Marek Jastrząb


Pierwsze zlecenie


- Powiem, wszystko powiem, nawet to, czego nie wiem! Służbę zacząłem z
powodów genetycznych. Dziadek, ojciec, wujek, wszyscy byli żołnierzami,
prostymi przynieś – wynieś, pozabijaj. W tych czasach każdy, kto dał się
poznać i zdobył uznanie szefa, piastował godność cyngla na posyłki, a
jak  się wykazał pod kątem skuteczności, mógł liczyć na awans. Tak i ja.
Wkrótce dostałem cynk, że wylosowano dla mnie bezpłatne stypendium i
stwierdzono, że jestem upoważniony do wyjazdu na Sycylię celem
podnoszenia kwalifikacji. Mówiąc bez ogródek, lubiłem sobie wtedy
podnosić byle co, szczególnie wtedy, gdy mnie to gilało. Więc
zadecydowałem. A jako że nie miałem za wiele forsy, postanowiłem
szarpnąć się na zakup rozpylacza, bo słyszałem, że tam każda spluwa jest
na wagę kicia i nikt mi nie da postrzelać za Bóg zapłać, no, ale mówi
się trudno i kocha się dalej.

Jednakże, zanim zdążyłem się gruntownie ucieszyć, przyszła nowa
wiadomość i już nie miałem z czego być zadowolony, bo nakazano mi, bym
dał sobie spokój z Sycylią, wrócił do domu i zrobił porządek z B.
(którego zdjęcia figurowały w każdej szanującej się komendzie). 
Powiadano o nim, że prowadzi nielegalne machloje na boku. Za dnia był z
niego potulny komiwojażer, niepozorny facet obarczony rodziną i
gustownym lumbago. Ale pod wieczór, gdy wychodził z domu, żegnany
rozkochanymi serenadami pod tytułem ach kiedy, ach kiedy powrócisz jedyny,
z głupola przeobrażał się w człowieka czynu, któremu nikt nie
podskoczy. Wzrok miał wtedy ostry jak brzytwa, marynarkę z kuloodpornymi
guzikami i okulary spawalnicze dla szpanu. Chociaż był z niego dosyć
porządny obwieś, szef zawyrokował, że dosyć się nażył i pora mu do
piachu. Został uzgodniony do odstrzału na najbliższy wtorek, w dzień
targowy, gdy do miasteczka ściągają najbogatsi handlarze końmi rasy
wyścigowej i we wszystkich zajazdach nie idzie wetknąć czapki z
daszkiem, a  ja miałem dać mu krzyżyk na drogę.
*
Moje zadanie było proste. Opowiem, choć co to da? Dzień przed egzekucją
zapowiadał się fest, toteż z lekko uniesioną brwią filuta, udałem się do
przygotowanej czatowni. Uzbrojony w kordelas z tłumikiem i fuzję na
trefne charaktery, już od rana siedziałem na rozwalającym się zydlu.
Była to zaciszna dziupla samochodów z odzysku po kapusiach, istne
rumowisko przestrzelonych dętek i sparciałych opon. Tam i sam ścieliły
się żebrowane truchła kaloryferów, tu i ówdzie wynurzała się drżąca ze
strachu i trzęsąca się z zimna opuszczona uszczelka, a gdzie nie
spojrzeć, nie było nic widać. Słowem – ohyda.
W nocy, gdy nawet szczury pokładły się na zasłużony odpoczynek i
zawzięcie gadały przez sen, kiedy ustał wszelaki chrobot, dziupla
ożywiła się i zajechała furgonetka do przewozu podejrzanych osób, z
której wyguzdrał się B. w muskularnej asyście steryda z dwururką. 

Pierwszy strzał ugodził ochroniarza. Fajtnął na wznak bez żadnych ale.
Drugi trafił B. w plecy tak, że większym kawałkiem siebie znajdował się w
furgonetce, a mniejszym na zewnątrz, co wyglądało, jakby nie mógł się
zdecydować, gdzie ma spocząć na zawsze. Było po ptakach i co rychlej
należało się zmyć, ponieważ gdyby mnie kto przydybał w towarzystwie
truposzy, nie mógłbym udowodnić, że zabiłem ich na własną prośbę.

Przez chwilę nasłuchiwałem, ale po mojej robocie nie ma reklamacji. Jeno
w skrzynce z pakułami oburzone szczury poczynały sobie skakać do
zaspanych gardeł. Schowałem przybory do futerału i przez nikogo nie
molestowany, powlokłem się w stronę Sycylii. A później, to już wiecie.



https://truml.com


print