Arsis


Mothership calls


Ktoś do mnie dzwoni z kosmicznej otchłani, z przemierzającego puste przestrzenie, opuszczonego od tysięcy lat ogromnego statku-matka… Ktoś do mnie wciąż dzwoni we śnie… Nieustanne telefony zapętlają się echem w meandrach mojego mózgu. Ktoś wciąż do mnie dzwoni. To ty? Czy, to ty? Naznaczone atrofią twarze wypychają od wewnątrz zimne ściany pustego pokoju. Wyciągają się spod nich ręce, które próbują cokolwiek chwycić lodowatym uściskiem…
Rozsadzają czaszkę przyśpieszone oddechy, niezrozumiałe, wypowiadane szeptem słowa, niby mniszej modlitwy. Ręce. Dłonie. Zjawy. Gesty… Wykrzywione grymasem bólu usta. Nieruchome oczy… We wzburzonych fałdach zasłon szelest skrzydeł. Miotające się cielska uwięzionych ciem… Wszystko do mnie przemawia w wyimaginowanej pozie zmysłów. Wszystko się chybocze i chwieje jak nadbrzeżne trawy podczas wichru marszczącego lustro jeziora…

Zawieszony gdzieś w oddali dźwięk telefonu, idzie poprzez wieczność i trwa… Zanika. Pojawia się znowu, lecz jakiś rozedrgany i słaby w poszumie buzującej w żyłach krwi. Kto do mnie wciąż dzwoni, kiedy nie dzwoni nikt? Przechodzi falami rozbijającymi się o kamienisty brzeg. Nade mną żółtawy blask sufitowej lampy. W kącie bulgotanie żeliwnych rur. Uschnięta w donicy paproć a raczej skostniałe, rozsypujące się szczątki roślinnego truchła… Falujące płótna pajęczyn, z których zwisa patrzący na mnie z wyrzutem skazańca włochaty pająk… Rdzawe smugi wilgoci… Plamy zacieków… Woda kapiąca z kranu…
kap…
… kap…
……. kap…
………. kap…

Na podłodze słoje dębowych klepek układają się w jakiś nieokreślony wzór… Trzeszczenie od rozsychającego się drewna albo od czyichś kroków. Moich? Nie moich? Więc, czyich? Kto tu jest? Czy ktoś tu jest? Nie odpowiada nikt, poza wznoszącą toast chwiejącą się postacią w lustrze stojącego trema. W brzęku srebra i szkła mistrz ceremonii rozpoczyna przemową bal sennych widziadeł. Lecz nie nadążam za tokiem jego myślenia, ponieważ często gubi wątek. Zaczyna od początku albo od końca… Nie wiem. Nie pamiętam. Coś miałem zrobić. Co?
Chyba sobie pójdę… Stawiam niepewnie kroki, potykając się o puste butelki… Głośno się śmieją, szczerząc zęby. Próbuję wstać. Kiedy potykam się o szczeliny przerażenia i trwogi, śmieją się i drwią… Wskazują palcami tę upadającą kupę łajna… Spójrz! Rozmazują mi się łzy na upudrowanej twarzy klauna. Widzisz? Nie widzisz nic… Bo i cóż jest do zobaczenia? Upadam. Drżę w pustce lotu, rozkładając ramiona niczym szybujący ptak. Spadam w odmęt szeroko rozwarty jak grób…

Otwieram zdziwione oczy. Słońce oświetla moją poranioną twarz. Za otwartym oknem szeleszczą liście rozłożystego drzewa. I ptaki przepłukują swoje gardła błękitną tonią nieba. Wyciągam doń rękę, nie mogąc się jednak ruszyć. Spoczywam, bowiem w bezsile i kurzu po nocnej batalii, która szła poprzez mury, ściany, szyby…

(Włodzimierz Zastwniak, 2022-08-15)

***

https://www.youtube.com/watch?v=l-6H38NmQkI



https://truml.com


drukuj