6 may 2016

Siedzę w kącie, wymyślam dzieci.

 
 
Owo wymyślanie nie jest Tadeuszowym traktatem o nie, czy wszystko znaczącym jasne. To wymyślanie jest szukaniem kozła ofiarnego. Coś w rodzaju chłopca do bicia. Trzeba na kimś psy wieszać i te od pochyłych drzew gdzieś wysłać.
Siedzę dalej i trzęsę pajęczyną. Nieświadomie uwolniłam dwie muchy. Z wdzięczności pewnie załatwią się na ekranie komputera. Szlag, by je... Wymyślanie dzieci ujęcie drugie, tym razem próbuję je narysować. Średnio mi to wychodzi. Antoś rysuje buzię, oka a zaraz potem brodę i nogi. Do tej pory dociekałam, gdzie jest brzuch, ale, od kiedy pan w Cafe podpowiedział mu, że to anorektyk i zaraz po głowie muszą być nogi, zmilczę. Po prostu zmilczę...
Wracając do rysowania dzieci. Moje są zdrowe i silne, nie będę przecież kopała płaczących i bezbronnych. Mają wynaturzone nosy i schodzące się oczy, także przerośnięte brwi i małe włoski nad ustami. Są szydercze, bezwstydne, krnąbrne i aż się proszą, żeby im przyłożyć.
Kiedy jednak patrzą w ten sposób, jakby chciały powiedzieć, że już będą grzeczne, odechciewa mi się. Zaczynam ziewać i dzieci lądują w koszu. Kosz jak kosz - wiklinowy i pełen.
Zdrzemnęłam się i czas zacząć po raz trzeci. Tym razem próbuję je napisać. Mają fikuśne sukienki, czerwone, trzeciomajowe kokardki, frywolne myśli i o zgrozo, babcię i dziadka gotowych na odsiecz.  To nie wyjdzie, za nic na świecie ich nie wymyślę.
Sen, tylko sen… Pusto, jest po prostu pusto, ani jednej myśli. W ciele gęstnieje cement. Jest już pod sercem, bo nienawiść nagle ustaje. To nie kataklizm, nie ma ofiar, zagubionych i połamanych drzew.
Ściany są na swoim miejscu, podłoga, a jakże. Możesz pominąć rekonesans, bo żyły nietknięte. Monika topi się w wannie, leżąc na plecach, zanurza głowę. Mirek zabarykadował drzwi, bo przecież szaro-czerwone poczwary przyjdą po niego. Wyszarpał pasek ze spodni i przerzucił przed belkę. Słuchać stukanie, w jego głowie przyszła cała armia.
- Mogą wziąć ciało, ale nie mnie.
Dziesięcioletnia dziewczynka morduje małych chłopców. Najpierw oswaja lęki, tłumaczy i ucisza. Mówi, że rodzice są źli, że nie kochają swoich dzieci, zapewnia, że ona będzie się o nie troszczyła. W końcu kładzie chłopców na podłogę i pod jakimkolwiek pretekstem zaciska dłonie na gardle. Dzieci są ufne.
Bóg spokojnie sączy wymyślną herbatę. W kącie mysz, przytrzaśnięta, popiskuje. Nie jest to jednorazowe. Pręt wbił się niefortunnie i będzie umierała powoli. Budda zachwyca się urodzajem. We wsi obok, tony błota zniszczyły zboże. Staruszkowie siedzą na ganku, trzymając się w ramionach, by śmierć nie zabierała pojedynczo...
Po takich snach mój środek ciężkości mieści się w żołądku. Czasem na głodzie przenosi się w kierunku jelit, ale - generalnie - to proces krótkotrwały. Trochę zazdroszczę rybom, bo ich środek przesuwa się w zależności od ich potrzeb. Od tego, czy nurkują, czy chcą unieść się ku powierzchni wody. Mój żołądek decyduje o moim szczęściu, o ilości pochłoniętych płynów i zwróconych resztek. Jesteśmy najgorszymi wrogami i szarpiemy się za koszule.
