżej się wzniosę. Ty też zyskałabyś na tej odmianie. Już nie byłabyś tak monotonicznie malejąca. Byłabyś także przedziałami rosnąca – mówiłem Ci kiedyś, że jak zechcesz, to potrafisz tego dokonać. Popatrz jak byłoby pięknie. Idziemy sobie razem w dal. Ja Cię prowadzę tą ukośną, ale nie krętą ścieżką – już taki jestem prostolinijny z natury. Moglibyśmy tak iść razem w nieskończoność. Ty zbliżasz się do mnie coraz bardziej, ale zawsze trochę skręcasz, by mnie nie dotknąć. Nie za bardzo jednak – nie aż tak bardzo, by zacząć iść równolegle i tym bardziej nie aż tak bardzo by zacząć się oddalać. Idąc tak spójrz, co dzieje się z Twoją pierwszą pochodną (może nazywajmy ją raczej pochodnią – ta nieprzypadkowa zbieżność fonetyczna bardzo temu sprzyja). Wiesz, że ona pokazuje, jak szybko się wznosisz, jaka jest stromość ścieżki, którą idziesz. I w miarę, jak podążamy razem, coraz bliżej siebie, Twoja pierwsza pochodnia robi się tej samej wielkości, co moja, która w żadnym miejscu się nie zmienia. To znak, że idziemy w podobnym kierunku.
 
Zresztą Twój Tata by na to nie pozwolił. Jeśli jest ortodoksyjnym Matematykiem, to na pewno nie zrobi wyjątku od tej reguły nawet dla Ciebie. Nie proś go nawet o to. Nie chce, byście pokłócili się z mojego powodu. Ja znam reguły i znam swoje miejsce w szeregu. Jest zgoda na zbliżenia, ale nigdy za mnie nie wyjdziesz.
Ja mogę jedynie być Twoim przewodnikiem i chronić, abyś nie weszła w obszar dla Ciebie zakazany – jestem tylko Twoim bodyguard. 
Ale jest jedno wyjście. Ucieknijmy z tego Kartezjańskiego Układu Współrzędnych. Słyszałem gdzieś, że to nie jest jedyny z możliwych światów. Istnieją podobno jakieś Przestrzenie Banacha, Geometria Łobaczewskiego… W tej ostatniej żyją (jak i u nas) sinusy, cosinusy i tangensy, ale one wszystkie są hiperboliczne – to coś dla Ciebie Hiperbolo (a może na Twoją cześć). Powiadają, że one mają kształty zupełnie inne, niż w naszym Układzie. Skoro tak, to może tam nasz związek byłby dozwolony. Gdybyśmy tak poszli poza nieskończoność, to może udałoby się nam stąd uciec i tam dotrzeć. A jeśli nie, jeśli nie zdołamy dojść do żadnego innego świata, to przynajmniej zyskamy tyle, że będziemy coraz bliżej siebie. Wiesz mam taką teorię, a właściwie marzenie. To znaczy marzenie, by ta teoria okazała się prawdą. Nie śmiej się tylko. Wiem, że to marzenie jest naiwne, ale takie jest każde marzenie, zanim nie znajdzie się ktoś, kto będzie potrafił je zrealizować. A moje marzenie jest takie: jeśli odległość między nami będzie mniejsza od grubości punktu, to właściwie można powiedzieć, że się dotykamy. Jeśli idąc, ciągle się do siebie zbliżamy, a iść będziemy dostatecznie długo i daleko, to w końcu musi nastąpić taki moment, że zbliżysz się do mnie na odległość mniejszą od średnicy punktu, czyli w końcu mnie dotkniesz. Idźmy więc, a może odkryjemy półpunkty, ćwierćpunkty i mikropunkty. 
 
Z tatą nigdy się nie pokłóciłam i nigdy już tego nie zrobię, z mamą z resztą też. 
Smutno.
 
    (asymptota pozioma wyraziła zgodę na publikację jej tekstów)




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






wybierz wersję Polską

choose the English version

Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1