Czarek Stawecki


Samozadowolenie


Odkrywszy nowe możliwości, szczękę opuścił ku ziemi i tak pozostał. Ino
kropla nieustannie kapiącej śliny z kącika ust jego była czasem
wkurwiająca, toteż ocierał ją skrupulatnie rękawem koszuli. A
zdziwienie jego nie miało końca. Każdy wers czytawszy podwójnie bez
zrozumienia wzbudzał w nim nerwy i ścinał skórę na przedramionach, a
palce u rąk przeczesawszy włosy na głowie coraz bardziej mokre się
stawały podobnież do oczu, z których kapać zaczęło.


Nie wiedział czy płacze ze szczęścia czy z rozumu.


Kowalem swego losu jesteś - dziadek jego powtarzał za życia, a on
nie wiedział co dziadzio na myśli miał, wyciskając przez sztuczne zęby
słowa soczyste jak nabrzmiała w słońcu pomarańcza.

Wiele razy później słowa owe analizował i stwierdzał, że nie mają
ukrytego sensu, a w czasach obecnych mu, nie zawsze mają rację bytu.
Tudzież kowala ze świecą było szukać, a konie biologiczne na mechaniczne
ludzie chyżo zamieniali.


Na kartę zasianą czarnymi jak węgiel i jak mrówki małymi literami
patrzył. Powieka lewa drgała na jego niebieskim oku rytmicznie jak w
salsie pupa na boki drga pięknej tancerce. A tęczówka jego malała raz a
raz otwierała na oścież źrenicę utopioną w grubej warstwie łez słonych
jak morze Martwe.


Bież co los Ci daje i nie narzekaj, bo gorzej być może niż jest i
być lepiej zawsze może być niż teraz jest - babcia mu powtarzała w
rodziców akompaniamencie. Więc brał jak leci, a leciało całkiem snadnie.
I te konie mechaniczne leciały a na nich nimfy niebiańskie rudowłose,
blondynki i czarnowłose w spódnicach kusych i rozpieszczone jak bicz
dziadowski z kurwikami w oczach co nęciły go nie raz i nie dwa.

Pokusom ulegał jak mało który dzieciak z podwórka, choć straszono go
chorobami i kaktusem na dłoniach, ulegał, nie wahał się ani razu i ani
razu nie wahał się nie wahać.


Solanki kropla po brodzie mu spłynęła z ledwo słyszalnym chlustem
odklejając się od skóry i spadając na leżący pod nią banknot najwyższego
nominału pieniędzy, które raz są a nie ma ich raz, bo rzeczą nabytą są i
bywają w portfelach lub nie jako papierki. Uczyła go wydawania matka z
siostrą, wbijając w łepetynę za młodu, że wydawanie na głupoty sensu
większego nie ma, toteż nie golił się chłopaczyna maszynkami
jednorazowymi, bo wydawanie na głupoty sensu nie miało. Broda
kilkumiesięczna i zarost trzydniowy to jego bajka była na co dzień a
kasa wtopiona w plastik była zwykle nienaruszony.


Ze szczęścia płakał - pomyślał przez chwilę sam o sobie, bo kącik
ust jego podniósł się w uśmiechu, bo radosny był to człowiek o spokojnym
usposobieniu, a uśmiech z gęby jego nie schodził co dnia. Wiedział
doskonale, że takim podejściem łatwiej zyskać przychylność ludzi i
łatwiej przez życie iść. Bał się tylko czasem zmarszczek mimicznych lub
wyśmiania, że niby go za debila wezmą, że się cieszy nieustannie jak
głupi do sera. Zmarszczek nie miał i wiedział ze mieć długo nie będzie, a
radość w sercu i na ryju nosił, bo go tak brat starszy nauczył. Obaj
amanci. Z nieskazitelnymi zębów szeregami w twarzach ich.


I oto ryczał jak dziecko z radości, wstrząsany co rusz
pochlipywaniem. A łzy jego dawały wyraz najwyższego stopnia zadowolenia,
bo oto właśnie dano mu szansę na samorealizację i samozadowolenie nie
mylić z masturbacją.



https://truml.com


print