Dalej śnię pustkę, wywleczoną za kaptur, ze schowka na szczotki i wiadra. Jej twarz z rozlanej farby, jakby ktoś pędzlem połączył czerń i biel. W holu mieszkają fotele pokryte prześcieradłami. Kurz, jak film ze starego projektora, nierówno pokrywa kontury, postacie labilne z połamanych kresek. Na schodach Zuzia kręci hula-hop. Ma włosy spięte w kucyk, uwieńczone białą spinką z tiulu. Obok niej Ewa, wyjęła wstążkę, przeskakuje niewidzialne kałuże, z gracją pochyla się i prostuje. W kuchni Luiza, parzy w imbryku herbatę z mięty.
To dom dzieci. Dużych i małych, chcianych i niepotrzebnych. Mieszkają razem. Nocą wnikają w ściany i tam zasypiają. Czasem gubią buciki, spłoszone nocnym hukaniem.  Czujne, długo nasłuchują. Później nawołują się, by radośnie powrócić do swoich zajęć. Z oddali nie widać dobrze. Dzieci jak dzieci, przejęte rolą, raz umierają z miłości jak Julie, inny razem jak Piotruś Pan walczą z piratami. Kiedy staniesz za kaflowym piecem, zmrużysz ze zdziwienia oczy. To jedyny zakamarek, do którego Zuzie, Ewki i Luizy nie zaglądają, z obawy przed kątnikami. Tam możesz spokojnie zamieszkać i prowadzić swoje obserwacje.
Luiza powtarza ten sam rytuał parzenia herbaty. Jej poranek składa się z mięty. Zobacz, jak ostrożnie wkłada listki do imbryka. Układa jeden obok drugiego na dnie.  To żadna szkoła, żadne ćwiczenia, to potrzeba bycia perfekcyjną. Zuzia się nie męczy. Po sińcach na brzuchu pozostały zgrubienia. Oczywiście, nie widać ich, trzeba dotknąć. Ona nie pozwoli tego zrobić. Nikt już nigdy nie będzie jej dotykał. Czasem o tym mówi, kiedy Tomek przypadkiem trąci ją łokciem. Ewka, wieczorem zdejmuje baleriny i uderza nimi o podłogę. Uderza z taką siłą i złością, że potem się dusi. Łapie powietrze przerażona. Tomek mieszka na półpiętrze. Zajmuje mały pokoik, z oknem na drewniany kościół. Wieczorem na dachu siadają szare gołębie, zmęczone lotem donikąd. Tomek od rana do wieczora wykonuje skoki z półobrotem. Przed każdą próbą ćwiczy równowagę, by potem wziąć oddech i skoczyć. W końcu chowa głowę w poduszkę. Jest jeszcze Wiki, mieszka na piętrze. W jej świecie panuje nieład. Rajstopy na klamkach, łóżko wyściełane sukienkami i spódnicami. Zamiast książek, wazoników i pamiątek, koszulki zwinięte w kłębek i upchnięte w możliwą i niemożliwą przestrzeń. Wiki rano wsuwa stopy w szpilki, nosi je dumnie, spacerując od drzwi do okna. Czasem opiera się o futrynę i zastyga. Nie wiem, ile trwa jej nieobecność, ale z nią nigdy nie wiadomo, kiedy słyszy, co się do niej mówi, a kiedy jest w swoim idealnym świecie martwego piękna. 
Pada deszcz, dzieci nie przyklejają nosków do szyb, nie rysują serduszek. Jak zaklęte powtarzają i powtarzają półobroty, zaparzanie, chód, skoki i taniec. Zdawać by się mogło, że to nie dom, a pozytywka. Madame porusza się w znanym rytmie i tempie. Skoro już siedzisz tam tak długo, zaczynasz myśleć:
- Skąd te dzieci się tam wzięły?!
