28 july 2019

28 july 2019, sunday ( Poprawczak "Przyjazd", "Domofon i poczekalnia" )

Dwa skrzydła ramion twierdzy o nazwie Dom Przewlekłej Opieki, połączone były przeszklonym korytarzem. Po jego jednej stronie jaśniały w dzień, a granatowiały w noc duże tafle mlecznych szyb. 
 
Już z daleka, z taksówki przykucniętej za krzakiem, miałem niespokojne wrażenie związane z przysadzistym ogromem tej budowli. 
Solidna, monumentalna, otulona w szum wiosennej bieli, kwitnąca jabłoniami, przypominała mi lata drugich śniadań łykanych na szkolnej przerwie. Kojarzyła się z Mamą zakrzątaną przy rondlach.
 
Wyłuskany z pamięci obraz, przedestylowany i skroplony w nowej formie uczucia, oświetlony z innego miejsca, po latach bezowocnej wędrówki, u jej kresu, tuż przed wejściem do Domu sprawił, że znalazłem się w znajomej scenerii, wśród przyjaznych ludzi, którzy mnie oczekiwali. 
 
Przez ułamek sekundy żywiłem przekonanie, że niektórzy z moich dotychczasowych znajomych, wypełzając ze snu, widzą tylko to, co ujrzą: szarzyznę przebrzmiałego dnia i niebo mokre od łez. 
 
Czekała ich wieczna mordęga codzienności, czuli zapach przypalonego mleka, a z wnętrza mieszkania dobiegały melancholijne dźwięki rozczłapanych i zaspanych kroków. 
 
Dostrzegali więc zaledwie to, co się im przylepiło do oka i nie mieli najmniejszego pojęcia o tym, że za zasłoną deszczowego nieba, podstarzałych kroków i woni mlecznej spalenizny, kryje się wzruszenie związane z wiosennymi porządkami, wypastowaną podłogą i kochaną osobą.
 
Ale uczucie to gasło w lawinie następnych, ponieważ wydawało mi się, że dokąd bym nie spojrzał i czym nie zachwycił, otaczał mnie rój bezładnych, nawarstwiających się wspomnień. 
 
I podobnie jak widok Poprawczaka, pomieszczenia z ludźmi skazanymi na służbowe współczucie, tak wizerunek schodów prowadzących do jego wnętrza, stawał się dla mnie czymś więcej, niż był w swojej prozaicznej wymowie. Stawał się ich stopem, konglomeratem pamięci. Przekształcał się ze  schodów  dzieciństwa we wszystkie znane. 
 
Lecz że nie było to skojarzenie przykre, a odwrotnie, wzbudzało pogodne emocje, doznania połączone z nagłym wyzwoleniem, z wyplątaniem się z szyn, gorsetów i uprzęży tamujących mój ruch, z tlenem zachłannie chwytanym przez człowieka, te, po jakich wstępowałem, wzmacniały we mnie odwagę.
 
Wkroczyłem do środka. Stwierdziłem, że już nie wstępuję po schodach, ale wciągam się po nich. Że nie idę ich środkiem, lecz przy poręczy.
 
Pocieszałem się, że byt nie określa mi świadomości, ale ją modyfikuje. Mogłem powiedzieć, że choroba we mnie narasta, obejmuje coraz to większe rejony, a świat stoi w miejscu. 
 
Jej początkowe zawirowania były płytkie i nieistotne, a ich świadomość, ledwie zaznaczona.  To, co jeszcze parę nocy temu zdawało się istnieć bez konieczności tłumaczenia „dlaczego”, raptem, wspólnie z pojawieniem się nowego skrzywienia ciała, świeżutkiej i jeszcze ciepłej niewygody, wkraczało razem ze mną.
 
Nagle rzeczy dotąd błahe, przybierały postać istotnych. Stwierdziłem, że mój ostry wzrok mętnieje, a przedmioty ruszają się, choć inni tego nie widzą i gdy chcę się podnieść, schylić czy obrócić, muszę wykonać całą serię przygotowawczych ruchów. 
 
