Arsis


W powietrzu pełnym światła, w pyle dmuchawców


Słychać dziecięcy pisk, owadzi. Kręcą się wokół. Dziecięce owady brzęczą, bzyczą. Furkoczą maleńkimi skrzydełkami. Owady. Pełno ich. Wszędzie. Między szarą ścianą kamienicy a rozrosłym w swojej potędze drzewem. Między blokiem wielkiego gmachu a ogrodzeniem z kutego żelaza. W ogromnej bramie nikną w półcieniach prześwity. I dalej jeszcze. I dalej… W prostokątach czarnych, okiennych oczodołów i drzwi. W mozaice wejść i wyjść. W rozbłysłych od słońca jarzeniach. W migocie szyb. W stukocie ostatnich kropel po niedawnej ulewie, o blachy, o parapety, o dłonie… Wśród mieniących się kryształów, rozgrzanych… W bulgotaniu rynien…

Za chwilę usłyszę. I słyszę jak nadlatuje Concorde. Przechodzi w grzmot świszczący na ostrzach trójkątnych skrzydeł. Pełen wdzięku Concorde. Majestatyczny, błyszczący Concorde… Biały jak śnieg Concorde… Dzieci-owady wodzą za tym spotworniałym hukiem wzrokiem, przeginając wyżej swoje smukłe szyje jak antylopy za skotłowanym wrzaskiem wodospadu. Naśladują stalowego ptaka lśniącego w słońcu, rozkładając szeroko ramiona. I wysuwając do przodu twarze z wielkimi oczami ważek, prą naprzód. Biegną coraz szybciej. Celują prosto w pomarańczową tarczę zachodzącego słońca śladem topniejącej nawały. Jej miejsce zajmują stopniowo zgrzyty tramwajów w kanonadzie klaksonów i wyciu strażackich syren. Zawadiacka procesja mechanicznych rumaków szoruje po krawężnikach, wzniecając obłoki kurzu i rozpryskując ziarenka kamieni, które opadają rozpalonym od tarcia piaskowym kwarcem Po chwili, jakby to był rozpad połowiczny dźwięku, zniża go o pół tonu. I znowu o pół tonu, kiedy dalej. I znowu dalej. I coraz niżej, i ciszej. I już tylko zostając w dalekich echach, wtopiwszy się w pospolity szum ulicznego ruchu. Gdzieś, między odległe kłęby idące z fabrycznych kominów na skraju industrialnej egzystencji. Dzieci-owady rozfruwają się we wszystkie strony ze śmiechem pełnym beztroskich mielizn, kiedy wypełza za nimi matka ze ślimaczej muszli gotyckiej katedry. Pod gzymsami dachów, albo gdzieś spod prześwietnej rozety, bądź spomiędzy maswerków i świętych obliczy wyglądają przylepione do muru kukułcze gniazda. Z któregoś wypada piórko. Drugie. Trzecie… I niosą się lekko jak wiatr. Ważą się w powietrzu, w przejrzystej przestrzeni jak oddech czasu. Jak czyjeś nikłe westchnienie. Chwieje się w powiewie gałązka jaśminu. Pod stopami pulchnieją od dżdżownic pachnące korzeniami i wilgocią skiby ziemi, gliniane grudy, po których przelatują dzieci-owady. I biegają roześmiane, w swojej swawoli piskliwe. I biegają rozradowane po tym wilgotnym, ubitym piasku skwerów i poboczy. Po tej trawie wilgotnej, po lśniących źdźbłach, po liściach… I unoszą się wysoko i wdzięcznie. I jak ptaki przesiąknięte kroplistym deszczem całują kobaltowe niebo wciąż jeszcze naelektryzowane burzą.