To zaledwie drzazgi, zamieszkały płytko pod skórą. Przyszły z głodzonego ciała i napadowego głodu. Jutro tutaj będą zwykłe ściany.
Rano szarości usiadły na brzegu łóżka, trudne do usunięcia, jak osad na szkle, próbuję je przesunąć. Popycham łokciem, trochę kolanem, ale zabieg niezwykle żmudny i wyjątkowo nieudany.
 Próbuję znaleźć pomarańcze i czerwienie, by rozłościć się i porzucać mięsem. Rzucanie mięsem pozwala obniżyć ciśnienie i pewnie cholesterol, nie wiem, co do ilości decybeli, czy nie szkodzą, no, ale, cóż, nie ma produktów idealnych.
Kiedy w lesie wpadnę twarzą w pajęczynę, uruchamiam się od razu, a tutaj jakoś nie potrafię...
Segreguję chusteczki na bardziej mokre i te do ponownego użycia. Rozmyślam nad idealnym światem dla samobójców. Samochody bez linek hamulcowych, drzewa tak, że osiki nie wsadzisz w środek, leki bez recepty i linki, sprzedawane już z pętlą, o pewnym wiązaniu. To byłoby coś!
Łamię wszystkie przepisy, zwłaszcza na ciasto drożdżowe i sygnalizację świetlną. Kiedy ryczą kobiety, wcale nie rosną kwiaty w raju, tylko skraca się czas pomiędzy jednym krwawieniem a drugim, a potem ciśnie za mostkiem. Nie ma nic ani romantycznego, ani przejmującego, kiedy płacze matka czy córka. Bardziej poruszające są grające fontanny, zwłaszcza, kiedy człowiek się zapomni i biegnie w garniturze na spotkanie biznesowe. Plany nowego centrum handlowego, całe w zaciekach i plamach potrafią człowieka skłonić do modlitwy.
Żal gasnących świetlików, babcinych okularów odkładanych do kufra, z widelczykami, cukiernicą, książeczką do nabożeństwa, to nic nie znaczy. Najbardziej denerwują mnie ludzie, którzy wierzą w Boga, tak bardzo wierzą w posiadanie jednej żony na wieków wieki Amen, że innych doprawiają w kotle, równą tną z żebrami, rozciągają brzegi skóry, by sprawdzić, czy wystarczająco dotknęli, czy do żywego...
Urodziłam się w niewłaściwym czasie, z jakimś pieprzonym defektem i wmawiają mi, że mam, dla kogo żyć. Pewnie ich Bóg dał im do tego prawo, że dzielić na lepszych i nieudanych.
Dziwią się potem, że reaguję lękiem na podanie ręki?
Już wiem, że nie napiszę pogromców motyli, choć, to ponoć łatwe. Jak nie zabiję, nie mam ręki do tego, po prostu. Chociaż, z tym drugim nigdy nic nie wiadomo. Człowiek nie powinien ufać sobie, bo przecież często ciało przekracza granice wytrzymałości, a psychika nie dociera do żadnych granic. Ustawia je sobie wedle potrzeb. Labilne, faliste, naciągnięte czy zmechacone, jednym słowem stworzone na potrzebę okoliczności. Jak wiadomo, okoliczności często usprawiedliwiają czyn, stąd wzięło się pojęcie: „popełnić coś w afekcie”. Jeśli meszka wpadnie do ust, to ona targnęła się na swoje życie, czy to bezpośrednio nasza wina, bo nie byliśmy dość uważni? Hmmm, filozof powiedziałby, że czyny nie są z góry ani dobre, ani złe, bowiem rozważyć należy całe spektrum wypadkowych. Szlag! Nie chcę o tym myśleć, to trochę z pograniczna obłędu. Połknęłam ją, podrażniła mi gardło, więc zasłużyła na śmierć.