Uklęknąć, ale tak, by być w pobliżu czegoś do uchwycenia, toteż nieraz, by zachować równowagę – musiałem przystanąć, bo kiedy chciałem zmienić rytm i kierunek marszruty, nie potrafiłem iść płynnie. Nie umiałem omijać po cichu przeszkód. 
 
A gdy już byłem przekonany, że osiągnąłem dno i gorzej być nie może, zaczynały się następne fazy, do boju wyruszały nowe, „wypoczęte” sensacje związane ze sztywnieniem karku. Kończyła się uwertura, a zaczynał koncert.
 
Rozpoczynało się nieustanne zwracanie uwagi na drobiazgi. Upatrzony cel drogi musiał być dla mnie od razu osiągalny, od razu skuteczny, sensowny i bez zarzutu, ponieważ brakło mi sił na naprawianie swoich błędów. Na dokonywanie ponownych obliczeń i forsownych kalkulacji; jeżeli z własnej winy czy nieporadności nie dopatrzyłem czegoś,  źle oszacowałem i sknociłem, zmuszony byłem oglądać to przez cały czas. 
 
W miarę dni żyło mi się z tym coraz gorzej i bardziej męcząco. Z większym mozołem znosiłem swoje błędy i ogarniało mnie coraz silniejsze poczucie rozpadu swojej niezmienności.
 
Domofon i poczekalnia
 
Musiałem być wielce uparty, by się tam dostać. Po pierwsze, natknąłem się na barierę: domofon. Po drugie, dostrzegłem krępującą obecność kamer. Jakby niedostrzegalny obserwator, możliwe, że naczelny cieć, dokonywał fachowej kontroli śmiałka i sporządzał meldunek: kto, skąd, do kogo i czy aby na długo. 
 
Po pokonaniu domofonu, zostałem dopuszczony do widzenia się z kierownikiem portierów tego przybytku. Trzymając w rękach notatki na mój temat, zawiózł mnie do poczekalni i kazał czekać na następne instrukcje, sam zaś zniknął za drzwiami prowadzącymi do służbowych gabinetów.
 
Czułem się tak, jakbym trafił do tramwajowej zajezdni z parkietami na wysoki połysk; miałem niespokojne wrażenie, że za chwilę pojawi się kustosz z biletem na patyku i bilet ten uprawni mnie do zwiedzania muzealnej części Domu. 
 
Okiem zblazowanego globtrotera szacowałem wystrój reprezentacyjnego wnętrza, dębowe ławy przytwierdzone na amen, zbieraninę śmieci w najlepszym gatunku.  
 
Z głębin, praktycznie z piętra, dochodził rozmodlony śpiew drżących głosów. Sielski obrazek podkreślała zadbana, czyściutka, filigranowa kobieta wyłaniająca się z przyległego korytarza. Chyba spodziewała się przyjścia kogoś ważnego. Miała długie włosy starannie upięte w kok. 
 
Mimo jej wieku nie dostrzegłem najmniejszego pasemka siwizny. Także strój nie budził zastrzeżeń. Posuwistym krokiem ruszała to w przód, to zawracała chyłkiem. 
 
Z początku dzielnie docierała do centrum poczekalni, lecz gdy opuszczała bezpieczną strefę cienia, traciła odwagę i szła z ostrożnie: z obawą i po omacku. Przystawała w miejscu, co wyglądało tak, jakby, zdumiona własną śmiałością, nie miała pojęcia, dokąd ma iść.
Po chwili strażnik wyłonił się z dyrektorskiej dżungli. Przyniósł nowinę: postanowiono, jak się wyraził, „udostępnić mi widzenie z dyrektorem”  i spojrzawszy na moje nogi, kazał wsiąść na wózek. 
 
Ze strapionym lekceważeniem odgonił perypatetyczną babinkę. Na pożegnanie machnął jej ręką, po czym zawiózł mnie pod drzwi administracyjnej bawialni.

cdn




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






wybierz wersję Polską

choose the English version

Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1