*

Siedzisz na ławce w cieniu, bądź w prześwitach wielkiego drzewa. Gdzieś, tam. Daleko. Obok. Widzę cię. I widzę jeszcze. I widzę cię w ciągłych powtórzeniach. W nieustannej kaskadzie opadających snami wspomnień. Idę do ciebie, dzieląc się samotnością z ulicznym tłumem. I widzę cię naraz w świetle rozbłysłego nagle słońca, w ukośnym promieniu (zresztą w ogóle zbyt dużo światła nas dzieli) Zaciskam mocno powieki. Nie, nie od blasku, lecz po to, aby oswoić pod powiekami twoją nieobecność. W tym czerwonym, bolesnym powidoku pełnym mżących pikseli.
Podchodzę bliżej, mając cię jedynie na wyciągnięcie ręki (jak blisko!) Na ten dotyk najlżejszy. Lecz moja dłoń opada na krawędź drewnianego oparcia, przeszywając po drodze próżnię i nie czując ani ramienia, ani ciała, ani niczego. A ty przechylasz głowę, patrząc daleko w przestrzeń. Zamyślona po wielokroć. Zwrócona do mnie profilem w powiewie długich włosów. Słyszysz ten owadzi pisk dzieci? – szepczę. Słyszysz? Poruszona lekko opuszczasz głowę, jakby w zadumie. Ale nie poruszyłaś się za sprawą mojego głosu ani dotyku. Albowiem nie widzisz mnie ani nie słyszysz jak i nie czujesz. Nie wiesz nic o moim istnieniu. Tak jak nie wie się nic o istnieniu kogoś z innej odnogi czasu, z innego istnienia. Spoglądasz znowu przed siebie, nie znając wartości woni, dotyku ani smaku. Odwrócona tym razem tyłem. I tylko kapelusz opadł ci nieznacznie na czoło w podmuchu wiatru, taki słomkowy z błękitną wstążką. Taki jaki mógłbym ci sam podarować na któreś urodziny.

Wiatr idzie po liściach, gałęziach... Drżą białe kwiatki czeremchy, jakby od zimna, nagłego chłodu spadającego z wysoka. Z nieznanych szczytów. „Czy słyszysz?” To powtarzane tak często pytanie ulatuje lekko wraz z pyłem dmuchawców. Wznosi się nieśmiałą skargą. I coraz lżej. I coraz lżej. I jeszcze… Wiem. Nie widzisz mnie, ale ja widzę za to ciebie. Córeczko moja, nienarodzona. I nigdy nieistniejąca istoto, przenigdy, choć żywa we śnie. Przecież muszę kogoś kochać. We wzroście widzieć podobieństwo twarzy. Wiem, łatwiej jest wierzyć w nieprawdziwe ptaki. Ale uśmiechnij się i uwierz. A zobaczysz najprawdziwsze. Mozę nam to wybaczą.

*

Czuję jakieś szarpanie. Ktoś potrząsa mnie za ramię. Otwieram oczy. Nie widzę. Nic nie widzę poza plamami cienia i światła. Poza majakami nie z tego czasu. Trę dłońmi szczypiące oczy jak ślepiec po nagłym przebudzeniu. I widzę. Dostrzegam wyraźniej. Stoją nade mną mundurowi. Kobieta i mężczyzna. Para. Mówią do mnie coś niezrozumiale. Albo i zrozumiale, tylko ja nic nie rozumiem. Jeszcze chwila a dojdę do siebie. Jeszcze chwila…
Poruszają ustami. Wykrzywiają twarze. Ma pan, gdzie pójść? Ma pan dom? - Szepczą. Niech pan już idzie. Tu nie można. Tu już nikogo nie ma, został tylko pan. Tam niedaleko jest przytułek. Za zakrętem. Proszę iść, chyba że chce się pan zabrać z nami. Zresztą zaraz będzie padać. – I wskazują na ciemne, skłębione od wilgoci niebo. Na odcinający się od reszty jasny snop deszczu. Odchodzą, spojrzawszy jeszcze raz za siebie, tym wzrokiem… czymś pomiędzy przejęciem a absolutną obojętnością służbistów.

Nawet nie wiedziałem, że leżę na ławce. Na tej samej, na której widziałem przed chwilą ciebie. Podnoszę się z trudem. Siadam, oparłszy się łokciami o kolana. Siedzę przez chwilę, nie wiedząc niczego i nic nie rozumiejąc. Unoszę twarz, jakby w jakimś błagalnym pytaniu, lecz zamiast odpowiedzi czuję na policzkach pierwsze krople drobnego deszczu. Szumią liście wielkiego drzewa w idącej od kwiatów woni zleżałego trunku. Dokąd teraz? Wstaję. Rozglądam się. Gdzie teraz? Tam? Parkowa alejka wygina się w łuk i niknie w gęstwinie krzewów. W kroplach skapujących z liści. W szemrzącym coraz bardziej deszczu. W dalekich grzmotach nadciągających błyskawic. Idę. Przed siebie. Donikąd…

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-07-05)

***

https://www.youtube.com/watch?v=GJ2kw1_A-GE



https://truml.com


drukuj