Tak skazuję każdą myśl z osobna, niezależnie od jej odkrywczości. Myśl to myśl, prędzej czy później obróci się przeciwko mnie. Z myśli rodzą się marzenia, a niespełnione przeradzają się w frustracje, a te w nienawiść do siebie. Stąd o krok do prób samobójczych. Zatem myśl należałoby stłamsić w zarodku, dokonać aborcji albo eutanazji, w zależności od tego, jak dalece pozwoliliśmy jej wzrastać. W każdym razie nie wolno zgodzić się na jej rozwój, pobieranie pokarmu i wytwarzanie ciepła czy światła. Nie mówię wcale, o myślokształtach, które w zależności od konsekwencji i ładunku emocjonalnego mogą zabić mamuta czy szopa pracza, no nieważne. Mówię o zwykłych myślach, myślątkach, które dojrzewają i wykończą matkę. Nie należy mieć skrupułów, trzeba odpłynąć. Zamknąć oczy, położyć nogi na ławie, ręce luźno i oddychanie. Wcale nie takie, które nakazuje senesi, ale takie, na jakie ma się ochotę.
Od kiedy jestem w jego świecie, zaciskam mocno powieki. Straciłam zdolność zlewania się z tłem, więc spokojnie czekam, aż skończy. Kładę ręce na łóżku, nie dotykam ciała, kiedy je bierze. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Zachowuję się jak podczas badania:
- Proszę nie napinać mięśni.
Niewiele myślę, pies obok kłapie paszczą, żeby złowić muchy, dziecko śpi odkryte, różowe po kąpieli. Czasem przejmuję inicjatywę, byle już… Na koniec wini mnie, że nie odczuwam przyjemności. Nie potrafię, aż tyle dla niego zrobić. Nie potrafię…
Odwraca się plecami, wtedy dopiero znikam, jestem martwa. Obserwuję wazon na stole, uchylone, płytkie szafy, z których sterczą rękawy. Z zewnątrz dobiegają odgłosy nocnych pociągów, czasem wysyłam myśli w podróże. Kiedy wracają rano, nienawidzę wnętrza ud, nienawidzę chleba, rzucam się z pięściami na ściany. Tulę głód, daję mu miękki czerwony sweter, drżące dłonie i kolana zniekształcone ćwiczeniami. Czuję, że jestem zwartą bryłą, żadne dźwięki nie wydostają się na zewnątrz. 
        Quignard pisze, że nagość jest trwogą inności. Czy nagość rodzi gwałt, może powstaje on w głowie? Nagość jest piękna czy zatrważająca? Jest sposobem doszukiwania się natury, czy wyjątkiem ją potwierdzającym? Zastanawiam się. Noc może opadać na krzesła, parapety, krawędzie i przyjmować kształty? Niepokoi mnie. Ona tych kształtów potrzebuje? Musi się stać? Ciemność nie powszednieje. Jest wszędzie. Gęstnieje w pokojach, uwypukla odkryte uda.
Mazanie rąk po łokcie, gęstym cieniem, jest dość prostym treningiem, jak nauka chodzenia. Najpierw ustaje drżenie piersi. Płacz cichnie. Rozchylamy wargi i najpierw ostrożnie. Obraz jeszcze, jak za mgłą niegroźny, bo daleki. To trochę tak jak liście herbaty odklejają się od powierzchni, coraz cięższe i cięższe, bardziej nasączone opadają na dno. Pęcznieją. To pęcznienie nie jest niczym złym, jest pogodzeniem się z sytuacją, obojętnym przyglądaniem się. Wyciągamy ręce, trochę, jak po niemowlę. Rozważamy kontury paznokci, pomarszczoną skórę w okolicy stawów. Prostujemy palce i na nowo przyglądamy się. Rozbieramy przed sobą.
Nie wiem, czy chcielibyśmy powrócić do stanu z przed. Zatrzymanego w powietrzu ołówka czy przewróconej szklanki. Nagość krzepła w głębokich i płytkich oddechach, podobnie jak i w pełnych, a może pustych naczyniach.
