13 december 2014

Jak przeminął z wiatrem pewien rober(t), czyli o skutkach licytacji

Jesień nie owocowała akurat ciepłą pogodą, która mogłaby zachęcać do wędrówek. Pochmurne, w większości deszczowe popołudnia sprzyjały raczej innym rozrywkom. Grze w karty, na przykład, a pod tym pojęciem rozumiem zwyczajnego brydża, choć może raczej niezbyt zwyczajnego, skoro miał bardziej służyć pogłębianiu znajomości (sama się zastanawiam, czy to nie eufemizm) niż idei gry jako takiej, zwłaszcza że opanowanie terminów typu „impas” czy „forming” świetnie sprawdzało się nie tylko na blacie stolika.
 
„Nie mieszaj nigdy kart i whisky, chyba że już matka karmiła cię irlandzką gorzałką” – powiedział Gerald O’Hara do swojego służącego, gdy ten pomagał mu w rozbieraniu po szczególnie mocno zakrapianej partii pokera, w której ojcu sławnej Scarlett udało się wygrać równie sławną Tarę.
Miał rację. Ale czegóż to człowiek nie zapomina w ferworze rozgrywek…
Nie dodałam bowiem, że nasze partie również były zakrapiane i najczęściej, jak to mówią, niewąsko. Podobno wszystko jest dla ludzi. Tyle że niekiedy trudno określić ilość i granice tego „wszystkiego”.
I tak, jak w trakcie gry (i tej na blacie, i ponad) jakiś impas może spalić na panewce, tak na panewce może spalić również iskra, którą usiłuje się wykrzesać za pomocą wyżej wspomnianego środka, czyli alkoholu.
Ale nie uprzedzajmy faktów.
 
Licytacja polega na tym, żeby dać do zrozumienia partnerowi, co się oferuje, nie mówiąc tego prosto w oczy. Jeżeli załapie – mamy z górki. Jeżeli nie, należy dalej pracować nad podniesieniem mu poziomu percepcji (jakkolwiek by to brzmiało). Percepcja to bardzo ładne określenie na stan świadomości, który usiłujemy uzyskać poprzez stosowanie różnego rodzaju karcianych (i nie tylko) zagrywek. Zwłaszcza gdy hipotetyczna zdobycz wręcz podkreśla swoją odporność na wysokooktanowe paliwo. Wtedy zaczynają się już podwójne zmagania i chociaż ich forma nie jest jeszcze tą, najczęściej poziomą, do której chciałoby się doprowadzić przeciwnika, by w rezultacie pozbawić go formy, to jednak uwertura w spodziewanym koncercie też potrafi wyzwolić całkiem niezły dreszczyk. A co dopiero, gdy zaczyna się gra va banque.
Jednak nie zawsze „va banque” jest równoznaczne z „na bank”, o czym zresztą co najmniej kilka razy w życiu mogłam się osobiście przekonać.
Powiedzmy, że to był właśnie jeden z takich przypadków.
 
Gra toczyła się przy dużej aprobacie, wręcz zaangażowaniu obu stron, co słusznie zaczęło mnie napawać bardziej niż ostrożnym optymizmem. Także odporność na paliwo wspomagające zdawała się być bez zarzutu. Do czasu jednak, gdy iskra zgasła bez ostrzeżenia i zostałam na jałowym biegu z perspektywą jazdy wstecz, czyli do źródeł, z których wypłynął był mój rober(t), udając się w charakterze przyszłego Susła na podwieczorek z Alicją, po zakończeniu którego spodziewałam się wizyty w Krainie Czarów i to przy znaczącym udziale rozgrywanego właśnie asa kier (przepraszam, Lewisie, za wolną interpretację Twojego utworu).
 
Co można zrobić z Susłem? Czysto retoryczne pytanie, bo wiadomo, że nic. Najwyżej wsadzić do imbryka. Imbryka jednak zabrakło, wobec czego zmuszona byłam zatargać  wyżej wspomnianego do taksówki, żałując jednocześnie, że Bóg nie poskąpił mu gabarytów (chociaż akurat nie takich, z jakimi wolałabym zawrzeć bliższą znajomość), a potem całkiem dosłownie wynieść na któreś tam piętro i położyć do łóżka. A, przepraszam, jeszcze rozebrać przy okazji, choć bardziej licząc na cud boski niż z poczucia samarytańskiego obowiązku.
 
Czy muszę dopowiadać, że żaden cud nie nastąpił? Chyba nie, to się samo przez się rozumie. Ale w ten właśnie sposób moja Tara przeminęła z wiatrem, bo trudno uznać zdjętą bieliznę za szczególnie udany zbiór bawełny, jeżeli w ślad za nim nie idzie radosna celebracja święta plonów. Specjalnie nie użyłam terminu „dożynki”, gdyż byłoby to niezbyt delikatne wobec kogoś, kogo nieświadomie wprawdzie, ale jednak „dożęłam”,  i w dodatku grubo za wcześnie, podcinając przy okazji i gałąź, na której miałam zamiar posiedzieć (jakkolwiek to zabrzmi).
 
A wszystko dlatego, że facet chwalił się, że górale mają mocną głowę, a ja mu uwierzyłam na słowo.


number of comments: 7 | rating: 1 |  more 

mua,  

A to widzę, że nie znasz " zrzutki krakowskiej" heheh. ( PS I widzem, ze nie chodziło o grę, aaaleee o przegrał/wygrał heheh )

report |

mua,  

PS PS I , ze upewniłem siem iż jednak siem liczy ta wielkość, aaaleee te kobiałki to nieszczere w tem temacie ,że niby ..... a tu prosię heheh

report |

Miladora,  

Fakt - o przegrał/wygrał, Mua. :)))

report |

jeśli tylko,  

bo był to góral z plemienia słabopiennego :))) Dobrze się czyta Mila, i z uśmiechem :))) udanych (ro)zbiorów :)))

report |

Miladora,  

Hahahaha - góral słabopienny - piękne określenie, Jeślinko. :)))

report |

mua,  

heheh " squo ??? - Problem wielu indiańskich wodzów. !!! Dopóki nie poznali wody ognistej " ;))

report |

Miladora,  

Nasi góralscy wodzowie sami ją pędzili. :)))

report |




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






wybierz wersję Polską

choose the English version

Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1