Mylisz się, kiedy mówisz, że szukam wtedy ojca i matki. Nagłe zbawienie nie przychodzi, z uderzeniem cukru, czy trzykrotnym dzwonkiem do drzwi. Nie przyjmuję gości ani nie ganię wewnętrznego dziecka.
Straszą maluchy, że w nocy trzeba spać. Kiedy się nie śpi, wstępują w nas mordercy. Obecność ducha jest większym strachem aniżeli bezsenność.
Może mieszka we mnie wyklęta dusza. Może mieszkają we mnie obie. Ta od poczęcia płacze nad sobą, kiedy ta druga desperacko rzuca się, szarpie, trawi włosy i zrogowacenia.
Wracam do gwałtu, nagości i mazania rąk. Czy gwałt jest formowaniem twarzy przez ślepca? W jego głowie jest obecny kształt, wzór nie, bo wzór to naśladowanie. Nie można naśladować, kiedy coś powstaje przez nagłe westchnienie, poruszenie.
Czy ślepy wstydzie się swojej nagości? Ślepy, absolutnie nie w znaczeniu braku widzenia, z powodu oczu. Ślepy, to znaczy ten, który jest poza obrazem rzeczywistym. Widzi źle, widzi kontury z wielkiego oddalenia bądź ten, który staje przed czymś o kilka milimetrów. Nie ma w tym wówczas prawdy. To lęk przed nagością istniejącą czy wyobrażoną.  Kiedy zaczyna się inność?
Tutaj już myślę o matce i ojcu. W sensie siły, która mogłaby przyjść i mnie stąd zabrać. Pod oczyma i na brzuchu układa się mrok, przepastny, bezwzględny. Stąd już mgnienie do strachu. Nic już nie da się ukryć. Zagrażam sobie.
Jak, to jest obudzić się któregoś dnia i stwierdzić, że nie ma się własnego łóżka? To bardzo proste. Zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś u siebie. Człowiek, który miał być jak sieć strażacka na dole, jest przechodniem. Gzyms, pozostaje bez zmian. Kąpiel, krótka czytanka, zmiana natężenia światła, odwracam się twarzą do poduszki i z przesadną siłą przykładam plastry ciężkiego, mokrego snu, na gorące czoło i podbrzusze. W myślach, pakuję smutek – złożony głowami do siebie, lodowe końce zajmują bardzo dużo miejsca, ale to nic, bo mam niewiele więcej do zabrania. To, co wspólne, jest tego, co tutaj zostaje.
Już prawie wiosna. Odświeżyłam sukienki i botki. Taka gra, kto dłużej wykaże obojętność. Zakład o dużą czekoladę i suszone śliwki. Warte pilniczka do paznokci, który drapie skórę tak, że nie pozostają ślady, jak po małym nożyku do obierania ziemniaków. Następne leki zatrzymały wodę w organizmie. Zimno. Zapinam się pod brodę, naciągam zimową czapkę, ale, mimo to naczynia tłoczą się, byle bliżej, ciaśniej, boli. Pada deszcz. Pies obszczekuje grudę piachu, jakby miała wstać i przenieść się o kilka centymetrów. Potykam się, o własne nogi. Nic nadzwyczajnego, jak taniec przy ognisku. Rozcięłam rękę, o wykopany przez pług kawałek porcelany. Minie.
Jak to jest, nie mieć własnego krzesła? To nie znaczy, że trzeba siedzieć na zimnej podłodze, czy obiad jeść na stojąco. To znaczy tylko, tyle że nie można się huśtać na tym, co stoi przy stole. Należy zachować proste plecy. Przełykamy. Napięcie obrasta w ślinę, tamuje przełyk. Nie zabiorę ze sobą łyżeczki, szklanki, czy talerza. Książki ważą coraz więcej, to i półka ugina się. Nie ma już miejsca w pionie, więc poziomo dopycham mapy i poradniki. Po dwóch latach, zawisła szafa na przyprawy, oleje i octy. Po siedmiu latach, meble w łazience, zmieniły kolor, sufit również. Czerwień miała wyzwalać energię.
To już południe. Obcięli gałęzie, wyczyścili rowy. Nie podniosę się, z nie swojego łóżka, nie odłożę na miejsce czyjegoś talerza, przewrócę krzesło. Co to za różnica? Nic tu mojego……..
Jesteś za słabe ciało, żeby pójść ze mną dalej. Ubrane czy nie, reagujesz na podmuchy i pomówienia. We wszystkich zgięciach i pomarszczeniach wnosisz do domu pyłki obcych ludzi i światów. Wymiatanie ich za drzwi trwa wszystkie możliwe jesienie. Czyjeś myśli przyklejają się do podłogi i trzeba je po kolanach zbierać, by nie raniły stóp. To odbywa się, jak wydobywanie głosu, dźwięk po dźwięk, aż po pełne zdania. Gdybyś pozwoliła, im zagnieździć się w przedpokoju, w dołkach na policzku i zmarszczkach wokół oczu, najpierw powodowałyby nagłe łaskotanie, jak piórkiem, czy pędzelkiem. Nagłe łaskotanie przeradza się, w ciągłe, aż do ucisku w klatce piersiowej i okrutnego bólu. Nie ma już miejsca na twoje myślenie ani moje argumentowanie – są wizje innych i obrastają w siłę.
      Siedzę przy stole, za oknem deszcz zmył kolory, z ławek i drzew, wszystko jest, w identycznej szarości, niezależnie od światła. Miałaś spać spokojnie, cokolwiek, to znaczy, bo przecież nie mam wpływu na twoje senne wędrowanie. Nie powstrzymam lawiny kamieni, nie przegonię rozwścieczonych wilków… Zamykają się drzwi do łazienki, ciszej aniżeli na ciszę dwuosobowego domu przystało. Wymiotujesz. Postanowiłaś pogłębić pustkę. Co tak dużo waży? Sumienie? Inni? Dziecinność matki? Ciastko z galaretką, grzecznościowe?
      Świat przygotowuje się na wojnę. Dzieci idą rok wcześniej do szkoły, piosenkarka ma raka krtani… Na górze zamykają się drzwi. Jak myślisz, po jaką cholerę, ja tutaj siedzę? Za chwilę pójdę, podniosę cię z podłogi i z powrotem zaniosę do twojego świata. W tym czasie mój obrośnie w osty i zaciskający bluszcz. To ma swoje zalety, kiedy tak pada, liście zachodzą pod właściwym kątem, by woda spływała, a nie wdzierała się do wnętrza. Jednak, kiedy jest tak szczelnie, trudno chwycić mnie za serce i zmusić do słuchania.
Nie chcę cię ponaglać, więc czekam, czy pustki wystarczy, a może jeszcze zdecydujesz się pogłębić ciemność i wziąć w siebie chłód.
Czasem mam ochotę burzyć światy. Skrępować twoje ręce i wyrwać nienawiść do samej siebie. Nie mam jeszcze właściwego podejścia. Nie chodzi o lawirowanie z tacą pomiędzy krzesłami, na sali pełnej gości. Nie chodzi także o nowego chłopca córki, której nie mamy. Nie mam właściwego podejścia do twojego milczenia i przeobrażania się w cień. Jestem zazdrosny.

      Niosę ciało do ciemnego pokoju. Zasłony do ziemi, Florent Pagny wykonuje Caruso. Widowni brak, jedynie światło nocnej lampy zamarło, ale to się nie liczy, to światło jest tylko po, to, by znaleźć pluszowe kapcie. Nie lubisz deszczu. Nic nie sprawia ci przyjemności. W sumie zastanawiam się, co zrobiłaś z uczuciami? Ćwiczysz cztery godziny dziennie i nie widzę, żebyś odczuwała zmęczenie. Ciało wygląda, jak rozciągnięte na wszystkie możliwe strony jednocześnie, ale ty zaczynasz od nowa i nowa…. Pada deszcz…
      Dlaczego moje ręce mnie nie słuchają? Muszę wstać, pozbyć się tego, z siebie.
- Czego, powiedz, czego?!
- Chcę żebyś mnie pożądał.
- Chcesz tylko, żebym ci powiedział, że schudłaś.
- Jestem aż tak przewidywalna…
Rozstaliśmy się wczoraj, bo wczoraj zaraz po deszczu przyszło palące słońce. Kwiaty te same, za wcześnie na zapach. O tej porze roku to tylko marketowe zastępniki. Nie wierzę, że to zrobiłeś.  Tydzień później, przed twoim domem sąsiedzi palą zdechłe koty, to na wypadek zarazy. Zbyt duża wilgotność, rozmnożyły się choroby i robactwo. Pościele z piwnicy też wynieśli. Bezdomni bali się pytań. Przenieśli się do opuszczonej olejarni. Tam wypalają kable, by coś sprzedać na złom.
U nas już późna wiosna. Zdjęliśmy słomę z budy Azy. Ojciec przypuszcza, że czereśni i jabłek w tym roku będzie pod dostatkiem. Babcia piecze placek drożdżowy, bo mówi, że Tomek wróci. Wieczorem mama musi podać jej cztery kropelki syropu z komody. Zosi powiedzieliśmy, że stawiasz kolejny most. Zapytała, czy dobrze zapłacą. Obiecałeś morze.
Jestem od jakiegoś czasu sama. W barze u Krzyśka poprosiłam czystej spod lady, na tamtą kobietę i pełen biust. Nie uwierzysz! Pochwalił jej sukienkę, chociaż była do ziemi. Kupiłam guziki, naprawię torbę na podróż.
Już czas upiąć włosy nad uchem i pomimo silnego wiatru rozwiesić pościele na dworze. Posegregować ubrania, buty, książki, jednym słowem wyrzucać, wyrzucać i wyrzucać. Wymiatać go z siebie, po trochu, z każdego kąta. Broń Boże, nie rozmazywać, nie wcierać w podłogę, skórę, myśli. Zebrać, wyrwać z korzeniami, zmyć i zapominać. Stanie się nam według naszego pisania, oj tak! Czas kupić nową zastawę i firanki do kuchni. Nigdy nie lubiłam wzorzystych, asymetrycznych, powieszonych niedbale, śmieci kupionych w lumpeksie. W pokoju dziecięcym będzie tapeta. Przyglądałam się im z utęsknieniem w markecie budowlanym. Za każdym razem słyszałam, że to nieekonomiczne, że się nie sprawdza. Nie obchodzi mnie to! Będzie tapeta z zygzakiem albo ichtiozaurem, ewentualnie ze Scoobym.  Na suficie gwiazdy, kiedy zaczną się odklejać, będziemy mieli dobry argument, by wypowiadać życzenia. Życzeń mamy sporo – miłość, monster tracki, dom, dobra praca, wakacje gdzieś tam, byle dało się pływać. Przydałoby się też sprawne auto. Byle nam czekolady nie brakowało i mocnej kawy, a reszta ujdzie… Od czasu do czasu jeść bez opamiętania, a potem użalać się nad sobą. Od poniedziałku do piątku dzielnie ćwiczyć dwie godziny dziennie i żywić się kapustą, w każdej możliwej i niemożliwej postaci.
Wyjmę skrzydła ze schowka na szczotki. Takie prawdziwe, które dziadek posklejał z drobnych elementów, piór, wosku i tego, co jeszcze miał. Ukrył je przed kolegami i całym światem. Ja ukryłam skarb przed nim, ale teraz jest właściwy czas. Skrzydła są dobre na każdą pogodę.
 
 
 




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






wybierz wersję Polską

choose the English version

Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1